Strona:PL Stefan Żeromski - Popioły 01.djvu/237

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Rafał trwożliwie, napoły potakująco, napoły przecząc, coś mruknął.
— Nie trzeba o tem wogóle mówić z nikim... — zcicha rzekł książę — bo to ludzie zarazby roznieśli po świecie, jakobyśmy się z nieboszczykiem poróżnili. Sam waść wiesz, że rozstaliśmy się w zgodzie, aczkolwiek dyskutując...
Rafał znowu niewyraźnie potwierdził.
— Nadewszystko nie należy nic mówić rodzicom, unikać wszelkich ekswisceracyj w tym przedmiocie. Mogliby w żalu wyobrazić sobie...
— O, ja nic, mości książę...
— Tak, tak — rzekł pan, uśmiechając się dziwacznie. — Gdy się waść pobawisz i poznasz nieco świata, sam się przekonasz, żem dobrze radził zmarłemu.
Zamilkł, i zwolna ślicznymi ruchy zaczął chodzić po kobiercu tam i z powrotem. Przez chwilę zatrzymał się u otwartego okna i patrzał w głąb dzikiego ogrodu.
— Kochałem go... — rzekł cicho. — Już go niema na świecie. Horror, horror! Niedopowiedziana sentencya, niewyłożony ostatni, najdobitniejszy efekt prawdy, a jego już niema. Już go niema wcale! Ani nie zaprzeczy, ani temi oczyma, co to... nie spojrzy. Ani po swojemu nie zmilczy. Garsteczka popiołu i — tyle. Och, Boże!
Podniósł na Rafała oczy szklane i twarz porzniętą nagłemi brózdami, starszą o wiele, wiele lat. Chwilę tak przyglądał mu się z uwagą, jakby teraz dopiero spostrzegł, że tu ktoś stoi i że go słucha. Uśmiechnął się wreszcie owym uśmiechem wdzianym na twarz, jak maska, uśmiechem przyjęć. Czekał.