Popioły/Tom pierwszy/Dworzanin

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Stefan Żeromski
Tytuł Popioły
Podtytuł Tom pierwszy
Pochodzenie Pisma Stefana Żeromskiego
Wydawca J. Mortkowicza
Data wyd. 1932
Druk Drukarnia Naukowa Towarzystwa Wydawniczego
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom pierwszy
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
DWORZANIN.

Pałac grudzieński leżał w głębi starego parku. W końcu siedmnastego stulecia jeden z książąt Gintułtów założył był tę siedzibę na wzór francuski. Z biegiem lat rozrost wielkich drzew zniszczył dawną symetryę ogrodu, a tu i owdzie gaje młodej leszczyny wtargnęły nawet w ulice, gracowane niegdyś z pilnością. Pałac, przebudowany na fundamentach starego zamczyska, otaczały zbiorniki spleśniałej wody. Mury jego były kilkułokciowej grubości, szczególnie na dole, gdzie pozostały izby sklepione jak w więzieniu i okna zakratowane. Grube, ukośne szkarpy, niby potworne nogi, grzęzły w podstępnych wodach starej, głębokiej, obmurowanej fosy. Piętro dopiero, z korynckiemi kolumnami i architrawem ozdobionym sztukateryami, było dziełem czasów nowszych. W chwili, kiedy Rafał zobaczył pierwszy raz ten dumny pałac, ściany były mocno zdrapane, figury otłuczone, kolumny czarne i ogołocone, jak słupy wiorstowe. W głębi parku kryły się tu i owdzie między drzewami murowane i drewniane domki, ozdobne i kształtne. Jeden z takich marszałek przeznaczył młodemu samotnikowi na mieszkanie. Była to chatka o jednej izbie, z wejściem w stylu gotyckim i oknem, jak w kaplicy. Nade drzwiami stało w niszy popiersie Wenus z zielonymi oczodołami i utrąconym nosem, osłaniającej wstydliwie łono zapleśniałe i mchem wilgotnym porosłe. Tuż ciągnęła w gąszcze szeroka, błotnista droga. Nad dziwnym domkiem wznosiły się sokory, lipy, a za oknem zwieszała aż do ziemi gałęzie przecudna, wyniosła brzoza. Wprost z tegoż okna widać było głęboką aleję, która dokądś, jakby w ziemię zanurzała się i kryła. Rafał nie mógł od niej oderwać oczu. Nigdy nic podobnego w życiu swem nie widział. Bardziej niż pałac, niż przepych książęcego dworu przemówił do niego magnackim urokiem ten szpaler. Kiedy młody samotnik pierwszy raz wszedł tam, zcicha stawiając nieśmiałe kroki, otoczył go lęk rozkoszny w swej natarczywości, prawie bolesna żądza poznania tajemnic tego miejsca, przywłaszczenia sobie wiadomości o tem, co tu było.
Głębokie marzenia wypływały z cieniów tych drzew i, przemieniając się niemal w kształty, w osoby prześlicznych kobiet, niemal w figury dziewic z cudnymi włosami, cicho idące po twardej, gliniastej ziemi, znikały od uderzeń zimnego rzutu oka. Drzewa nad tym dennikiem i w głębi parku, zdala stojące głuchym, dumnym, uprzywilejowanym zastępem, zdawały się nie rosnąć, nie wznosić, nie dźwigać z tej ziemi, lecz na skrzydłach lecieć ku niebu. Śliskie, pręgowate pnie grabów o barwie żmii strzelały w górę, wyginając się wężowo, jak gibkie i zwinne race, które pod chmurami rozpryskują się w deszcz liści, w płomyki konarów. Prawdziwie w chmurach były ich wierzchołki. A lipy! Lipy, z których każda miała kilkset lat, o pniach zakutych w kolczugi grubaśne, powleczone ze strony północnej siwą patyną mchu. W jednem miejscu stał dąb, zwany »łabędziem« dla kształtu pnia wygiętego, jak szyja ptasia. Ogromna dziedzina jego zasępionych konarów, gałęzi, prętów i liści rozepchnęła knieję brzóz, sokór, brzostów, topól i lip. Oczy ze czcią i pokorą spoczywały na jego pniu, bulwach, gnatach, Sękach, jakichś potwornych ranach i bliznach...
Do tej alei spływało z góry światło zielone, jakby do groty lodowca Rodanu.
Pierwszą noc Rafał spędził wśród uczuć najdziwniejszych. Położenie w liczbie uczestników tego dworu nabawiało go trwogi i niepewności, a zarazem ten cały rozhukany a tak nowy świat ciągnął ku sobie z nieprzełamaną siłą. Dopiero nad ranem usnął snem twardym. Gdy się obudził, znalazł koło swego łóżka tackę z przyborem do kawy i bułkami. Kawa była wystygła, ale Rafał pochłonął ją żarłocznie. Obawa trzymała go na miejscu, więc przed samym sobą udawał, że jest senny, znużony, choć pragnął zetknąć się z owym światem, ujrzeć go i poznać. Kiedy tak wahał się i namyślał, oszklone drzwi uchyliły się, i wsunął przez nie głowę kozaczek w suto szamerowanej liberyi. Spostrzegłszy, że Rafał nie śpi, wszedł do izby i rzekł:
— Pan marszałek kłania się i prosi do obiadu...
— Do obiadu? — krzyknął śpioch z przerażeniem.
Chłopiec uśmiechnął się chytrze i dodał:
— Zaraz będą podawać.
Rafał wyskoczył z łóżka i zaczął się gorączkowo ubierać. Wkrótce był gotów i z niecierpliwością tysiąc razy szarpał na sobie, poprawiał, obciągał i czyścił zniszczone odzienie.
Widział w oddali, naprzeciwko pałacu, stoły zastawione pod cieniem dębów tak grubych, że ledwie czterech ludzi objąćby zdołało ich pnie, a tak rozłożystych, że rzucały cień na ćwierć dziedzińca. Uwijało się tam kilkunastu lokajów w liberyjnych frakach, kozaków w ponsowych kabatach z galonami i herbowemi blachy, biegali pachołkowie i kuchciki. Wkrótce ozwał się dzwonek, i z rozmaitych stron, a przede wszystkiem z pałacu, pociągnęło ku stołom kilkadziesiąt osób. Chłopak, zahukany w domu i szkole, wprost drżał na myśl, że ma się złączyć z tym obcym mu tłumem, ale jednocześnie prostował się i przybierał pozę »równego wojewodzie«. W pewnej chwili głośno otwarł drzwi i poszedł śmiało ku stołom. Nikt na niego uwagi nie zwrócił. Panował tam gwar, jak w ulu. Słychać było śmiechy, okrzyki i wesołą rozmowę, przeważnie w języku francuskim prowadzoną. Usłyszawszy te dźwięki, ledwie zrozumiałe, Rafał ścierpł w głębi. Za chwilę zbliżył się już tak, że zaczęto zwracać na niego uwagę. Ten i ów rzucił okiem i ani myślał przerywać rozmowy. Jednej twarzy znajomej! Od grupy do grupy Rafał posuwał się dystyngowanymi półzwroty, z uśmiechem głupio-niedbałym prezentując swój wyszarzany kostyum. Ani jednej twarzy znajomej!
Miejsca zajmowano z hałasem, wśród wesołych śmiechów, spojrzeń wiele mówiących i żywej rozmowy. Rafał błyskawicowo przeczuwał ostatnią chwilę, która miała nadejść za mgnienie oka: stojący sam jeden zostanie poza krzesłami! Cóż wtedy? Krew mu uderzyła do głowy... Zostać między lokajstwem... Czyż z powrotem wracać do swej kryjówki?
Głowa mu pękała z rozpaczy: nie widział już nigdzie miejsca wolnego! Wreszcie gdy owa ostatnia chwila nadeszła, i gdy w rzeczy samej ze stojącymi włosami i oczyma krwią zalanemi szedł omdlałym krokiem poza plecami osób siedzących, ktoś się podniósł przy drugim końcu stołu i jął go wskazywać lokajom. Rafał odetchnął. Wkrótce siedział już na krześle i zatopił oczy w talerzu. Słyszał tylko huk w głowie i bicie serca. Nie rychło podniósł łyżkę do ust. Zrazu tak miał wzrok zmącony, że gdyby naprzeciwko siedział znajomy, nie byłby o poznał. Kiedy się nieco z położeniem oswoił, zaczął wodzić oczyma po tłumie, Przedewszystkiem uderzyła go obecność kobiet o rysach jakby cudzych, twarzach ciemnych, smagłych, oczach czarnych i płonących, kobiet bardzo pięknych i porywających ku sobie. Damy te były wystrojone i mówiły po francusku, to też Rafał domyślił się, że to muszą być owe »emigrantki«, na które tak wyrzekała kołtuniasta szlachta po dworach. Obok jednej z Francuzek, a najpiękniejszej, bokiem do niej siedział książę Gintułt. Oczy miał utkwione w twarz tej sąsiadki, a na wargach uśmiech, który Rafałowi wydał się szczególnie sympatycznym. W bliskości siedziały siostry księcia, podobne do niego bardzo, szczególnie trzecia, ostatnia z brzegu. Była to jeszcze dziewczynka, jeszcze nie panna, może lat szesnastu. Przynajmniej robiono z niej młódkę.
Miała włosy jasne, tak jasne, jak ziarno dojrzałej sandomierskiej pszenicy. Przecudne, subtelne rysy, proste a wykwintne, drgały ciągłym śmiechem. Oczy szafirowe, czyste i ogromne, jak firmament, otwierały się ze zdumieniem, wlepiały bez ruchu w twarz starszego brata, z którym nieustannie szeptem rozmawiała — i oto dawał się słyszeć wybuch śmiechu tak niepowstrzymanego, że cały stół wpadał w wesołość, sam nie wiedząc czemu. Chuda Angielka, siedząca obok tej ślicznej blondynki, zwracała wówczas swą długą głowę, i na chwilę śmiech panieński przycichał. Obydwoje, brat i siostra, przybierali uroczyste miny, żeby za chwilę zwrócić na się oczy pełne wrzątku wesołości. Jeden jakiś wyraz, dźwięk cichego słowa wyrywał nową kaskadę, nowy, jeszcze bardziej głośny wybuch. W pewnych momentach, gdy śmieszka najbardziej zanosiła się swem przecudnem cha-cha-cha, książę Gintułt odwracał z trudem oczy od swej sąsiadki i wesołe, wilgotne od wzruszenia źrenice zwracał na rozbawioną siostrę z szeptem:
— Eli...
Nie wiadomo wszakże było, czy potępia tę, zbyt głośną, wesołość, czy tylko prosi uprzejmie zebranych, żeby piękna jeszcze długo mogła się tak śmiać bez przeszkody. Ale nietylko brat księżniczki miał w oczach ów szczególny wyraz. Wszyscy, na kogokolwiek Rafał zwrócił ukradkiem spojrzenie, byli zajęci jedną jedyną sprawą — i właśnie owem radosnem weselem dziewczęcem. Napozór wiodąc między sobą stateczne rozmowy, wszyscy męzczyźni, widać to było w ich twarzach, myślami i uczuciami krążyli obok prześlicznej. Dla jednych było to skrytą rozkoszą, dla innych skrytą boleścią, a dla wszystkich oderwaniem się od spraw, któremi napozór żyli. Nawet starzy ludzie nad czemś głęboko dumali. Odraza i głuchy na wszystko zabójca-żal marszczył ich czoła. Cóż warte było życie całe? — mówiły te zmarszczki: — poco istnieć tyle lat, skoro się wiek swój cały spędziło bez tego, co jest wszystkiem, bez niej? Na twarzach młodzieży leżała bladość męki. Rafał uczuł, że jest w jakiemś zamkniętem kole, które sekretnie duma i z rozpaczą śni. Jakoby muzyka niedosłyszalna, tajemnicza, przepływała wskróś tego grona potęga, władza, tyrania piękności. Każdy ruch dziewczątka odbijał się w oczach patrzących, jako uniesienie. Ruchy te były niewysłowione. Odzwierciadlało się w nich wszystko życie duszy. To, co każdy człowiek chowa w zamkniętej skrzyni, u niej stało w oczach, w ustach, na czole, w drgnięciach brwi i ust. Była samem weselem i dreszczem szczęścia, a biegł od niej na ludzi smutek i udręczenie.
Rafał nie widział wcale, kto siedzi przy nim. Jeszcze nie ukończył zanoszenia z sakramentalnem namaszczeniem zupy do ust, gdy wtem gruby głos zaskrzeczał tuż nad jego uchem:
— A cóż u Boga Ojca tak asan wodzisz za tą łyżką oczyma, jakbyś się bał, żeby ci jej ręka do ucha nie zaniosła?
Młodzieniec podniósł oczy i ujrzał obok siebie długie oblicze z włosami i wąsiskami, zwieszającemi się z niego, jak z buńczuka.
— Jesteś asan, jak słyszę, bratem onego, Panie mu ta świeć, filozofa z Wygnanki, Olbromskiego.
— A jestem.
— Pięknie u Boga Ojca brat waści gospodarzył na tej wioszczynie, niema co mówić!
— Jakto?
— A tożem patrzał, bo obok niego na Polińcu od lat siedzę. Chłopów, farmazon, rozpuścił, rozamorował, że mu na pole wychodzili jak z łaski, i koniec końców do garnka nie miał co włożyć.
Rafał wrzał wszystek od niewymownej złości, która nie mogła wydobyć się nazewnątrz. Milczał z oczyma wlepionemi w pusty talerz.
— Cóż asan milczysz? Prawdę mówię, choć i gorzką.
— Ja nie wiem, czy to prawda.
— Nie wiesz. No i pewnie. Wąsów asan całych nie masz, to skądżebyś miał znać się na całej prawdzie! Ale nie o to idzie... Słuchaj-no, mości panie, gdzież to zamierzacie podziać owe graciny nieboszczyka ze dwora, choć ich ta tyle, żeby żydowska koza uciągnęła? Zabierzecie to to w Sandomierszczyznę? Widziałem tam chomąta, siodło, rzemienia fornalskiego coś niecoś. Kiepskie to wszystko, ale jakby nie drogo, tobym kupił. Mówili mi tu, że to niby asan dysponujesz, jak i co.
— Zabierzemy do domu.
— A to zabierajcie wnet, bo ja w tych dniach dwór zajmę.
— Waszmość pan niby?
— A ja. Cóż się wasanu nie widzi? Ja, Chłuka z Polińca. Tak wasan napisz do swoich, że Nikodem Chłuka z Polińca bierze onę Wygnankę od księcia w dzierżawę. Folwark gałgan, ale że to blisko... A i o te chomąta się spytaj, tobym kupił, jeśli nie drogo, młynekbym to samo kupił, a nawet i te szkapska...
— Ja napiszę, a teraz wszystkiem się opiekuje Michcik.
— He, opiekun! Faworyt... Dawno ja na tego draba mam chrapkę. Czapki gałgan nie zdejmuje ze łba przede mną. Folwark waści brat rozpaprał, chłopa zepsuł na nic...
— Folwark nieboszczyk rozpaprał! A ziemię to kto darł z pod jałowców?
— Widzicie, jaki to asan masz rezon w potrzebie! A nawet powiem: prawdę ci się udało chwycić za uszy. To jedno ten nieboszczyk, Panie mu ta świeć, zrobił. Chłopa zepsuł na nic, ale to do odrobienia, to ta już moja rzecz. Co zaś do ziemi, to nie można powiedzieć: wyprawił ziemi nie mało! Gdzie dawniej, jak ludzie zapamiętają, trznadle się jeno gziły, teraz owies, jak mur.
— A staw to nie brat wyszlamował? Młyn puścił, upust wystawił, rowy porznął?
— Nawet i to, powiedzmy, prawda.
W chwili, gdy się ta rozmowa toczyła, zabrzmiał znowu upajający szczebiot śmiechu księżniczki. Szlachcic Chłuka przerwał frazes, który miał wyrzucić, i wiechy swych wąsów zwrócił w stronę »jasnego« końca stołu. Sapał długo i tłamsił w sobie jakieś wzdychania, a wkońcu rzekł do Rafała:
— Ta się śmieje, hę?
— Jakaż to piękna bardzo! — zdradził się młodzik.
— Pewnie, że piękna.
— Co to za włosy!
— A i to, powiedzmy, prawda. Świeci się, bestya, człowiekowi w ślepiach, jak ten miesiąc po nocy.
— A jakie to oczy!...
— Waśćby jej dał radę — chy! Jezus ci Marya!
— Co też to waszmość pan!... Wstyd doprawdy...
— Asan mi powiesz! Znam ja się na was, dryblasy! Myślałby kto, że się do kordą porwie, tak się przecie zsierdził, a ślepie mu ogniem zioną, jak czubatemu dyabłowi.
— Kto to jest taki? — cicho szepnął Rafał.
— Jakże u Boga Ojca, to asan książęcą łyżką książęcą zupę zawijasz, a nie wiesz tego, kto to jest taki! Toż Gintułtówna, młodego siostra, najmłodsza. Elżbieta jej. Ależ dzieucha! Że się też to pod szlachecką strzechą nie urodzi taka... Jużby o nią dziesięciu czuby se powyrywało i ślepie na nic podbiło. Tu będzie wyczekiwała na swego, aż ci osmętnieje z tego, jako wierzba u drogi. Wtedy przylezie wywłoka, albo i zgoła Francuz...
— Księżniczka Elżbieta... — powtórzył Rafał z przedziwnem upojeniem wewnętrznem i z drobiazgową uwagą, jak gdyby przywłaszczał sobie na zawsze śliczną melodyę, przypadkiem w smutku zasłyszaną.
Do samego końca obiadu Rafał siedział, jak na szpilkach. Mnóstwo myśli kłóciło się w jego głowie i przemknęło bardzo wiele postanowień. Nikodem Chłuka kładł mu w głowę Bóg wie jakie wiadomości i głośno wyrzekał, kiedy Rafał ledwie piąte przez dziesiąte rozumiał. Skoro ruszono od stołu, marszałek dworu skinął na Rafała, przywołał go do siebie i oświadczył że książę życzy sobie z nim mówić. Wezwał zaraz jednego z lokajów i polecił mu zaprowadzić młodego panicza do gabinetu, gdy się tam książę uda. Sporo jednak upłynęło czasu, nim ta chwila nadeszła. Książę, otoczony gronem pięknych pań, poszedł na spacer do parku i znikł między drzewami. Rafał wyglądał jego powrotu z głębi swej izby, nie spuszczając oka z głównego wejścia pałacu. Nareszcie, a miało się już ku wieczorowi, wyfraczony sługus wszedł do stancyi z grubiańskiem prawie zawiadomieniem, że książę jest u siebie. Rafał poszedł za nim przez szereg sal, z których jedne były mozaikowane, purpurowe ze złoconymi gzemsami i z pysznymi stiukami na stropie, inne w barwach ciemnych, adamaszkowe z listewkami, albo bladoniebieskie. Przechodził jak we śnie obok wielkich obrazów, z których spoglądały na niego nagie kobiety, otwierały się krajobrazy zupełnie wyrwane ze snu, walczyły dziwaczne chimery, ucztowali bogowie... Oszołomiony przepychem naczyń i mebli, które zdawały się być stworzonemi dla świątyni, bronzowych żyrandolów, wielkich, porcelanowych waz, lustrzanych okien, pięknością podłóg, wysadzanych marketeryą z hebanu, cytryny i żółtego bukszpanu, skromnem i niespodzianie przyjemnem pięknem drzwi i odrzwiów z mahoniu, olśniony widokiem grup marmurowych i kominków z rzeźbami, usiłował zachować na twarzy wyraz doskonałej obojętności, jak gdyby te rzeczy pierwszy raz widziane wcale mu obce i dziwne nie były. Tymczasem, gdziekolwiek zwrócił oko, spostrzegał coś, co przykuwało do miejsca, chwytało za ramiona, wabiło ku sobie, jak kobiecy uśmiech, a nieraz, jak pocałunek. Niewymowna rozkosz zastępowała tu drogę na każdym kroku. Rafał czuł bolesną, aż do zemsty podniecającą mękę — uwielbienie. Straszna praca, niewysłowione katusze tworzenia ideału piękności w twardym kamieniu, w drogocennem drzewie, pot wysiłku i łzy wiecznego zawodu artystów, gnanych przez przymus, przez ciężką pańszczyznę twórczości, ogarniały go postrachem. To niedościgłe nigdy piękno, wyrwawszy się z powrozów pracy, czekało tu w utajeniu oddawiendawna, czyhało w obrazach, w porfirowych stolikach, we drzwiach tajemniczo okutych, w próżnych krzesłach, w wąskich, skromnie przepysznych kanapkach, tęskniąc za uwielbieniem tyle nocy i dni. Kiedy niekiedy dostrzegał w ogromnych lustrach swą postać w wyszarzanem ubraniu z werdragonowego sukienka, i wówczas niewymowna awersya do własnej postury, rozpaczliwa wzgarda dla swych rąk wiszących, jak bijaki cepów, nóg, głowy, ślepiów i nosa oblewała go całego ukropem. W pewnym małym saloniku, stosunkowo skromnie urządzonym, służący kazał Rafałowi oczekiwać. Gdy grube łydki fagasa przestały migać na posadzkach, a szelest jego pantofli oddalił się zupełnie, Rafał usiadł w głębokim fotelu i zasunął się w siebie, zagrzebał się sam w sobie. Spojrzeniami sięgającemi do dna przejrzał wszystko, co dotychczas wiedział i widział, czem był, co się z nim działo, co na świecie znaczył, śmiech podnosił się z jego piersi, śmiech przemądrzały i bezlitosny. Nie wydobył się na wargi, tylko, jak fala wzdęta przez wicher, krótko zahuczał i ustał. Ociężałe spojrzenie weszło w głąb tego szeregu sal, cicho, sennie drzemiących w rozkoszy. Naokół było cicho, jak w świątyni.
I oto niespodzianie, gdzieś za trzeciemi drzwiami rozległ się śmiech, ów jedyny na ziemi... Rafał zakrył twarz dłońmi i słuchał w zachwycie. Liczne, wesołe głosy, jak burza, zbliżały się, aż wreszcie zabrzmiały w sąsiednim saloniku. Półuchylone drzwi dawały Rafałowi możność uczestniczenia w tem, co się tam działo. Jak wiosenne gędziolenie ptaków, śpiewały radosne, drgające życiem, zdrowiem, weselem okrzyki najmłodszych sióstr księcia, ich towarzyszek i przyjaciółek. Jedna z nich wołała:
— Koniecznie jeux de société! Koniecznie... Jeux d’esprit — to nudne. Zupełnie, jak lekcya gramatyki.
— Jakto? Le secrétaire?
— Nie, nie! Jeux d’esprit, jeux d’exercice — to zupełne lekcye.
— Więc dobrze...
— A możehy najlepiej — jeux de poules. Co myślicie? Naprzykład: Chnif-chnof-chnorum? Co?
— Nie, nie! Jeux de société — domagała się księżniczka Elżbieta kapryśnym głosem, roztopionym w śmiechu.
— No, więc dobrze... Decydujmy!
— Zaczynamy...
— Czy są wszyscy?
— Kto się spóźni, sam sobie winę przypisze.
— Bawimy się... Mówcie! Co kto życzy?
— Ja proponuję Le corbillon... — ozwał się głos pierwszy.
— Ja Les propos interrompus...
Monsieur le Cure!
La toilette.
— Czekajcie, czekajcie! Tyle żądań... Głosujmy, jak na sejmiku.
— Ja chcę koniecznie — l’Avocat. Koniecznie, bardzo koniecznie!...
— Kto jest za Avocat?
— Nie, nie! Avocat — to nieprzyjemne. Lepiej już La toilette, albo Combien vaut l’orge?
— A możeby Le Capucin? To zabawne. Pamiętacie Kamila w postaci capuchon, a Cecylkę jako la barbe?
— Spróbujmy naprzód La toilette.
— No, dobrze! La toilette! Wszyscy się zgadzają?
— Wszyscy...
— Wszyscy!
Tout le monde est assis...
— Już jestem gotów!
— Ja będę le miroir... Lubię, żeby we mnie patrzono — cha-cha!...
— Ja la boíte à rouge...
— Skryta, skryta buatka!...
— Ja la boíte à poudre...
— Eli będzie la boíte à mouches...
— A Kamil — le flacon!
— Ach, to wyborne, Kamilek — le flacon!
— Cecylka, czekajcie, czekajcie: Le faux chignon...
— Gabryel — le fer à friser.
Rafał, ogarnięty przez ciekawość, zapomniał, gdzie jest. Śniło mu się, że i on uczestniczy w tej zabawie. Siedząc nieruchomo w swoim fotelu, widział w szczelinie, między niedomkniętemi połowami drzwi środek salonu, gdzie śliczne, dorastające panienki, z twarzami cherubinów, otulone w lekkie muśliny i gazy, zsunęły szczelnie małe fotele i utworzyły zwarte koło. Nogi ich, ustawione na dywanie, niecierpliwiły się, oczy rozsypywały iskry, z ust sfruwał śmiech, a obnażone ramiona podnosiło gwałtowne drżenie. Dźwięczny głos najmłodszego księcia Kamila rozlegał się, jak delikatny rozkaz:
Madame demande son fer à friser!
Ktoś zerwał się z miejsca, a zajęła je osoba, stojąca na środku.
Madame demande son faux chignon!
Znowu szelest i śmiechy.
Madame demande son miroir!
Madame demande toute la toilette! — zawołał książę Kamil.
Foteliki rozsunęły się na wsze strony, i tout le monde z wrzawą, szelestem i śmiechem przemieniał miejsca. Oklaski i śmiechy, jak grad obsypały jedną z uczestniczek, która została w kole.
Rafał nie spostrzegł się, kiedy niedomknięte drzwi szybko się otwarły. Księżniczka Elżbieta wybiegła z nich i stanęła na progu. Spostrzegła była widać Rafała dość już dawno, ale nie przestawała śmiać się. Uczyniła to dlatego, jak się domyślał, ażeby dać mu poznać, że ledwie go widzi. Wstał niezgrabnym ruchem, ukłonił się z sandomierską (od strony Klimontowa) elegancyą, coś nawet wymamrotał, czegoby sam nie umiał powtórzyć raz drugi. Księżniczka przez chwilę na kogoś jak gdyby czekała... Nikt nie nadchodził. Prześliczna niewiarogodnie urocza, nie śmiała się już. Rysy jej zmieniły się do niepoznania. Twarz przybrała wyraz chłodu i powagi, ale nie wyuczony, nie chwilowy, och, nie! Rafał uczuł się tym wyrazem zmiażdżony, zabity na duszy. Uczuł tę instynktową dumę, wyniosłe, obojętne spojrzenie i, co najgorsza, ów grzeczny, łaskawy, pański uśmiech, gdy zwolna odwróciła się i wyszła do sąsiedniego pokoju, zamykając drzwi za sobą. Przepłynął przed nim widok ślicznej szyi i ramion zlekka odkrytych, wzniesionej głowy, na której każdy włos był nicią lśniącego złota. Wówczas przez chwilę czuł coś bardziej jeszcze, niż ów śmiech, cudzego, nieprzełamanego, wrogiego w swych piersiach. Skoczyć ku niej, chwycić rękoma to królewskie, miękkie złoto. Rzucić ją przed siebie na kolana...
Stał obok swego fotela, jak na płytach rozpalonego żelaza. Wyszedłby był, wyleciał stamtąd bez czapki, jak wówczas ze szkół, ale na myśl, że może się jeszcze spotkać z tą panną, że jeszcze raz, w taki sam sposób, może jej osobą swoją przerwać śmiech, zepsuć chwilę radości, nie mógł się ruszyć z miejsca. Spojrzał na swe buty, na rękawy kubraka i znowu usłyszał w sobie wybuch, dźwigający się z samego dna. Stał tak długo, wpychając sobie ohydną wzgardę w piersi, gdy wtem drzwi boczne uchyliły się. Stał w nich książę Gintułt. Na ustach miał półuśmiech taki sam, jak siostra. Ruchem grzecznym, ale przewidującym chwile dużej nudy, wezwał Rafała do pokoju, z którego wyszedł przed chwilą, i wskazał mu miejsce. Sam chodził chwilę tam i sam.
— Czy waćpan pisałeś do rodziców o śmierci brata? — zapytał nareszcie.
— Pisałem.
— Jednak nikt nie przyjechał?
— Nikt.
— A jakże waćpan sądzisz: czy przyjadą później?
— Nie zdaje mi się. Mam zamiar odesłać rzeczy pozostałe po bracie do domu...
— Tak, tak! To będzie najlepiej. Co się da, na miejscu sprzedać. Ja wydam mojemu komisarzowi polecenie, żeby ta sprzedaż... A może już wydałem?... Zaraz sobie przypomnę... A sam nie jedź. Zostań tu lepiej, u mnie. Przyjrzysz się trochę światu, później zobaczymy, jak i co. Nieprawdaż?
Rafał skłonił się pokornie.
— Trzeba tylko — mówił książę zniecierpliwiony i prędkim głosem — ogarnąć się, ubrać po ludzku. Tak nie sposób! Jak to już mówiłem, brat waćpana ma, to jest miał u mnie pieniądze. Pożyczył mi sumę... Weźże je sobie, tę trochę uciułanych dusiów i spraw odzienie podług mody i naszego tu zwyczaju... To tam marszałek...
Mówiąc to, książę zarumienił się zlekka, wydobył z otwartej szuflady biurka sakiewkę ze złotem i podał ją Rafałowi. Chwilę trwało kłopotliwe milczenie. Wreszcie książę, jakby ociągając się, rzekł znowu:
— Brat waści był mi przyjacielem i powiernikiem za dawniejszych lat służby obozowej. Dlatego to dyskursy nasze miały nieraz charakter ostry dla tych, którzy nie znali bliskiego stosunku. Może to i waści wydało się niemiłem, żem dość ostro, dość cierpko przymawiał bratu... wtedy...
Rafał trwożliwie, napoły potakująco, napoły przecząc, coś mruknął.
— Nie trzeba o tem wogóle mówić z nikim... — zcicha rzekł książę — bo to ludzie zarazby roznieśli po świecie, jakobyśmy się z nieboszczykiem poróżnili. Sam waść wiesz, że rozstaliśmy się w zgodzie, aczkolwiek dyskutując...
Rafał znowu niewyraźnie potwierdził.
— Nadewszystko nie należy nic mówić rodzicom, unikać wszelkich ekswisceracyj w tym przedmiocie. Mogliby w żalu wyobrazić sobie...
— O, ja nic, mości książę...
— Tak, tak — rzekł pan, uśmiechając się dziwacznie. — Gdy się waść pobawisz i poznasz nieco świata, sam się przekonasz, żem dobrze radził zmarłemu.
Zamilkł, i zwolna ślicznymi ruchy zaczął chodzić po kobiercu tam i z powrotem. Przez chwilę zatrzymał się u otwartego okna i patrzał w głąb dzikiego ogrodu.
— Kochałem go... — rzekł cicho. — Już go niema na świecie. Horror, horror! Niedopowiedziana sentencya, niewyłożony ostatni, najdobitniejszy efekt prawdy, a jego już niema. Już go niema wcale! Ani nie zaprzeczy, ani temi oczyma, co to... nie spojrzy. Ani po swojemu nie zmilczy. Garsteczka popiołu i — tyle. Och, Boże!
Podniósł na Rafała oczy szklane i twarz porzniętą nagłemi brózdami, starszą o wiele, wiele lat. Chwilę tak przyglądał mu się z uwagą, jakby teraz dopiero spostrzegł, że tu ktoś stoi i że go słucha. Uśmiechnął się wreszcie owym uśmiechem wdzianym na twarz, jak maska, uśmiechem przyjęć. Czekał.
Młodzieniec zrozumiał, że może nareszcie odejść. Ukłonił się ruchem pewnym, zgrabniejszym daleko bardziej, niż poprzednio, i ściskając w ręce garść dukatów w jedwabnej sakiewce, pełen wzruszenia szedł przez wspaniałe sale.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stefan Żeromski.