Strona:PL Stefan Żeromski - Popioły 01.djvu/221

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

szałek przeznaczył młodemu samotnikowi na mieszkanie. Była to chatka o jednej izbie, z wejściem w stylu gotyckim i oknem, jak w kaplicy. Nade drzwiami stało w niszy popiersie Wenus z zielonymi oczodołami i utrąconym nosem, osłaniającej wstydliwie łono zapleśniałe i mchem wilgotnym porosłe. Tuż ciągnęła w gąszcze szeroka, błotnista droga. Nad dziwnym domkiem wznosiły się sokory, lipy, a za oknem zwieszała aż do ziemi gałęzie przecudna, wyniosła brzoza. Wprost z tegoż okna widać było głęboką aleję, która dokądś, jakby w ziemię zanurzała się i kryła. Rafał nie mógł od niej oderwać oczu. Nigdy nic podobnego w życiu swem nie widział. Bardziej niż pałac, niż przepych książęcego dworu przemówił do niego magnackim urokiem ten szpaler. Kiedy młody samotnik pierwszy raz wszedł tam, zcicha stawiając nieśmiałe kroki, otoczył go lęk rozkoszny w swej natarczywości, prawie bolesna żądza poznania tajemnic tego miejsca, przywłaszczenia sobie wiadomości o tem, co tu było.
Głębokie marzenia wypływały z cieniów tych drzew i, przemieniając się niemal w kształty, w osoby prześlicznych kobiet, niemal w figury dziewic z cudnymi włosami, cicho idące po twardej, gliniastej ziemi, znikały od uderzeń zimnego rzutu oka. Drzewa nad tym dennikiem i w głębi parku, zdala stojące głuchym, dumnym, uprzywilejowanym zastępem, zdawały się nie rosnąć, nie wznosić, nie dźwigać z tej ziemi, lecz na skrzydłach lecieć ku niebu. Śliskie, pręgowate pnie grabów o barwie żmii strzelały w górę, wyginając się wężowo, jak gibkie i zwinne race, które pod chmurami rozpryskują się w deszcz liści, w płomyki