Podróż więźnia etapami do Syberyi/Cześć czwarta/II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Agaton Giller
Tytuł Podróż więźnia etapami do Syberyi
Wydawca Księgarnia wysyłkowa Stanisław H. Knaster
Data wyd. 1912
Druk F. A. Brockhaus
Miejsce wyd. Poznań – Charlottenburg
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
II.

Dnia 13. sierpnia partya wyszła z Polan. Już drugi dzień jak na palcach u nóg porobiły mi się pęcherze i starłem nogi, pieszo więc iść dzisiaj nie mogłem, dla tego prosiłem oficera, ażeby mi pozwolił wsiąść na podwodę. Oficer pozwolił.
Za partyą ciągnęły się wozy długim szeregiem, na których siedzieli kalecy, dzieci, starcy, lub ci, którzy mieli za co nająć podwody — za nimi znowuż szło kilka wozów zapełnionych workami aresztantów; mnie posadzili na workach. Ciągnąc się pomalutku miałem dosyć czasu przyjrzeć się spagórkowanej okolicy. Łąki jeszcze się zielenią, a pola coraz bardziej ogałacają się ze zboża; za pagórkami widać piaszczystą i ciemną dolinę Wołgi. Wsie gęsto rozsadzone, napełniają okolicę. Z pola, z domów wybiegają ku nam dzieci i kobiety z jałmużną. Obłoki bielutkie około południa pierzchły, a niebo zaciągnęło się chmurami; powietrze się ochłodziło, wiatr się zrywa i porusza gadatliwą osinę. Szum jej przypomina mi szum osiny, która rośnie nad grobem mojego ojca w Opatówku.
W spokojniejszej chwili życia siadywałem z siostrami nad drogą dla nas mogiłą; szmer osiny, co nad nami kołysała się, przenosił myśl moją w drugi tajemniczy świat — albo też pobudzał i pomagał fantazyi do kształtowania marzeń swoich, a marzyłem o czynnem dla ojczyzny życiu!! Jakże tęskno szmer jej przygrywał sercu, które się z uroczystością w świat wyrywało. Dzisiaj — syberyjski wygnaniec, inaczej słucham jej szmeru: szum jej nie pędzi umysłu w przyszłość nieznaną, lecz rozwiewa zasłony, zakrywające dopiero co minioną przeszłość. Zdawało się mi, że widzę grób i rodzinę moją przy nim, że widzę matkę tęskniącą za synem i łzawą! Kiedyż będę słuchał szmeru rodzinnej osiny?
Dumania zatęsknionego serca rozrywał gadatliwy woźnica, niegdyś fanatyczny starowierca, a dzisiaj człowiek obłąkany. Fizyonomię ma głupowatą, szydersko uśmiechniętą, z oczów wygląda mętna lecz bystra myśl; twarz pociągła, blada, ozdobiona jest długą białą brodą. Na głowie miał wysoki filcowy kapelusz, poprzewiązywany w kilku miejscach różnokolorowemi gałgankami i ustrojony liśćmi z brzeziny i dębu. Do mnie ciągle odwracał się i mówił nierozsądne i niewiążące się z sobą rzeczy — a czasem zdarzyło się mu rzucić jak perłę prostą i szczytną myśl. Człowiek to bystrej fantazji, niegdyś myślący, zagłębiony w Boskie tajemnice, dozwolił się unieść fantazyi i zbłąkał. Z mistyka zrobił się waryatem. W tłumie bezmyślnych słów, nie łączącej się rozmowy, takie jak niżej rzucał porównania i myśli. Patrząc badawczem i tęsknem okiem w błękitną dal horyzontu, odwrócił się do mnie i wskazując ręką mówił: «Któż zliczy drzewa ziemi? ziarnka piasku? któż? — Bóg jeden w sekundzie Albo — patrząc na Wołgę mówił: «Zkądże się woda bierze, zkąd ta woda płynie? Któż to wie i któż to zgadnie? Jacyśmy mali i nędzni, tajemnicy wody nie możemy odgadnąć Z za góry pokazała się zielona kopuła cerkwi, zwracając moją uwagę na nią rzekł: «Otoż zielona cerkiew, piękna i biała, lecz długoż ona potrwa? upadnie i nie będzie jej. Najlepszą świątynią Boga jest ta dobra ziemia, co wszystko nam rodzi i daje, i te piękne obłoki W tej chwili ptak bijąc skrzydłami padł z powietrza na pszenicę, waryat obaczywszy go wołał: «ptak leci w powietrze — lecz któż wie, że to jest ptak? może to anioł Boży leci na ziemię, wziął ptasie skrzydła i robi niemi w powietrzu
Starowiercy bardziej jak prawosławni szanują naturę; wszędzie, podobnie jak ten wieśniak, widzą treść tajemniczą i czczą naturę jako siedlisko skrytych duchów. Ciekawie wsłuchiwałem się w te świetne resztki fantazyi waryata, które jak gałganki z drogiej materyi odrywały się od spruchniałej sukni jego umysłu.
Przejechawszy 25 wiorst, stanąłem z innymi we wsi Letniewie, gdzie zrewidowali nas, a potem na noc wpuścili do więzienia. Z Letniewa szliśmy równiną; na widnokręgu wznoszą się wzgórza okryte gajami i ścierniskami. Niebo wyjaśniło się i uśmiechnęło piękną pogodą.
Na połowie drogi, niedaleko od traktu, stoi bogate sioło Łysków do miasta podobne, ma bowiem dziewięć cerkwi, domy porządnie wybudowane i mieszkańców zamożnych starowierców, poddanych hrabiego Tołstoja.
Jeden z jego poddanych trudniąc się handlem zrobił znaczny majątek; wystawił potem dla aresztanckich partyj idących do Syberyi, piękny drewniany domek i przeznaczył fundusz, z którego w wieczne czasy, wszystkim aresztantom mają dawać obiady i jałmużny. Chłop ten nazywał się Bołderow, umarł już, lecz dotąd w jego domku każdą partyę karmią i ugaszczają.
Ponieważ pogoda sprzyjała, więc nie w domku, lecz przy drodze pod drzewami postawili długie stoły i nakryli obrusami, a obok nich ławki, na których siadło nas dwieście pięćdziesiąt aresztantów okutych i powiązanych łańcuchami; stare i młode wieśniaczki usługiwały nam do obiadu, nalewały zupę w miski, krajały mięso, częstowały kwasem, piernikami, pirogami. Obiad był obfity i suty — a widok kobiet usługujących zbrodniarzom piękne sprawił wrażenie. Zdala od stołu rozciągnięta była linia konwojnych żołnierzy. Wiatr lekki poruszał brzeziną przydrożną i chłodził odkryte i ogolone czoła aresztantów — każdy błogosławił pamięć Bołderowa. Po obiedzie wstali od stołu, podziękowali za obiad i zabierali się w drogę; wówczas każdemu z nich ofiarowano coś na drogę: pieniądz, bułkę lub też koszulę.
Dźwigając hojnie szafowane jałmużny, przybyła partyą po południu do Ostapszychy, odległej od Letniewa cztery mile.
W Ostapszysze mamy dniówkę. Dzisiaj w kościele naszym uroczystość Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny, a ja obchodzę ósmą rocznicę śmierci mojego ojca. Rozpamiętywając życie i ostatnie jego chwile, smutek ogarnął moje serce; pogrążony w dumaniu, siedziałem, nie zwracając uwagi na wrzawę, hałas i życie otaczające mnie, gdy nagle z pod tapczana, jakby z drugiego świata, zabrzmiała polska kantyczkowa pieśń, śpiewana zwykle w wielki czwartek:

 
Już Cię żegnam najmilszy Synu Chrystusie
Serca mego pociecho, śliczny Jezusie,
Cóż ja pocznę utrapiona,
Matka Twoja opuszczona.
Straciwszy Ciebie?
Weź mię raczej na śmierć z sobą,
Wolę razem umrzeć z Tobą,
Niż żyć bez Ciebie:
Już od żalu umieram, na Cię patrzając,
I nie wiem, co czynić mam, smutną zostając,
Widząc, jako te złe syny
Biorą Ciebie bez przyczyny:
Dosyć żałości.
Biją, tłuką pozdrawiają,
Ciężkieć rany zadawają,
Nie masz litości.
Ni pokoju mnie strapionej, żem doczekała
Nieszczęśliwej godziny, żem oglądała,
Ciebie synu związanego,
W ręce żydom oddanego,
By Cię męczyli!
Srogość swoją pokazują,
U słupa Ciebie biczują,
Srodze dręczyli,
O okrutny narodzie! zapamiętały,
W obrzydliwych złościach swych zakamieniały,
Czemu w srogiem biczowaniu,
W tak okrutnem katowaniu.
Nie pofolgujesz?
Odwróć srogi gniew na stronę,
I tę cierniową koronę.
Którą gotujesz.
Miecz okrutny przebija, moje wnętrzności,
Widząc okrutną srogość żydowskiej złości;
Że Cię w purpurę obłoczą,
Ostre ciernie w głowę tłoczą,
Nic nie żałują.
Na Piłata srodze woła
By cię na śmierć sądził zgoła
Nic nie litują. —

Łańcuch ciężki włożyli na śliczną szyję,
Który, gdy komu włożą, wiecznie nie żyje.
Jakoż i dekret wydany,
K’ temu i krzyż zgotowany
O zła godzina!
Na który masz być włożony,
Między łotry policzony,
Ciężka nowina!
I w tym jeszcze bezecni nieprzestawają,
Ale więcej żałości mu zadawają.
Ręce, nogi wyciągąją,
I do krzyża przybijają,
Śmierci czekają.
A widząc go shańbionego,
Niechcą Ciebie mieć żywego,
Żółć ci podają.
Cóż ja pocznę na świecie, kiedym pozbyła,
Ciebie Synu najmilszy! smętnie straciła?
Niechże umrę z tej przyczyny,
Że mi wzięto z ludzkiej winy,
Syna mojego!
Który po to zstąpił z nieba,
Że odkupu było trzeba,
Z wyroku Jego.
A po śmierci, niech będzie, której z litości,
Włożywszy w grób one ciało i smętne kości,
Napiszemy takie słowa:
Że tu Matka Jezusowa,
Żalem strapiona.
Której śmierci jest przyczyna,
Że pozbyła swego Syna,
Tu położona. Amen.


W tłumie obcych ludzi i zbrodniarzy czuła i rzewna melodya tej starej pieśni poruszyła mnie do głębi, przypomniała mi szczęśliwe chwile i kraj rodzinny. Wszedłem i ja pod tapczan i połączyłem głos mój z głosem aresztanta, który pieśnią ojczystą obchodził uroczystość Matki i królowej Polski. Prosta szata tej pieśni odkrywa cały ogrom macierzyńskiego bolu, ton jej miły melodyjny i pełen smutku. —
Z niej i dla wydartych z łona ojczyzny i prześladowanych pociecha spłynęła, przypominając męki Najświętszego na ziemi; zachęciła do wytrwałości i chrześciańskiego znoszenia naszych małych cierpień, znoszonych często bez podniesienia serca. Jakiż to spokój przebija z polskich nabożnych pieśni? ile w nich muzykalnej prostoty i swobodnej rzewności miłościwego serca?
Pieśni nabożne moskiewskie są piękne ale zimne, łzy rozkoszy pobożnej nie wydobędą. Bóg ich pieśni jest Bogiem sędzią, Bogiem wyroku; Bóg polskich pieśni jest ojcem kochającym, jest troskliwym i czułym włodarzem świata. Charakter pieśni jest zarazem charakterem obu narodów.
Więzień, który śpiewał kantyczki, nazywał się Wincenty Serafinowicz; jest to człowiek prosty, bez wychowania, obyczaju wiejskiego, twarz jego pospolita, blada, odęta i smutna. Pochodzi z Litwy z okolic Nowogródka, wzięty do wojska moskiewskiego, służył w niem wiele lat; później z wojska przetranzlokowano go do Moskwy i tam zrobili go budnikiem. Pewnego razu roku 1849 odwiedzili go kozak uralski, grenadyer i pisarz wojskowy; przyjął ich i uczęstował tem co miał w swojej budce. Rozochoceni goście mówili o przykrościach swojej służby, skarżyli się na biedę, a kozak z tego powodu nazwał cara niesprawiedliwym tyranem i t. p., grenadyer dodał coś więcej a budnik nie był obojętnym świadkiem rozmowy, lecz także krytykował ze swego stanowiska postępowanie cara.
Po skończonej biesiadzie, pisarz natychmiast wszystkich denuncyował i zacytował niepochlebne słowa o carze, przez każdego z nich wyrzeczone. Aresztowano budnika, kozaka i grenadyera i oddano pod sąd. Badała ich komisya pod prezydencyą pułkownika żandarmeryi i niezważając na zupełnie inne zeznania obwinionych, napisała protokuł po swojemu, dodając wiele potępiających szczegółów, do których się nieprzyznawali.
Wincenty protokułu niechciał podpisać. Kazali więc księdzu, którego przywołali do badania, upomnieć i przekonać budnika, ażeby się nie zapierał i nakłonić do podpisania. Ksiądz po rozmowie z obwinionym, upomniał komisyą i wystawił jej sprzeczność protokułu z zeznaniami; próżnemi jednak były jego słowa, komisya trwała w swoim uporze i niesprawiedliwości. Ksiądz widząc, iż nic jego wstawienie się obwinionemu nie pomogło, rzekł do niego: «Nic ci w tak trudnym razie nie mogę poradzić; lecz jako kapłan przypomnę ci, iż i Chrystus niesprawiedliwie cierpiał, a my w jego znoszeniu cierpień powinniśmy Go naśladować.» Komisya wreszcie zmusiła Wincentego podpisać fałszywy protokuł. Wkrótce potem przeczytali mu wyrok skazujący go na 4000 kijów i 20 lat robót w rotach aresztanckich w Sweaborgu; kozaka i grenadyera skazali na mniejszą liczbę pałek i tylko na 5 lat robót w twierdzy. Cesarz wyrok potwierdził — i został wykonany. Z Sweaborga razem z innymi wysłali go do kopalni w Syberyi.
W Sweaborgu aresztanci katolicy w wielki czwartek śpiewali pieśń, którąśmy przytoczyli — posługi duchowne odbywał u nich ksiądz przyjeżdżający z Petersburga.
Serafinowicz jest człowiek milczący, mało i rzadko mówi; ma głęboką wiarę i miłość ojczystego obrządku religii, poczciwy, spokojny, nieśmiały, spłoszony niewolą, znajomości ani stosunków nie szuka. Pieśni ojczystych niezapomniał, chociaż przeszło 20 lat przebywa w Moskwie niezapomniał jak wielu innych mowy polskiej.
Pomiędzy aresztantami w partyi znajduje się jeden, który należał do sekty Chłystów. Dowiedziałem się od niego kilka szczegółów o tej dziwnej sekcie, które później potwierdziły opowiadania diaczka i wielu innych aresztantów. Wiara Chłystów różni się od wszelkich innych wyznań i sekt moskiewskich — początek jej jest niewiadomy; sekciarz wymienił nazwisko Fijoł, może to jest nazwisko człowieka, który dał jej początek. Chłystowie nie są chrześcianie, Jezusa Chrystusa bowiem nie uważają za Boga; podobnie jak żydzi święcą sobotę i oczekują przyjścia Mesyasza, różnią się przecież stanowczo i od żydów. Uznają jednego, niepodzielnego Boga na niebiosach, niewidzialnego i wszystko wypełniającego ducha; cześć mu oddają w dziwnym obrządku.
Na środku piwnicy stoi ogromna kadź wody, a na ścianach w około goreją światła; modlitwa rozpoczyna się od skoków, kręceń i derwiszowskich tańców, gdy już znużeni padną na ziemię i dostatecznie odpoczną, śpiewają pobożne pieśni z ksiąg tajemnie drukowanych lub przepisywanych i chowanych w największem ukryciu. Odśpiewawszy pieśni, odpasują z bioder pasy rzemienne i obnażają plecy — wtedy nauczyciel ich (nastawnik) przewodniczący modlitwom naciska sprężynę w kadzi i ze środka jej wody wynurza się posąg Boga w siedzącej postawie, z ręką podniesioną ku czołu, na którem jest napis. — Pobożni uderzają rzemieniami po wodzie i obchodząc w około kadź biczują swoje plecy, wymawiając słowa: «Chłyszczu, chłyszczu! Chrysta iszczu» i myją się jakby się przysposabiali na godne przyjęcie Mesyasza; woda zaś uważana jest za tajemniczy żywioł i symboliczny tegoż przyjścia. Śluby małżeńskie wykonywają klęcząc, nowożeńcy mieniają pierścionki, a kapłan czyli nauczyciel czyta nad niemi modlitwy. Właściwych księży nie ma w tej sekcie; obowiązki duchowne wykonywa najdoświadczeńszy i najstarszy między nimi, nazywają go nastawnikiem.
Chłysty rozrzuceni są w znacznej liczbie w rozmaitych miejscach Moskwy; znajdują się w Petersburgu, w Moskwie, w kostromskiej, jarosławskiej i innych guberniach. Przechodzącego do ich wyznania prowadzą tajemnie na swe nabożeństwo, otaczają go szacunkiem, pieczołowitością i hojnie zaopatrują jego materyalne potrzeby, jeżeli jest w biedzie.
Kilka tylko szczegółów udało mi się zebrać o Chłystach, bo w Moskwie w ogóle wszyscy sekciarze, tym bardziej Chłysty, ukrywają się i w największej tajemnicy odprawiają swe nabożeństwa. Z obrządków Chłystów wnoszę, iż sekta ta jest niezręczną i dziwną mięszaniną chrześciańskich, tureckich i pogańskich wyobrażeń. Fanatycy jak biczownicy, filozofowie jak aryanie, oczekują Mesyasza jak żydzi, a podobni do mahometan w fizycznej modlitwie.
Aresztanci jako ludzie przez rząd potępieni, są malkontentami, a niezadowolenie swoje głośno między sobą i w rozliczny sposób wyrażają. Dzisiaj byłem mimowolnym słuchaczem rozmowy, z której podaję kilka szczegółów. Exżołnierz a obecnie kajdaniarz, człowiek wymowny i śmiały, opowiadał swoim kolegom różne zdarzenia, przez które chciał ich przekonać, że niema prawdy w obietnicach cara, a łaskawość jego jest tylko łudzeniem. «Byłem w Kronsztadzie, «mówił» i leżałem w lazarecie obok starego żołnierza, którego już dawno powinni byli uwolnić ze służby, przesłużył bowiem 28 lat, więc trzy lata nad termin prawem naznaczony — a chociaż nigdy w służbie nie był strofowanym, nie uwalniali go przecież, czy to przez nienawiść czyją, czy też z powodu zwyczajnego nieporządku i opieszałości wojskowej władzy. Wówczas właśnie, gdy obok siebie leżeliśmy w lazarecie, przyjechał Mikołaj Pawłowicz do Kronsztadu i odwiedził lazaret. Stary i chory żołnierz podniósł się na swojem łóżku i prosił cara o uwolnienie ze służby; przytoczył ten szczegół, że już trzy lata nad termin przesłużył. Car kazał prośbę jego zapisać. Żołnierz wyzdrowiał, lecz cóż? z lazaretu wzięli go na odwach i oddali pod sąd.
«Oficerowie, ażeby nie odpowiadać za niesprawiedliwość, którą żołnierzowi wyrządzili, postanowili go zgubić, sprawę jego inaczej przedstawili i datę wstąpienia jego do służby sfałszowali. Sąd za samowolne wyłamywanie się ze służby skazał biednego starca na 2000 pałek i na 5 lat robót w aresztanckich rotach. Znam go, bo nieraz pracował z nami na wałach.
«A inne znowuż zdarzenie, było takie. W którymś pułku armii, nazwiska niepamiętam, pułkownik za małe przewinienie służbowe zdegradował podoficera na żołnierza i bez sądu kazał go przepędzić przez ulicę żołnierzy (skwoś strój). Ogromnie zbity, nieprawnie i niesłusznie pokrzywdzony, myślał, że gdyby sam car dowiedział się o tym wypadku, niezawodnie wymierzyłby mu sprawiedliwość a pułkownika ukarał. Lecz na nieszczęście inaczej skarżyć się nie mógł, tylko przez swego pułkownika, był więc pewny, że skarga jego zostanie bez skutku, pułkownik jej wyżej nie pośle, a mścić się na nim tym więcej będzie. Nie widząc żadnej drogi do sprawiedliwości cara, postanowił prosić o nią samego cara w czasie przeglądu. Stał we froncie. Car przejeżdżał przed szeregami i witał żołnierzy, nadjechał ku pokrzywdzonemu i zatrzymał się, bo ten coś przemówił do niego; wysłuchał cierpliwie skargi żołnierza i pojechał dalej, rozkazując zapisać imię i prośbę żołnierza. Na złe biedakowi wyszła ta skarga, bo za to, że nie prawną drogą, jaką instrukcya wojskowa przepisuje, skarżył się przed carem, car kazał oddać go pod sąd, a sąd wydał wyrok na 1500 pałek.» —
Ledwo skończył jeden aresztant opowiadanie, drugi, także ex-żołnierz, pochwycił wątek opowiadania i tak rzecz dalej prowadził: «Służyłem w armii; roku 1847 car w Winnicy na Podolu zebrał do obozu czwarty korpus i robił manewra. Manewra się nie udały, car był w złym humorze i z ogromną grozą w obliczu pędził galopem przed frontem uszykowanych żołnierzy. Stary rekrut, który miał już 48 lat i miał synów mających po 22 i 23 lata, oddany został do wojska przez rozgniewanego za jakieś nieposłuszeństwo właściciela, chociaż synowie jego zdolni byli do wojska, a on ledwo nogi mógł wyciągnąć. Otoż ten rekrut padł we froncie na klęczki przed carem, trzymając w ręku prośbę, w której wymienił swój wiek, niezdolność, wspomniał o dorosłych synach zdolnych do służby i prosił o uwolnienie. W tej chwili, gdy rekrut padał na kolana, koń cara potknął się, potem stanął dęba. — Car się rozgniewał, prośbę od rekruta kazał odebrać, a za niewłaściwy sposób, jaki obrał do podania prośby, kazał oddać go pod sąd (żołnierze w ogóle nie mają prawa podawać próśb). Sąd zawyrokował go na 2000 pałek — rekrut niewytrzymał tej liczby i w czasie egzekucyi (gmin moskiewski nazywa ją siekucya od siekania) padł martwy. Otóż jest łaska i sprawiedliwość! Gdzie tu jej szukać, wszystko jest fałszem i nic więcej, zginęła prawda.»
Chłop z Niżegorodzkiego, człowiek roztropny, dodał do tego: «Nie dziwno, że ich ukarali, bo wszyscy postąpili przeciwko prawu i jego formom chociaż ich sprawa była dobrą. Lecz za cóż ci weterani, którzy pełnili lekkie obowiązki stróżów i sług przy gmachu cesarskiej biblioteki, zostali ze służby wypędzeni? Wiadomo wam, że jak się teraźniejsza wojna z Turkiem rozpoczęła, car wydał ukaz, ażeby dymisyonowani żołnierze, jeżeli zechcą, byli przyjmowani w powtórną służbę, i za to obiecywał im różne nagrody. Będąc w bibliotece zapytał się weteranów, czy zechcą powtórnie wstąpić w szeregi w obronie cara i Moskwy prawosławnej. Weterani odpowiedzieli, że są już chorzy i karabina udźwignąć nie potrafią. Za to, że wyrazili niechęć do służby, chociaż ją wolno było wyrazić, kazał ich pozbawić miejsc jakie zajmowali i we 24 godzin wygnać z biblioteki.»
Niezadowolenie aresztantów rzadko wyraża się w sposobie umiarkowanym, jak go tutaj podaliśmy; przyzwoitość wstrzymuje nas od powtórzenia grubych wyzwisk ich niezadowolenia. Myliłby się jednak ten, ktoby to niezadowolenie uważał za rzeczywiste. Są oni dopóty malkontentami, dopóki ich trzymają w kajdanach i za kratami; skoro przejdą próg więzienia są znowuż wiernymi poddanymi. Z drugiej strony niezadowolnienie ich jest szlamazarne i bierne, ogranicza się na mowie, dopóki im bezkarnie wolno mówić, a w Moskwie tylko w więzieniu można bezkarnie odzywać się o rządzie, a nigdy nie nabiera charakteru czynnego niezadowolnienia. —
Dniówka w Ostapszysze zakończyła się hałasem i kłótnią. Starosta, który jest naczelnikiem aresztantów, wybierany przez nich, niepilnował w Lekiejewie worków z jałmużną złożonych na wozie i dwa worki skradli żołnierze; z tego więc powodu aresztanci robili staroście różne zarzuty i powaga jego znikła, a wreszcie po długich sporach i kłótniach odsunęli go od władzy i obrali innego, który zdawał się więcej posiadać zaufania.
W całej tej sprawie kilkunastu a nie wszyscy decydowali, tych kilkunastu byli to ludzie pięści lub wymowy, oni też w imieniu wszystkich nie tylko decydowali ale hałasowali i kłócili się.
Ażeby zadość uczynić żalom i skargom o nierówny podział jałmużny, uchwalono zaprowadzić nowe urzęda dziesiętników. Dziesiętnik wybrany jest przez 10 aresztantów, obowiązkiem jego jest być przy podziale jałmużny i strawnego (karmowych), odebrać, rozdzielić i pilnować, ażeby dziesiątek jego nie był pokrzywdzony. Obowiązki starosty są następne: od oficerów odbiera strawne pieniądze i dzieli je między dziesiętników; jałmużnę zbiera u siebie, dziękuje za nią w imieniu wszystkich i także pomiędzy dziesiętników rozdziela; jeżeli partya ma prośbę lub skargę przed władzą, starosta w imieniu jej mówi i przekłada; on pilnuje porządku, zgody, on przekupuje podoficerów i żołnierzy, gdy idzie o sfolgowanie w dozorze, kupienie wódki, połączenie z kobietami; on wraz z innymi wyrokuje w sporach, zajściach i sprawach zaszłych między aresztantami, jeżeli strony życzą sobie, ażeby spór ich nie doszedł do wiadomości naczelników etapowych. Prócz starosty i dziesiętników jest jeszcze w partyi dwóch kalafaktorów (parasznicy), którym aresztanci płacą miesięcznie pewne kwoty, a obowiązkiem ich jest, czyścić kloaki, przy wyjściu partyi z więzienia wynosić z numerów cebry z nieczystościami i zaopatrywać w wodę.
Wieczorem zapowiedział podoficer bardzo wcześny pochód, przed świtem więc wszyscy podnieśli się; każdy wpakował w worek swoje rzeczy, zawiązał go, odział się po podróżnemu i oczekiwał chwili wyjścia. Ja tymczasem stanąłem przy oknie, ażeby przez kraty popatrzeć na wschód słońca. Mrok przejrzysty zalegał nad ziemią — niebo różowało się i krasiło purpurą. Przy drodze stała karawana tatarskich kupców, konie pasły się na polu, a kupcy ze snu podźwignięci, zwróciwszy się obliczem ku południowi w stronę Mekki, odmawiali ranne modlitwy. Długa była ich modlitwa — słońce już wynurzyło się na widnokręg, strzeliło milionami promieni, wzniosło się, zbielało, a oni jeszcze modlili się. Światło walczyło z niknącą ciemnością, przenikało poranne mgły, a ziemia jakby złotem oblana, powoli obnażała swoje kształty.
Klucz skrzypnął we drzwiach a na dziedzińcu widzę zgromadzonych żołnierzy — czas więc w drogę. Na dziedzińcu żołnierze ustawili aresztantów w szeregi, powiązali ręce łańcuchami, porachowali, otoczyli bagnetami i już idziemy. Litościwy tutejszy oficer nie kazał prowadzić nas w kurzu środkiem drogi, lecz trawnikiem obok drogi, gdzie w dwa rzędy rosnące brzozy, gadając z porannym wiatrem, osłaniały nas przed skwarnem słońcem. Wonne i świeże powietrze, murawa pod nogami, wszystko nam sprzyja i pomaga do chodu. Pola okryte są zbożem na pniu, stogami, snopkami rozrzuconemi, a rolnicy nie wyprzedzili nas w rannem wstaniu, bo oto dopiero ściągają się powolutku na pola.
Poczułem dzisiaj swobodę w sercu i było mi lepiej w duszy niż zwykle; lecz przyjemne wrażenie dzisiejszego poranku wkrótce zakłócone zostało rozmową z Polakiem, niegdyś żołnierzem naszej armii (1831), później żołnierzem moskiewskim, idącym do Syberyi za dezercyą i włóczęgę. Człowiek ten przeniewierzył się duchowi narodowemu i zwątpił zupełnie o Polsce. Nadzieje względem podźwignięcia ojczyzny wydały się mu śmiesznemi, a praca i starania o podźwignięcie narodowości naszej płonnemi. Ludzie, którzy przeżyli jedną lub też kilka klęsk narodu, pospolicie tracą nadzieję w lepszą przyszłość, gubią wiarę w naród; wątpiąc o wszystkim pogrążają się w bierność i obojętność. Później, jeżeli to są ludzie z wykształceniem, stają się w wysokim stopniu pesymistami i nigdy prawie nic dobrego w narodzie swoim niewidzą, a ganiąc go i plwając mówią, że to robią z miłości ku niemu i ku prawdzie; z drugiej strony stają się optymistami w sposobie zapatrywania się na rządy istniejące, drżą często przed ich potęgą, truchleją przed władzą — i krok jeszcze jeden a staną się sługami wrogów. Tacy ludzie bardzo często w literaturze, na polu bojowem i na polu życia towarzyskiego stoją pod chorągwią ciemiężców i zdradzają własną ojczyznę. Wielu znam ludzi, którzy do zdrady takim sposobem doszli.
Jak w wierze zwątpienie jest zgubą i grzechem, podobnie i w sprawie wyjarzmiającego się narodu, walczącej narodowości, zwątpienie prowadzi za sobą zgubę — tam było ono grzechem, tu jest zdradą. Bardziej od wrogów szkodzą i pracują na zatracenie własnego narodu wszyscy wątpiący pesymiści, tchórze, obojętni — nieznam ludzi bardziej Polsce szkodliwych. Wyraźnego zdrajcę każdy pomija, a pesymiści po cichutku przyznają się do miłości ojczyzny, a w imię tej miłości sieją zgorszenie, zwątpienie śmierć.
Pesymista w narodzie mającym byt niepodległy nie może być szkodliwym, lecz w narodzie ujarzmionym działania jego są zabójcze. Rzeczywisty Polak, zacny obywatel i patryota kraju nie ustraszy się klęską, owszem po każdej klęsce gorliwiej stara się po dźwignąć ojczyznę; wierzy i głosi, iż ona podźwignie się i musi podzwignąć się — klęska jest dla niego bodźcem do większej czynności, do większej pracy dla Polski; a jeźli wkrada się w serce jego zwątpienie, gwałtem je dusi w piersiach swoich i nigdy nie pozwoli mu objawić się w obec ludzi. Jako od dżumą zarażonego, odstąpiłem od dezertera, który nazywał się Polakiem, i cieszyłem się w duszy, że go nie do Polski lecz do Syberyi rząd posyła na wygnanie.
Pomiędzy jeńcami z 1831. roku, których klęski, trudna służba i niewola w Moskwie przytłoczyły, wielu jest zacnych, którzy wytrwali w narodowej świętości i czystości ojczystego ducha, lecz bardzo wielu znajduje się podobnych do owego dezertera. Niech Bóg broni każdego od choroby zwątpienia.
Przeszedłszy 25 wiorst, przed południem stanęliśmy we wsi Czugunach, gdzie nowa komenda żołnierzy bierze nas pod swój dozór. Wczoraj starłem powtórnie nogi a pęcherze nie dają mi dzisiaj stąpnąć; musiałem więc prosić oficera o pozwolenie jechania na podwodzie. Posadzili mnie znowuż na workach, pomalutku za partyą ciągnąłem się po drodze równej i gładkiej. Okolica tutejsza lekko wydęta, okryta jest szerokiemi łanami nie zżętej pszenicy; kołysze się jak złota fala a plenne kłosy uderzając się jeden o drugi, szeleszczą, szumią i głuszą przykry brzęk kajdan. Z pszenicy wyziera ładny kielich kąkolu, siwiejący modraczek i wyka, która ścisnąwszy swojemi splotami słomę fantastycznie zwiesza lub okręca się jak rzeźba na gotyckiej kolumnie.
Widoki są jednostajne i brak im wydatnych, skupiających imaginacyę punktów; zjechawszy z małej pochyłości pagórka, wkrótce przybyliśmy do obszernej wsi zamieszkałej przez starowierców. Zagrzmiał bęben a na jego hasło ze wszystkich domów wybiegły kobiety niosąc chleb i jabłka dla aresztantów. Taką ilość nadawały jabłek, że zapełniono niemi kilka wozów, a ja niemi byłem najzupełniej obrzucony. Aresztanci najpiękniejsze owoce znowuż od siebie ofiarowali oficerowi i żołnierzom. Lud w tej wsi, jak i w całej okolicy, nie odznacza się dzielną postawą ani kształtnemi rysami. Kobiety są brzydkie, mężczyzni mają gruby i ponury wyraz fizyonomii — ubiór podobnie jak pod Niższymnowogrodem jest niemalowniczy.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Agaton Giller.