Porwany za młodu/Rozdział VII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Robert Louis Stevenson
Tytuł Porwany za młodu
Rozdział VII. Odbywam podroż morską na brygu „Zgoda“ z Dysart
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Data wyd. 1927
Miejsce wyd. Poznań
Tłumacz Józef Birkenmajer
Tytuł orygin. Kidnapped
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Artykuł w Wikipedii Artykuł w Wikipedii
ROZDZIAŁ VII.
ODBYWAM PODROŻ MORSKĄ NA BRYGU ZGODA“ Z DYSART.

Gdym przyszedł do siebie, leżałem w ciemności, wielce obolały, skrępowany na rękach i nogach, a przytem ogłuszony mnóstwem niezwykłych hałasów. W uszach mi brzmiał huk wody — jakoby jakiejś olbrzymiej młynówki, — bębnienie rozbryzgujących się ciężkich kropel, łomotanie żagli i przeraźliwe nawoływania okrętników. Cały świat to piętrzył się zawrotnie w górę, to zawrotnie opadał kędyś wdół; byłem tak schorzały i potłuczony na całem ciele, a w głowie mi się tak mąciło, że upłynęło sporo czasu, zanim, wodząc myśli tędy i owędy lub nawet znów tracąc przytomność pod świeżem ukłuciem bólu, doszedłem do przekonania, iż napewno leżę w więzach gdzieś na spodzie tego nieszczęsnego okrętu, a wiatr niechybnie wzmógł się w istną wichurę. Wraz z jasnem uświadomieniem sobie mej niedoli zwaliły się na mnie: czarna rozpacz, okropne wyrzuty na mą własną głupotę i wściekły gniew na mego stryja, — co wszystko razem ponownie pozbawiło mnie zmysłów.
Kiedym wrócił na nowo do życia, wstrząsały mną i ogłuszały mnie te same zgiełki, te same bezładne i gwałtowne poruszenia; ponadto do wszystkich innych moich udręczeń i katuszy dołączała się słabość, jaka zawżdy napastuje lądowca, nienawykłego do morza. W onych dniach mej burzliwej młodości doświadczyłem mnogich utrapień, wszelako żadne z nich nie rozprzęgało tak mego ciała i ducha, żadne nie lśniło tak nikłym promykiem nadziei, jak owe pierwsze godziny pod pokładem brygu.
Usłyszałem huk działa i przypuszczałem, że burza okazała się dla nas nazbyt sroga i że załoga strzelaniem daje znać o swem trudnem położeniu. Myśl o wybawieniu, choćby przez śmierć w głębinie morskiej, napawała mnie radością. Niestety nie ziściło się nic z tego, czegom się domyślał, jedno (jak mi później opowiedziano) był to pospolity zwyczaj kapitanów, który niniejszem zapisuję na dowód, że nawet najgorszy człowiek może mieć w sobie łagodniejsze uczucia. Okazało się, iżeśmy przejeżdżali o parę mil od Dysart, gdzie niegdyś zbudowano bryg i gdzie przed laty kilkoma osiedliła się sędziwa pani Hoseasonowa, matka kapitana, a czy to wyjeżdżano na pełne morze, czy zawijano ku lądowi, nigdy nie dopuszczono, by Zgoda miała ominąć tę miejscowość bez palby armatniej i wywieszenia bandery.
Zatraciłem zupełnie rachubę czasu; dzień i noc były sobie podobne w owej zatęchłej jamie okrętowego kadłuba, w której spoczywałem, a okropność mego położenia dłużyła mi w dwójnasób każdą godzinę. To też nie potrafię zdać sobie z tego sprawy, jak długo tak leżałem, oczekując, rychło-li posłyszę trzask okrętu rozbijającego się o rafę lub poczuję, jak statek, chybocąc się, spadać będzie na łeb na szyję w głębiny morskie. W końcu wszakże sen odebrał mi wszelką świadomość męczarni.
Obudzony zostałem blaskiem latarki, świecącej mi wprost w oblicze. Jakowyś człowieczyna, lat może trzydziestu, o zielonych oczach i bujnych, kędzierzawych włosach, stał nademną, bacznie mi się przyglądając.
— No — ozwał się — jakże się asan miewasz? Odpowiedziałem szlochaniem; wówczas przybysz obmacał mi puls i skronie, poczem zabrał się do przemywania i opatrywania rany, którą miałem na czaszce.
— No! no! — rzekł — poważny cios! Co, mój bracie? Rozwesel się! Świat jeszcze nie ginie; źle rozpocząłeś swoją po nim wędrówkę, ale jeszcze zdołasz wszystko naprawić. Czy ci dano jaką strawę?
Odpowiedziałem, że patrzeć nie mogę na jadło; on na to dał mi nieco gorzałki z wodą w kubku cynowym i pozostawił mię znów samego.
Gdy w czas jakiś przybył powtórnie, by mnie obejrzeć, leżałem pół śniąc, pół czuwając, rozwarłszy oczy szeroko w ciemności; choroba całkiem przeszła, ustępując jednak miejsca okrutnym zawrotom głowy i nudnościom, które bodaj że ciężej przyszło mi znosić. Ponadto odczuwałem ból we wszystkich członkach, a sznury, które mnie krępowały, piekły mnie jak żywy ogień. Zaduch jamy, w której spoczywałem, zdawał się przenikać we mnie, a w ciągu długiej samotności po jego poprzednich odwiedzinach wycierpiałem istne katusze trwogi, już to z powodu ciągłego przebiegania szczurów okrętowych, które niekiedy tarabaniły mi po samej twarzy, już to z powodu potwornych widziadeł, jakie zawżdy snują się koło łoża człowieka gorączkującego.
Skoro otworzono zapadnię w pułapie i zabłysła latarka, powitałem ów blask niby światłość słoneczną, lejącą się z niebios; i chociaż w tem oświetleniu obaczyłem jedynie mocne a ciemne belki okrętu, co był mi więzieniem, jednak omal nie krzyknąłem głośno z radości. Człowiek ów zielonooki pierwszy jął zstępować po drabinie, a spostrzegłem, że szedł trochę niepewnie. Za nim postępował kapitan. Żaden z nich nie wyrzekł ani słowa, tylko pierwszy, usiadłszy, zbadał mnie i opatrzył mi ranę, jak poprzednio, natomiast Hoseason poglądał mi w oblicze jakimś dziwnym, posępnym wzrokiem.
— Otóż, mosanie, sam widzisz — rzecze pierwszy: — wielka gorączka, brak apetytu, brak światła, brak pożywienia: sam pan widzisz, co to znaczy.
— Nie jestem znachorem, panie Riach — odrzekł kapitan.
— Za pozwoleniem, mości panie — rzecze Riach; — pan masz tęgą głowę na karku i dobry, iście szkocki, język w gębie, by się wszystkiego dowiedzieć, ale teraz nie pozwolę waszmości na żadne wymówki: żądam, by tego chłopca zabrano z tej jamy i umieszczono na forkasztelu.[1]
— Czego waćpan żądasz, to nie obchodzi nikogo conajwyżej samego ciebie, — odgryzł się kapitan, — ale ja powiem waćpanu, jak będzie. On pozostanie tu, gdzie jest.
— Przypuśćmy nawet, że waszmość zostałeś odpowiednio wynagrodzony — rzecze drugi — to pozwolę sobie skromnie zauważyć, że mnie to nie spotkało. Płacą mi, i to zgoła nie zawiele, tylko za to, że jestem młodszym oficerem na tej starej kufie, a waszmość wiesz doskonale, czym starał się ciągnąć z tego zyski; pozatem jednak nie płacono mi za nic innego.
— Gdybyś waszeć umiał oderwać się od cynowej czarki, panie Riach, nie mógłbym się w niczem skarżyć na ciebie, — odparł szyper — a ośmielę się nadmienić, że zamiast bawić się ze mną w zagadki, winieneś zachować dech w gębie, byś miał czem kaszę ostudzić. Nas tam wzywają na pokład — dodał tonem ostrzejszym i postawił nogę na szczeblu drabiny.
Ale pan Riach ucapił go za rękaw.
— Dajmy na to, że zapłacono ci, byś dokonał morderstwa... — zagadnął.
Hoseason zwrócił się ku niemu z błyskiem w oczach.
— Cóż to znowu? — wrzasnął. — Co ma znaczyć taka mowa?
— Zdaje mi się, iż jest to mowa, którą waćpan możesz zrozumieć — rzekł pan Riach, poglądając mu nieustraszenie w oblicze.
— Panie Riach, byłem z waćpanem na trzech morskich wyprawach — odparł kapitan. — Przez ten czas, mości panie, winieneś był już mnie poznać: jestem człowiekiem surowym i zawziętym, ale wszystko co aść teraz powiadasz... fe! fe!... to pochodzi ze złego serca i brudnego sumienia. Jeżeli utrzymujesz, że chłopak zemrze...
— Pewnie, że tak będzie! — rzekł pan Riach.
— Dobrze, mościpanie, czyż to nie wystarczy? — rzecze Hoseason. — Zabieraj go, gdzie ci się podoba!
Wraz też kapitan wszedł na drabinę; ja zaś, który leżałem był w milczeniu podczas całej tej osobliwej rozmowy, zobaczyłem, że pan Riach obrócił się za odchodzącym i pokłonił mu się prawie do kolan, w czem oczywiście uwydatniało się szyderstwo. Nawet w ówczesnym stanie mej choroby zdołałem wymiarkować dwie rzeczy, a mianowicie że sztorman, zgodnie z domysłami kapitana, był nieco podchmielony, oraz że (czy trzeźwy czy pijany) mógł mi się on pono okazać ważnym sprzymierzeńcem.
W pięć minut później zerwano mi więzy, jakiś człek wziął mnie na plecy i zaniósł na forkasztel, gdzie mnie złożono na posłaniu z kilku derek marynarskich; tam też w jednej chwili postradałem przytomność.
Zaiste za szczęście sobie poczytałem, gdy otwarłszy oczy ponownie, znalazłem się na świetle dziennem, wśród ludzkiego towarzystwa. Forkasztel był miejscem dość przestronnem, zastawionem wokoło tapczanami, na których siedzieli ludzie, ćmiąc fajki, lub spali po odbytej wachcie.[2] Ponieważ dzień był pogodny, a wiatr pomyślny, przeto otwór w powale był odsłonięty, tak iż do wnętrza wbiegała nie tylko jasność dniowa, ale od czasu do czasu i przeświecająca pyłem smuga blasku słonecznego, olśniewając mnie i radując. Wszakoż nie pierwej poruszyłem się, aż któryś z żeglarzy przyniósł mi łyk jakiegoś lekarstwa, przyrządzonego przez pana Riacha, poczem polecił mi, bym leżał spokojnie, póki on nie wróci. Wyjaśnił mi, że żadna kość nie uległa zgruchotaniu:
— Cios w głowę to fraszka. Człowieku, — rzecze, — toć ja ci go zadałem!
Tak przeleżałem wiele dni pod ścisłym nadzorem i nie dość, żem powrócił do zdrowia, ale zaznajomiłem się z mymi towarzyszami. Była to istotnie nieochajna hałastra, jak większość marynarzy, boć sam zawód odrywał ich od wszystkiego, co w życiu jest powabem, i skazywał na wspólne kołatanie się po srogich odmętach, pod rozkazami niemniej okrutnych zwierzchników. Było pomiędzy nimi kilka takich, którzy żeglowali przódy w służbie u piratów i widzieli rzeczy, o których wstyd byłoby nawet wspominać; byli i tacy, którzy zbiegli z okrętów królewskich i miewali już stryczek na szyi, z czego zresztą nie czynili tajemnicy; a wszyscy, jak to powiadają, byli „poprztykani“ z najlepszymi przyjaciółmi. Wszakże jeszcze nie upłynęło wiele dni wspólnego z nimi zamknięcia, gdy już zacząłem się wstydzić tego, com o nich sądził zrazu, jeszcze koło grobli Przewozu, — jakoby oni byli bestjami nieczystemi. Żaden stan ludzki ni rodzaj nie jest zły do gruntu, ale każdy ma swe zalety i wady, a moi współokrętnicy nie byli wcale wyjątkiem od tego prawidła. Byli gburowaci, to pewna, i źli, jak mniemam, ale zalet mieli też niemało. Gdy się opamiętali, bywali uprzejmi, prostodusznością przewyższali nawet takie, jak ja, parafjańskie chłopię, a miewali i przebłyski uczciwości.
Był tam jeden człowiek, może czterdziestoletni, który godzinami siadywał przy mym tapczanie, opowiadając mi o swej żonie i dziecku; był on rybakiem, który rozbił się z łodzią i w ten sposób został zniewolony do włóczęgi po pełnem morzu. Lata już upłynęły od owego czasu, jam go jednak nigdy nie zapomniał. Jego żona, która (jak mi często powtarzał) była o wiele młodsza od niego, napróżno wyglądała powrotu swego męża... nigdy on już rankiem nie roznieci jej ogniska, ani też nie zaopiekuje się dziecięciem podczas jej choroby... Istotnie (jak pokazały wypadki) wielu z tych nieszczęśników bawiło wtedy na ostatniej w życiu wyprawie; otchłanie morskie i ryby-ludojady żer sobie z nich uczyniły... a niewdzięczneć to rzemiosło źle mówić o umarłych.
Pomiędzy innemi dobremi ich uczynkami wspomnę i to, że zwrócili mi moje pieniądze, które pośród nich rozdzielono; a choć suma okazała się o jaką trzecią część szczuplejsza, to jednak ucieszyłem się wielce, żem choć tyle odzyskał, i wiele sobie za te pieniądze obiecywałem w kraju, do którego miałem zawinąć. Okręt zdążał na Karoliny, a nie należy przypuszczać, jakobym to miejsce poczytywał za nic więcej, jak tylko za kres mego wygnania. Wprawdzie już wówczas tłumione było ono niecne rzemiosło, a następnie, po buncie kolonij i utworzeniu Stanów, istotnie ustało — ale za dni mej młodości jeszcze sprzedawano ludzi białych w niewolę, do robocizny po plantacjach, i to właśnie był los, na który skazał mnie wyrok mego niecnego stryja...
Chłopak okrętowy Ransome (od którego po raz pierwszy usłyszałem był o tych okropnościach) zachodził do nas niekiedy z czatowni[3] gdzie nocował i usługiwał, i to w cichym bólu opatrywał sobie potłuczoną część ciała, to znowu głośno oburzał się na okrucieństwo pana Shuana. Serce mi się tedy krwawiło; atoli załoga żywiła wielki szacunek dla najstarszego sztormana, który, jak mawiali, był „jedynym żeglarzem w tym bałaganie i człowiekiem niezłym, o ile był trzeźwy“. W istocie, stwierdziłem co do obu sztormanów rzecz wielce osobliwą: a mianowicie, że pan Riach był ponury, opryskliwy i szorstki, ilekroć był trzeźwy, a pan Shuan muchyby nie ukrzywdził, gdy był pijany. Zapytałem o kapitana, ale mi odpowiedziano, że trunek nie sprawia żadnej różnicy w usposobieniu tego żelaznego człowieka.
Ile mi tylko pozwalała szczupłość czasu, dokładałem wszelkich starań, by z tego nieboskiego stworzenia, jakiem był biedny Ransome, uczynić coś na podobieństwo człowieka — raczej powinienbym powiedzieć: na podobieństwo chłopca. Atoli w jego umyśle ledwie że kołatała się odrobina prawdziwego człowieczeństwa. Z czasów przed pierwszą wyprawą morską nie zdołał nic zapamiętać, jak tylko to, że ojciec jego wyrabiał zegary i że w bawialni miał szpaka, który umiał gwizdać „Krainę północną“; wszystko inne zatarło się w jego pamięci przez tyle lat udręki i znoju. O suchym lądzie miał dziwaczne pojęcia, zaczerpnięte z opowieści żeglarskich: było to rzekomo miejsce, gdzie chłopców oddawano w pewnego rodzaju niewolę, zwaną rzemiosłem, i gdzie terminatorów ustawicznie chłostano lub zamykano w cuchnących kazamatach. W miastach co drugą osobę uważał za wydrwigrosza, a co trzeci dom za miejsce, gdzie truto lub zabijano marynarzy. Oczywiście opowiadałem mu, jak uprzejmie obchodzono się ze mną samym na owym suchym lądzie, którego on tak się obawiał, oraz jak dobrze mnie wychowywali i troskliwie nauczali zarówno moi rodzice jak i przyjaciele: to też ilekroć otrzymał świeże cięgi, zawsze płakał gorzko i przysięgał, że ucieknie; ale jeżeli był w zwykłem bzikowatem usposobieniu, lub (co gorsza) dobrał się w czatowni do szklanki spirytusu, wtedy wyśmiewał się z mych napomnień.
Nie kto inny, ale pan Riach (niech mu to Niebo odpuści!) częstował chłopca napitkiem; niewątpliwie czynił to w dobrej myśli, ale, pominąwszy, że rujnował mu tem zdrowie, było rzeczą wprost żałosną patrzeć, jak owa nieszczęsna, zaniedbana istotka zataczała się, pląsała i wygadywała niestworzone brednie. Niektórzy z załogi śmiali się, ale nie wszyscy; inni posępnieli, jak chmura gromowa (myśląc zapewne o własnej młodości, albo o swojej dziatwie) i nakazywali mu, by zaniechał tych andronów. Co się mnie tyczy, wstydziłem się nań poglądać, a jeszcze po dziś dzień biedny chłopak nachodzi mnie nieraz we śnie.
Przez cały ten czas (trzeba wam wiedzieć) Zgoda napotykała ustawicznie wiatry przeciwne i rzucała się to w górę, to wdół po napierającem na nas morzu, toteż otwór w pokładzie był niemal ciągle zamknięty, a forkasztel rozjaśniała jedynie latarnia, bujająca się na sosrębie. Pracy było wżdy wiele i dla wszystkich; o każdej godzinie trzeba było nastawiać lub ściągać żagle; sam sposób wyrażania się świadczył o podnieceniu ludzi — przez cały dzień od tapczanu do tapczanu szły pomruki utyskiwań; ponieważ zaś nie pozwalano mi wstąpić nogą na pokład, przeto możecie sobie wyobrazić, jak poczęło mnie nużyć takie życie i jak niecierpliwie oczekiwałem jakowejś zmiany.
A pewna zmiana miała się zdarzyć, jak niebawem posłyszycie; ale wpierw muszę opowiedzieć rozmowę moją z panem Riachem, która tchnęła we mnie nieco odwagi do znoszenia mych utrapień. Zastawszy go raz w stanie pomyślnego podochocenia (bo zaiste, gdy był trzeźwy, nie spojrzał na mnie ni razu) zobowiązałem go do sekretu i opowiedziałem mu wszystkie moje przygody.
Powiedział mi na to, że mu to przypomina balladę, poczem oświadczył, że uczyni, co w jego mocy, by mi dopomóc; powinienem tylko wystarać się o papier, pióro i atrament i napisać jeden list do pana Campbella, a drugi do pana Rankeillora; jeżeli to, com opowiedział, jest prawdą, to można założyć się, dziesięć przeciwko jednemu, że on zdoła (z ich pomocą) wyciągnąć mnie z biedy i przywrócić mi prawa należne.
— A tymczasem — dodał — bądź dobrej myśli. Nie jesteś tu asan jedyny, powiadam ci; wiele jest takich, co gracują tytoń w plantacjach zamorskich, choć w domu dosiadali własnego konia przed własnym progiem... wielu, oj wielu!... Życie, bądź co bądź, to księga pełna... przypisów. Spojrzyj na mnie samego: jestem synem cnego szlachcica i prawie że ukończonym doktorem, a oto tutaj muszę podlegać, jak prosty smoluch, durnemu Hoseasonowi!
Myślałem, że okażę mu grzeczność, pytając go o jego dzieje.
Zagwizdał na cały głos.
— Wszystko to bajda! — odpowiedział. — Lubię żarty, ot i wszystko!
I jednym susem zniknął z forkasztelu.






  1. Forkasztel (kasztel lub grodziec przedni) — podwyższenie pokładu na przodzie okrętu, gdzie mieszczą się kwatery prostych okrętników.
  2. Wachta — służba nocna, dyżur, zwana też dawniej nocną strażą.
  3. Czatownia (starszyźniak) kwatera oficerska, znajdująca się na pokładzie w tyle okrętu. (Przyp. tłum.)





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Robert Louis Stevenson i tłumacza: Józef Birkenmajer.