Strona:Robert Ludwik Stevenson - Porwany za młodu.djvu/74

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

i gwałtowne poruszenia; ponadto do wszystkich innych moich udręczeń i katuszy dołączała się słabość, jaka zawżdy napastuje lądowca, nienawykłego do morza. W onych dniach mej burzliwej młodości doświadczyłem mnogich utrapień, wszelako żadne z nich nie rozprzęgało tak mego ciała i ducha, żadne nie lśniło tak nikłym promykiem nadziei, jak owe pierwsze godziny pod pokładem brygu.
Usłyszałem huk działa i przypuszczałem, że burza okazała się dla nas nazbyt sroga i że załoga strzelaniem daje znać o swem trudnem położeniu. Myśl o wybawieniu, choćby przez śmierć w głębinie morskiej, napawała mnie radością. Niestety nie ziściło się nic z tego, czegom się domyślał, jedno (jak mi później opowiedziano) był to pospolity zwyczaj kapitanów, który niniejszem zapisuję na dowód, że nawet najgorszy człowiek może mieć w sobie łagodniejsze uczucia. Okazało się, iżeśmy przejeżdżali o parę mil od Dysart, gdzie niegdyś zbudowano bryg i gdzie przed laty kilkoma osiedliła się sędziwa pani Hoseasonowa, matka kapitana, a czy to wyjeżdżano na pełne morze, czy zawijano ku lądowi, nigdy nie dopuszczono, by Zgoda miała ominąć tę miejscowość bez palby armatniej i wywieszenia bandery.
Zatraciłem zupełnie rachubę czasu; dzień i noc były sobie podobne w owej zatęchłej jamie okrętowego kadłuba, w której spoczywałem, a okropność mego położenia dłużyła mi w dwójnasób każdą godzinę. To też nie potrafię zdać sobie z tego sprawy, jak długo tak leżałem, oczekując, rychło-li posłyszę trzask okrętu rozbijającego się o rafę lub poczuję, jak statek, chybocąc się, spadać będzie na łeb na szyję w głębiny morskie. W końcu wszakże sen odebrał mi wszelką świadomość męczarni.

58