Poeta i świat (Kraszewski, 1929)/Część I/XIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Poeta i świat
Część Część I
Rozdział XIII
Pochodzenie Poeta i świat
Wydawca Księgarnia Wilhelma Zukerkandla
Data wyd. 1929
Miejsce wyd. Złoczów
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XIII.
Klasztor i prawnik.
Taki był Proteusz, mieniąc się to w smoka,
To w deszcz, to w ogień, to w barwę z obłoka,
Dalej co będzie?
Kochanowski, Fraszki. Ks. III.
Jest coś na świecie, kto chce pilnie wejrzeć w rzeczy,
Z czego się dowcip wypleść nie może człowieczy.
Kochanowski, Fraszki. Ks. III.

Więc będę księdzem, — rzekł Gustaw do siebie — i w tym stanie można być lekarzem duszy, pociechą nieszczęśliwych, pośrednikiem między ludźmi a niebem. Zamknę się w klasztorze, ani świat dla mnie, ani ja dla świata. Ja i ludzie nigdy się z sobą zrozumieć nie możem, — zostanę z Bogiem, który mnie zrozumie!
Tak mówił i szedł oglądać klasztory, aby sobie w którym z nich obrać nieznane mieszkanie, grób, w którymby się żywy zasklepił. Lecz jego wyobraźnia dziecinna wystawiła mu te mury głuchemi, twarze ich mieszkańców blade i smutne, wszystko poetyczne i poważne, jak cisza grobowa. Spodziewał się to znaleźć, poszedł, lecz zawiódł się jak zawsze, biedny Gustaw, który ubierał w fantastyczne barwy poezji to nawet, co nigdy poetycznem nie było. I na miejscu posępnych gołych murów, ujrzał ściany białe, czyste, świeże; na miejscu zimnego kamienia, podłogę tylko co wymytą, na oknach kwiaty pożółkłe w doniczkach, wszystko prozaiczne i zimne. Nigdzie włosienie i dyscypliny, nigdzie smutku na czole, wszędzie rumieńce żywe, otyłość prawie obrzydliwa, wesołość okropna, nie ta cicha wesołość niebieska, spokojnie patrząca z naszego świata na drugi, lecz śmiech ziemski przerywany czkawką i kichaniem.
Tylko w chwili nabożeństwa horyzont klasztorny, jak za wejściem słońca upromienił się i chwycił ku niebu duszę Gustawa. Kiedy zagrzmiały organy, kiedy nad rozciągnionym całunem Dies irae długim jękiem się ozwało, wśród kłębów kadzideł przy blado świecących gromnicach, w zmroku kościelnym jak gwiazdy na niebie zawieszonych: wówczas znalazła się w obrazie tego życia, cudna śmiertelnego łoża poezja i wszystkie te rumiane twarze pobladły oświecone promieniem zapału. Lecz ledwie ostatnie amen pieśni rozbiło się po sklepieniach i upadło na posadzkę, ustał czarnoksięski urok, a rzeczywistość ze śmiechem, kaszlem, czkawką, brzuchata i śmierdząca, brudna, głodna i chciwa żeru, wróciła niestety! a Gustaw, uciekł od niej.
Biedny Gustaw w tej pierwszej próbie zaledwie jedną stronę życia mniszego widział, i tę nie całą. Gdyby on był udał się na pustynie Kartuzów i Kamedułów, ostre życie tych zakonów byłoby niechybnie na poetyczną jego duszę wywarło magnetyczny pociąg, byłby uczuł, że niema piękniejszego, poetyczniejszego żywota nad to dobrowolne poświęcenie się kontemplacji i umartwieniom, byłby uczuł, że wiele ten czyni, kto się zrzeka istotnie świata całego, kto się zrzeka ciała aby duszy działalność, ekstazję, egzaltację pobożną podnieść. Ale na nieszczęście jego (bo któż wie, do czegoby to życie doprowadziło?) Gustaw widział tylko te klasztory, w których dawne życie naukowe i kontemplacyjne zastąpiły starania o wygody cielesne! Niestety! w naszym wieku klasztory nie są czem były. Czyściejsze w nich obyczaje nad te, których opisy w dawnych wizytach biskupich czytamy, ale za to swobodnie, poziomo rozwija się w nich jedyna myśl o żołądkach, o dobrym bycie materjalnym, stanowiącym już tylko jedyny cel mnichów. Dawniejsze ekscesa, były to zawsze ekscesa tylko, występki; dzisiejsze obojętne wegetowanie bez pracy i myśli, gorszem jest, bo przeszło w stan normalny.
Nie mogę być lekarzem, nie mogę być mnichem, będę prawnikiem, — rzekł Gustaw w sobie. Można w tym stanie opiekować się ubogimi, sierotami, dać pomoc uciśnionym i wybrać zawsze sprawiedliwą stronę; można zawstydzić oszukańców, oświecić nieświadomych, podać rękę opuszczonemu i pokazać, że sprawiedliwość się nie kupuje, lecz oddaje; że prawo nie mści się, lecz karze i poprawia; że instytucje więcej są ustanowione dla zapobiegania złemu, niż dla poskromienia go, gdy wybucha. Będę prawnikiem.
Tak pomyślawszy, poszedł Gustaw do biegłego prawnika, który jego propozycję i prośbę o radę przyjął z uśmiechem. Nauka prawa, rzekł do niego, jest to morze do wypicia: Pandekta, nowelle, kodeksa, statuta, prawa kryminalne, cywilne, sądowe, miejskie, prawo polityczne, prawo natury, kanony i prawodawstwo kościelne, historja w najobszerniejszem znaczeniu, filozofja jako zasada, języki jako pomoce, ekonomja polityczna jako skutek i tysiąc innych rzeczy mieści się w jednej nauce prawa; dodajmy jeszcze znajomość praw od Mojżesza do prezydenta Montesquieu, z tysiącem komentarzy, więcej niż dziesięć razy tyle wynoszących; trzeba więc z siłami i z cierpliwością swoją porachować się, nim w ten labirynt noga się posunie a nauka spotrzebuje poświęcenia całego życia. A jako każdy prawie stan, który człowiek dla zysku przyjmuje, i ten wymaga zaprzedania siebie, wyrzeczenia się sumienia, wytarcia czoła, wyzucia się z uczuć i zamienienia w towar licytowany swojej wymowy i nauki. U nas niema sprawiedliwości, są tylko pieniądze, adwokat nie broni tego, kto niewinny, ale tego, który zapłacił. Jeżeli pan chcesz poświęcić swoje sumienie, życie, a co najwięcej dobrą sławę swoją, zostań prawnikiem, mecenasem, adwokatem, notarjuszem, czem chcesz. Lecz jeżeli myślisz, że wyrok śmierci, zguba całej rodziny, jej nędza i łzy, ogołocenie z ostatniego kawałka chleba przez dzieci niewdzięczne, przez zręcznego oszusta, przez złego sąsiada, z twoją dokonane pomocą, będą ci ciężyć na sumieniu, daj pokój! Jest to prostytucja swego rozumu, talentów, nauki, zdania, swojego czasu, nareszcie i sumienia, pierwszemu lepszemu.
Kawałek chleba tym sposobem nabyty, zgorzknie ci w ustach, bardzo być trzeba głodnym i nieszczęśliwym, żeby sięgnąć po niego. W chwili śmierci, gdyby nam dawano do wyboru nędzę z czystem sumieniem, i złoto od łez spleśniałe, nabyte haniebną przedażą duszy, gorszą od przedaży ciała, wybralibyśmy nędzę. Świat często uniewinnia, sumienie nigdy, i ci nawet co powierzchownie szacują nas, co się nam kłaniają, co nas głaszczą, czynią to z takiem uczuciem, z jakiem psiarz pieści oswojonego wilka. Masz pan ręce i głowę, tysiąc dróg przed tobą — idź i pracuj.
A Gustaw wyszedł zamyślony i słowa Adama i prawnika przypomniały mu Molierowskie: Vous êtes orfevre, Monsieur Josse!
Jednak nie chciał być lekarzem ani prawnikiem.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.