Pionierowie nad źródłami Suskehanny/Tom I/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor James Fenimore Cooper
Tytuł Pionierowie nad źródłami Suskehanny
Wydawca Gubrynowicz i Schmidt
Data wyd. 1885
Druk K. Piller
Miejsce wyd. Lwów
Tłumacz anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


PIONIEROWIE
NAD ŹRÓDŁAMI
SUSKEHANNY
POWIEŚĆ HISTORYCZNA
J. F. COOPERA
Tłumaczenie z angielskiego

TOM I.

LWÓW.
NAKŁADEM KSIĘGARNI
GUBRYNOWICZA i SCHMIDTA.
1885.



Z DRUKARNI K. PILLERA.




ROZDZIAŁ PIERWSZY.
„Otóż zima nad rokiem panować przybywa —

Ponura, smutna, wiedzie orszak uprzykszony:

Zamieć, dżdżyste ulewy, śnieg i mroźne szrony.“
Thomson.

Prawie w środku wielkiej prowincyi Nowego Yorku znajduje się rozległa część kraju, z gór i równin złożona. W tej to części Delawara bieg swój poczyna; tu także źródła pięknej Suskehanny z tysiąca źródeł i jezior wypływając, dopóty tysiącem wężykowatych strumieni po dolinach płyną, dopóty razem nie utworzą najwspanialszej rzeki Stanów Zjednoczonych Ameryki północnej. Góry niemal wszystkie są tu pokryte ziemią przydatną do uprawy, chociaż stoki niektórych jeżą się skałami, nadającemi okolicy charakter malowniczy. Doliny są szczupłe, żyzne i uprawne, a każdą z nich jednostajnie przerzyna strumyk łagodnie toczący się z przyległego wzgórza. Nad brzegami rzeczek lub niewielkich jezior, w miejscach najdogodniejszych rękodziełom, wznoszą się piękne, kwitnące wioski; u podnóża i nawet u szczytu gór spadzistych, widać tu i owdzie ładny folwark, z samego pozoru zapowiadający pomyślność i dostatek. Drogi w rozmaitym kierunku krzyżują się po dolinach, a nawet wspinają się po stromych wzgórzach. Niepodobna przebyć tu mil kilku, żeby nie trafić na szkołę lub inny jaki naukowy zakład. Liczne kościoły i kaplice rozmaitym wyznaniom poświęcone, są świadectwem moralności i religijnego ducha mieszkańców, nie mniej jak zupełnej tolerancyi w kraju. Słowem, cała ta okolica jest dowodem, ile można dokazać nawet z górzystej i pod surowym klimatem położonej ziemi, jeżeli nad nią panują mądre i łagodne prawa, a każdy czuje, że dobro ogólne społeczności, której sam stanowi odrębną i niepodległą cząstkę, jest bezpośrednio jego własnem dobrem. Po pierwszych usiłowaniach osadników, którzy wytrzebieniem dziewiczych lasów otworzyli przystęp pługowi i rydlowi, dzisiejsi osadnicy wzięli się do stałej pracy w rolnictwie, z postanowieniem, aby grunt użyźniony ich ręką, przykrył kiedyś ich zwłoki. Przed czterdziestu laty jednak ta okolica była pustynią.
Niedługo po ustaleniu niepodległości Stanów Zjednoczonych, duch przedsiębiorczy mieszkańców puścił się na zdobycie wszelkich korzyści, jakie samo przyrodzenie przygotowało dla nich w tych rozległych krajach. Przed rewolucyą kolonia Nowego Yorku w dziesiątej części nie była zamieszkaną. Wązkie pasmo ciągnące się dosyć daleko po obu stronach Hudsonu, pobrzeża Mohawku podobnież prawie na mil pięćdziesiąt długości, wyspa Nassau, wyspa Stanów, garstka osad pojedynczo rozrzuconych nad niektóremi strumieniami, oto było wszystko, co składało kraj zamieszkany przez ludność ledwo dwa kroć sto tysięcy dusz wynoszącą. W krótkim przeciągu czasu dopiero określonym, ludność ta rozprzestrzeniła się na pięć stopni szerokości i siedm długości geograficznej i dochodzi dzisiaj[1] prawie do półtora miliona mieszkańców, którzy żyją w dostatku i na całe wieki przyszłe mogą poglądać bez obawy, aby dziedzina ich stała się kiedykolwiek za ciasną dla ich potomków.
Opowiadanie nasze zaczyna się z rokiem 1793, to jest prawie siedm lat po powstaniu jednej z pierwszych osad, które w potędze i położeniu tego państwa sprawiły tak dziwną odmianę.
Ostatnich dni grudnia, o zachodzie słońca, posuwały się zwolna sanie na jednę z gór dopiero opisanego kraju. Wieczór chociaż zimny, jak na tę porę roku bardzo był pogodny i tylko dwa lub trzy grube obłoki ubarwione gasnącemi promieniami słońca, wisiały w czystem powietrzu nad ubieloną ziemią. Droga idąca po spadzistym boku góry, skopanym do szerokości dostatecznej dla niewielkiej liczby przejeżdżających w owym czasie, miała z jednej strony wysoką ścianę, z drugiej od przepaści na wiele stóp głębokiej, zabezpieczona była zrębem z kłód zarzuconym niedbale. Wszystko cokolwiek nie wznosiło się znacznie nad ziemię, pokrywała gruba warstwa śniegu, a szlak ubity przez koni i pieszych, prawie na łokieć był w niej zagłębiony. W dole o kilkaset kroków można było rozpoznać nowe trzebieże i tym podobne prace, oznaczające zakładanie świeżej osady; boki góry nawet aż do tego miejsca, gdzie droga zawracała się na podniesioną płaszczyznę, były przygotowane do uprawy i tylko wierzchołek jej pokrywał las rozciągający się daleko.
Piękne kasztanki ciągnące sanie, całe były osypane szronem iskrzącym się w powietrzu, z nozdrzy ich buchała gęsta para; słowem wszystko, aż do ubioru podróżnych było dowodem ostrości zimy w górzystych tych stronach. Szory z czarnego rzemienia, bez połysku jaki dziś na pięknie lakierowanych uprzężach widzieć się daje, zdobił ciężki bronz mosiężny, od ukośnych promieni słońca błyszczący jak złoto. Gunie sukienne okrywały koniom grzbiety, boki i nawet część piersi. U ogromnych chomontów nabijanych żółtemi, z okrągłą główką ćwieczkami, wisiały wielkie żelazne kółka, przez które były przewleczone lejce. Powoził młody, zaledwo dwudziestoletni murzyn. Mróz marszczył jego twarz lśniącą i z żywych, czarnych oczu łzy mu wyciskał, nie mogąc pozbawić ich wyrazu wesołości, będącej zapewne skutkiem nadziei znalezienia w domu dobrego ognia i tych uciech, jakie zwykle towarzyszą świętom Bożego Narodzenia.
Sanie, albo właściwie mówiąc slejg, gdyż tak nazywają tutaj tego rodzaju pojazdy, były jednym z owych ogromnych antyków, w których cała rodzina mieścić się może. Tym razem jednak dwie tylko oprócz murzyna jechały osoby, mężczyzna i kobieta. Pierwszy był wysokiego wzrostu, lecz tak opatrzony przeciw zimnu, że właściwej jego postaci trudno było dostrzedz. Cały uwinięty w obszerne futro, miał na głowie uszytą czapkę kunową podwiązaną pod brodę. Z pomiędzy tego ubioru wyglądała tylko twarz szlachetna i męzka, a nadewszystko uderzały wielkie, błękitne oczy, w których malowała się roztropność, wesołość i dobroć. Co do jego towarzyszki, ta, bez przesady mówiąc, była schowana w obfitości rozmaitego rodzaju odzieży. Jeżeli kapotka podszyta flanelą i jak znać było z kroju, robiona dla osoby płci innej, otworzyła się czasem, dawała się tylko ujrzeć materyalna watowana suknia, spięta wstążkami. Wielki kapiszon z czarnego atłasu, pikowany erdredonem, tak całą twarz zakrywał, że ledwo zostawał otwór dla oddechu i wyjrzenia kiedy niekiedy pięknym czarnym oczom, pełnym żywości i ognia.
Ojciec i córka (tem bowiem byli względem siebie nasi podróżni) zatopieni w swoich myślach, nie przerywali rozmową milczenia panującego dokoła, a sanie lekko i cicho przesuwały się po śniegu. Ojciec rozpamiętywał o żonie, która przed czterema laty ostatni raz uścisnęła ukochaną i jedyną córkę, wysyłając ją dla ukończenia nauk do Nowego Yorku, śmierć bowiem w kilka miesięcy potem wydarła mu tę towarzyszkę prawie odludnego życia. Ojciec jednak kochał zbyt swoją córkę, żeby ją przed ukończeniem wykształcenia miał był odbierać i wcześniej przywozić w tę odludną prawie okolicę. Myśli Elżbiety były mniej posępne. Z zadziwieniem i przyjemnością przypatrywała się licznym odmianom od czasu jej wyjazdu, zaszłym w około ojcowskiego domu.
Góra, pod którą dojeżdżali, była pokryta odwiecznym borem. Sosny, które dopiero na wysokości około ośmdziesięciu stóp od poziomu rozpościerały swe konary do szczytu, drugie tyle mierzącego, nie zasłaniały prawie widoku, gdyby go nie ograniczało przeciwległe wzgórze. Ciemne pnie drzew wynosiły się na śnieżnej pościeli, jak regularnie wzniesiona kolumnada, a ciemna zieloność ich wieńców u szczytu, stanowiła smętną sprzeczność z białym całunem ziemi.
Chociaż podróżni nie czuli najmniejszego wiatru, wierzchołki drzew jednak chwiały się głuchym szumem, wtórującym zgodnie smutnemu widokowi zimy.
Wtem nagle ozwała się sfora psów gończych po lesie. Marmaduk Temple (tak się nazywa nasz podróżny) zapomniał o przedmiocie swych rozmyślań i zawołał na woźnicę:
— Stój, Aggy stój! to głos starego Hektora, poznałbym go wśród tysiąca innych. Pewno Kosmaty Kamasz korzystając z pogody, wyszedł na polowanie i psy jego ruszyły daniela. No, Elżusiu, jeżeli nie lękasz się strzału, dostarczę ci zwierzyny na święta.
Murzyn wstrzymał konie i bijąc rękami po bokach, starał się rozgrzać skrzepłe palce; pan jego tymczasem szybko wyskoczył ze sani, zrzucił parę wielkich futrzanych rękawic, pokrywających mniejsze zamszowe, wydobył z pomiędzy tłumoków, króbek, pudełek i tym podobnych bagażów córki, strzelbę myśliwską i opatrzywszy podsypkę, zbliżył się do lasu. W kilka chwil pokazał się piękny daniel, a lubo sadził rączo między gęstemi drzewami, podróżny jako wprawny strzelec, złożył się mgnieniu oka i dał ognia. Daniel jednak biegł równym pędem i już przeskakiwał drogę, kiedy drugi strzał dał się słyszeć. Na ten huk zwierzę podskoczyło tylko dziwnie wysoko, lecz wnet trzeci cios obalił je na ziemię. Niewidzialny myśliwy wydał okrzyk tryumfu i równie jak jego towarzysz młodszy, ukazał się z za drzewa, gdzie dotąd stał ukryty.
— To ty Natty? — zawołał Temple, zbliżając się do ubitego daniela. Gdybym był wiedział, że byłeś tu na przesmyku, pewnobym nie strzelił. Ale słysząc gon starego Hektora, nie mogłem się wstrzymać: jednak nie zupełnie jestem pewny, czy to moja kula ubiła daniela.
— Nie, nie, panie sędzio — odpowiedział strzelec z pewnem ukontentowaniem złośliwem — pan tylko spaliłeś nabój prochu dla ogrzania sobie nosa. Czyż można spodziewać się ubić dorosłego daniela, którego tropią takie psy jak Hektor i moja suka Slut, z tej strzelbeczki na wróble? Dosyć jest bażantów w lesie i drobne ptactwo stadami teraz przylatuje pod same domy; możesz pan codzień nastrzelać ich na pasztet, ale jeźli chcesz ubić daniela, radzę wziąć strzelbę z długą rurą i zamiast kłaków, użyć skóry dobrze natłuszczonej, inaczej pan i rożek wypróżnisz i nie napełnisz brzucha. Kończąc te słowa, otarł wierzchem ręki szerokie swe usta, jak gdyby chciał przez to ukryć szyderski swój uśmiech, który w tej chwili twarz jego ożywił.
— Moja fuzya bije dobrze, Natty — odpowiedział Temple z miną dobrego humoru — i nie pierwszy to raz ubiłem z niej daniela. Była teraz nabita glotami; zwierz trafiony w kark i pod łopatkę, cóż więc za dowód, że jedna z tych ran nie jest od mojego strzału?
— Mniejsza o to, kto ubił — odparł strzelec. Teraz idzie o to, kto go zje. Rzekłszy to, dobył z pochew noża za pasem zatkniętego i przerżnął danielowi gardło. Trafiony dwoma glotami — dodał potem — ale czyż nie było pierwej dwóch strzałów, nim upadł za trzecim, a ten trzeci wymierzyła ręka młodsza i pewniejsza od mojej i pańskiej. Co do mnie, lubo jestem biednym człowiekiem i mogę żyć bez zwierzyny, ale w kraju wolnym nie lubię zrzekać się praw moich, chociaż jak dotychczas i tutaj nieraz równie dobrze jak w starym świecie siła idzie przed prawem. Mówił to wszystko z niechęcią ponurą; lecz ostatnie słowa wyrzekł przez zęby, podobnie jak pies warczy, kiedy nie śmie szczekać.
— Chodzi mi tylko o chlubę, Natty — odezwał się znowu Marmaduk najspokojniej. Cóż znaczy ten daniel? kilka dolarów go opłaci, ale zabić to rzecz honoru. Miałbym niezmierną rozkosz, gdybym tak zadrwił z tego żartownisia Dika Jones, co to siedm razy tej jesieni wychodził na polowanie, a nic nie ubił prócz jednego bekasa i kilku popielic.
— Ba, sędzio — zawołał Natty, wzdychając żałośnie — z łaski waszych trzebieży i upraw, nie łatwo teraz o zwierzynę! Minęły te czasy, kiedy ja nie wychodząc z mojego mieszkania ubijałem na jesień po trzydzieści danieli starych i Bóg wie ile młodych; a jeżeli mi się zachciało szynki z dzika, to dosyć było tylko w noc jasną posiedzieć przy szparze w ścianie mojej chatki, żeby ubić najpiękniejszego odyńcu. Nie trzeba nawet było lękać się zadrzemania, bo wycie wilków wybijało ze snu. Ot i mój stary Hektor ma od nich pamiątkę — dodał głaszcząc wielkiego podżarego psa z białem podgardlem i pstremi łapami, który na huk ostatniego strzału przybiegł spiesznie razem z suką, pierwej przez strzelca wspomnianą. Widzisz pan jaki znak szeroki, wilki to go tak zraniły, kiedy jednej nocy bronił od nich zwierzyny, wędzącej się na wierzchu mojego komina. Pies ten godzien więcej ufności, niż nie jeden chrześcianin, bo nigdy nie odstępuje przyjaciela i przywiązany jest do tego czyj chleb zjada.
W słowach i ułożeniu starego strzelca było coś tak szczególnego, że zwróciło uwagę Elżbiety, skoro go tylko postrzegła. Był to człowiek wysokiego wzrostu, lecz dla niepospolitej chudości wydawał się jeszcze daleko wyższy. Czapka lisia pokrywała mu część długich, wiekiem ubielonych włosów, policzki miał zapadłe; wszystko jednak pokazywało w nim czerstwe i kwitnące zdrowie. Z pod wielkich brwi błyszczały szare, pełne żywości oczy. Wiatr i zimno całą twarz powlekły jednostajnym rumieńcem. Żylasta szyja, również czerwona i spalona od słońca, była naga, osłaniał ją tylko wązki kołnierz od koszuli z krajowego płótna w kraty. Krój jego odzienia mógł wydać się dziwnym każdemu, kto nie wiedział, że sam dla siebie był krawcem. Skóra danielowa nie pozbawiona szerści i podobnymże pasem ociśnięta w koło żeber, stanowiła ubiór zwierzchni, spodni był z tejże materyi. Kamasze także ze skóry danielowej szerścią obróconej wewnątrz i zachodzące aż za kolana, osłaniały nogi. Ten to właśnie przemysł zastępowania pończoch, zjednał mu u osadników przezwisko Kosmatego Kamasza. Na rzemieniu tegoż gatunku co wszystka odzież, wisiał mu przez lewe ramię ogromny róg wołowy, wyrobiony tak cienko, że się w nim proch przeświecał, z grubszego końca kawałkiem drzewa a z węższego korkiem zatknięty. Kończąc rzecz swoją, sięgnął do torby po miarkę żelazną, napełnił ją prochem i zaczął nabijać swoją rusznicę tak długą, że kiedy kolba stała na śniegu, koniec rury sięgał mu aż do czapki.
Tymczasem Temple pilnie oglądał ubitego daniela i nie zważając na zły humor starego Strzelca, zawołał:
— Nie chce mi się, Natty, zrzec mojej pretensyi, bo jeżeli to ja trafiłem w szyję, drugi strzał był tylko, jak my nazywamy, złym zamiarem.
— Możesz pan sędzia dobrać na to jakie chcesz uczone nazwisko — odpowiedział Natty i zamiast pakuł wpędzając w lufę kawał natłuszczonej skóry — ale łatwiej jest znaleźć wyraz, niż w skoku ubić daniela, i mówiłem panu, że tego ubiła ręka młodsza i pewniejsza od naszej.
— No przyjacielu — rzekł Marmaduk obracając się do drugiego Strzelca — wyrzucim w górę ten dolar, żeby zobaczyć, kto ma większe prawo przyznawać się do daniela. Jeżeli chybisz, na pociechę pieniądz zostanie przy tobie. Co mówisz na to?
— Ja mówię, że to ja ubiłem daniela — odpowiedział młody myśliwiec, nieco dumnie i od niechcenia opierając się na swojej strzelbie, prawie takiej zupełnie, jaką miał Natty.
— Was dwóch przeciw mnie jednemu — rzecze sędzia z uśmiechem — macie więc większość głosów, jak mówią u nas w izbie sądowej, bo ani Aggy, ani Elżusia nie mają prawa głosować, ponieważ pierwszy jest niewolnikiem, a druga małoletnią, muszę zatem sam na siebie wydać potępiający wyrok. Ale sprzedajcie mi tego daniela, a ja zmyślę piękną historyę o jego śmierci.
— Nie mogę tego sprzedać, co nie należy do mnie — odpowiedział Natty, przyjmując od swego towarzysza trochę nadętości. Widziałem nie raz jak daniel strzelony w szyję cały dzień chodził, i nie jestem taki, żebym przywłaszczał sobie cudze prawa.
— Ależ szalenie Natty trwasz przy swoich prawach w wieczór tak zimny — rzekł znowu sędzia niezachwiany w dobrym humorze. No młodzieńcze, czy chcecie trzy dolary za tego daniela?
— Rozstrzygnijmy pierwej, dla zadowolenia nas obu, do kogo on powinien należeć — odpowiedział młody strzelec ze stałością pełną uszanowania, lecz w wyrazach niewłaściwych na pozór jego prostemu stanowi. Wielu glotami pańska fuzya była nabita?
— Pięciu, mospanie — poważnie odpowiedział sędzia, zdziwiony nieco obejściem się młodzieńca. Alboż nie dosyć tylu dla zabicia daniela?
— Dosyć jednej — odparł młody myśliwy postępując w głąb lasu. Pan wiesz, że nikt prócz pana nie strzelał w tę stronę. Racz obejrzeć to drzewo, tkwią w niem wszystkie, oto jedna, dwie, trzy, cztery kulki.
Temple postrzegłszy cztery świeże znaki w korze, wzruszył głową i rzekł z uśmiechem:
— Mówisz sam przeciw sobie, mój młody patronie; gdzież jest piąta?
— Tutaj — odpowiedział młody strzelec odrzuciwszy płaszcz, pokazując przestrzelone odzienie i ramię krwią zlane.
— Ach Boże! — zawołał Temple — i ja się bawię gawędą, kiedy ktoś inny, nieszczęściem raniony przezemnie cierpi, bez narzekania nawet! Prędzej mój młody przyjacielu, siadaj do mojego powozu; o milę tylko ztąd jest wieś i chirurg, własnym kosztem każę cię leczyć; będziesz u mnie póki nie wyzdrowiejesz i póki zechcesz potem.
— Dziękuję panu za jego dobre chęci, ale nie mogę z nich korzystać. Mam przyjaciela, który mocno byłby niespokojny, gdyby nie widząc mię, dowiedział się, że jestem raniony. Prócz tego, rana jest lekka, czuję, że kość nie draśnięta. Teraz, spodziewam się, pan przyznajesz mi zwierzynę?
— O, przyznaję, przyznaję! i odtąd daję ci pozwolenie polować w moich lasach na daniele, dziki i na co chcesz sobie. Jeden tylko Natty miał odemnie ten przywilej, a może wkrótce przyjdzie czas, kiedy się to nie będzie uważało za fraszkę. Ale przedaj mi tego daniela. Oto masz za twój i za mój nabój. To mówiąc, dobył z kieszeni pugilares, wyjął bilet bankowy złożony we czworo i podał go młodzieńcowi.
Tymczasem Natty prostując się dumnie mruczał pod nosem:
— Są jeszcze ludzie starzy, którzy mogą powiedzieć, że Nataniel Bumpo pierwej miał prawo polować w tych lasach, niż Marmaduk Temple zabronić mu tego. Któż kiedy słyszał, żeby ustawami nie pozwalano człowiekowi ubić daniela, kiedy mu się zechce. Ot lepiej niechby urzędownie zabroniono strzelać z tych przeklętych fuzyjek, co Bóg wie którędy śrót roznoszą.
Nie zważając na monolog Nattego, młodzieniec ukłonił się sędziemu i odpowiedział:
— Niech mi pan daruje; mnie samemu potrzebna ta zwierzyna.
— Ależ będziesz miał za co kupić sto danielów. Weź, proszę cię — zawołał Temple i nachylając się mu do ucha szepnął: Jest to bilet na sto dolarów.
Młodzieniec, zdawało się, nie wiedział w tej chwili co począć, lecz mimo żywego rumieńca od zimna, wnet mocniej zaczerwienił się ze wstydu, że okazał najmniejszą niepewność i odmówił znowu.
Elżbieta wychyliła się natenczas ze sani i bez względu na zimno, odrzucając w tył kapiszon, zawołała:
— Pewno, mój panie, nie zechcesz martwić mojego ojca do tego stopnia, żeby musiał porzucić tutaj ranionego przez się, lubo mimowolnie. Proszę, bardzo proszę, jechać z nami i pozwolić, żebyśmy mogli dać panu ratunek, jakiego potrzebujesz.
Bądź, że rana zaczęła w tej chwili mocniej dolegać, bądź że w słowach, głosie i twarzy młodej dziewczyny mówiącej za ojcem było coś tak zniewalającego, młodzieniec zachwiał się znowu. Zdawało się, że przyjęcie ofiary kosztowałoby go niezmiernie, a jednak odrzucić jej nie mógł, dumna jego mina złagodniała znacznie. Temple postrzegłszy to, uprzejmie wziął go za rękę i zaczął znowu nalegać.
— Nigdzie bliżej — rzekł — nie możesz znaleźć pomocy jak w Templetonie, bo ztąd do chaty Nattego trzy dobre mile. Chodź, chodź mój młody przyjacielu, siadaj z nami. Poszlę po lekarza dla ciebie, a Natty podejmie się uspokoić twojego przyjaciela; jutro, jeżeli zechcesz, powrócisz do siebie.
Młodzieniec usiłował wydobyć rękę z mocno ściskającej ją dłoni Marmaduka, ale oczy ciągle miał zwrócone na Elżbietę, której twarz urocza niemą, lecz zwycięzką wymową wspierała nalegania ojca.
Natty tymczasem oparty na swojej długiej strzelbie, z głową schyloną na bok, stojąc w postawie zamyślonego głęboko, wzruszył się nagle jak gdyby już postanowił co ma począć i odezwał się do swego towarzysza:
— Jakkolwiek bądź, najrozumniej będzie pojechać do Templetonu, bo jeśli kulka została w ranie, to moja ręka nie tak pewna jak niegdyś, nie potrafi dać temu rady. Przypominam sobie, już to lat trzydzieści minęło, podczas owej wojny, kiedym służył pod sir Wiliamem, jednego razu sam jeden przez pustynię szedłem mil sześćdziesiąt z kulą w lędźwi i sam wydobyłem ją nożem. Indyanin John bardzo dobrze pamięta o tem, bo właśnie wtenczas zaznajomiliśmy się z sobą. Spotkałem go w towarzystwie Delawarów, którzy się uganiali za Irokezami. Zostawiłem przy tej okazyi jednemu z czerwonoskórych Mingów pamiątkę, którą pewnie do grobu poniósł.
Gdy Natanie] ciągnął dalej opowiadanie, młoda panienka zajęta była tymczasem uprzątaniem miejsca w saniach dla nowego towarzysza.
Nie mogąc się oprzeć ciągłym prośbom ojca i córki, młody myśliwy skłonił się nakoniec wsiąść do sani. Murzyn przy pomocy pana zarzucił daniela na paki, a gdy się wszyscy umieścili, Temple zaprosił jeszcze Nattego.
— Nie, nie — odpowiedział starzec. W wieczór Bożego Narodzenia mam do czynienia w domu. Wieź pan tego młodzieńca i każ mu opatrzyć ramię. Nie potrzeba więcej nic od lekarza, tylko żeby wydobył kulkę, bo ja sam znam zioła, co prędzej zagoją ranę niż jego plastry. Z tem odwrócił się i znowu stanął, poczem, jakby sobie co przypomniał, dodał:
— Ale, ale, jak mi się zdaje, możesz pan gdzie nad jeziorem spotkać Indyanina Johna, dobrzebyś zrobił w takim razie, gdybyś go zabrał do pomocy chirurgowi, ma on doskonałe lekarstwa na stłuczenia i rany.
— Stój, stój! — zawołał młodzieniec, wstrzymując, rękę Aggego, który chciał zaciąć konie. Natty, nie mów nic o tem, że jestem raniony, ani gdzie jadę. Pamiętajże!
— Spuść się na starego Bumpo — odpowiedział Natty, rzucając na niego spojrzenie znaczące. Kto czterdzieści lat przeżył w pustyniach z Indyanami, musiał nauczyć się trzymać język za zębami. Spuść się na mnie i pamiętaj co mówiłem o Johnie, jeśli go spotkasz.
— Dobrze, dobrze; skoro tylko wyjmą mi kulę, powrócę do was i przyniosę ćwiartkę daniela na święta.
Przerwał mu Natty, przykładając palce do ust na znak milczenia i ostrożnie schodząc z drogi, z oczyma wlepionemi na wierzchołek sosny. Upatrzywszy potem dobre stanowisko, stanął, odwiódł kurek i długą swoją rusznicę wymierzył w górę. Podróżni zdjęci ciekawością wysunęli się ze sani i wnet postrzegli cel jego strzału. Był to ptak miernej wielkości, tak ukryty wśród najwyższych gałęzi drzewa, że tylko głowę i szyję postrzedz mogli. W tem Bumpo strzelił, ptak trzepocząc się spadł na ziemię, pies rzucił się po zdobycz.
— Nazad Hektor! nazad stary łotrze! — zawołał Natty. Posłuszny pies wrócił do nóg swojego pana, ten nabił strzelbę bez najmniejszego pośpiechu, potem podjął ptaka bez głowy i rzekł, pokazując go podróżnym:
— To lepsze niż pieczeń danielowa na wieczór Bożego Narodzenia dla starca. A co sędzio, czy która wasza fuzya myśliwska dokazałaby tego, żeby z takiej mety zbić ptaka, nie szarpnąwszy ani jednego piórka? — Słowa te zakończył tryumfującym śmiechem, lecz śmiech jego był tak szczególny, że chociaż otworzył całą swą szeroką gębę, nie słychać było żadnego głosu, prócz jakiegoś świstu podobnego do ciężkiego dyszenia.
— Bywaj zdrów, młodzieńcze — dodał nakoniec — pamiętaj o Indyaninie; jego zioła lepsze, niż wszystkie plastry lekarzy. To rzekłszy, zawrócił się i drobnym lecz prędkim krokiem poszedł, albo raczej pobiegł w głąb lasu. Sanie także ruszyły z miejsca; podróżni jeszcze czas niejakiś wiedli wzrok za starym strzelcem, lecz wkrótce na zakręcie drogi Nataniela i psy jego stracili wszyscy z oczu.


ROZDZIAŁ DRUGI.
W każdym kraju, pod pieczą niebieskiej rżeniecy

Mędrzec znajdzie bezpieczny port od nawałnicy:
Pomyśl, że nie król ciebie zsyła w obce strony,

Lecz ty króla wyganiasz ze swojej uchrony.
SZEKSPIR, Ryszard II.

Prawie na lat sto dwadzieścia przed epoką naszego opowiadania, jeden z przodków Marmaduka Temple’a przybył do Pensylwanii ze sławnym założycielem tej osady, z którym łączyła go przyjaźń i jedność religijnego wyznania.
Stary Marmaduke, który używał tej dziwnej nazwy przydomku do imienia jako prerogatywy rodzinnej, przybył na ziemię dającą opiekę prześladowanym, ze znacznym zapasem kapitału, za który nabył wiele tysięcy morgów ziemi pustej i zaopatrywał nią wielu przybywających nowych osadników. Zażywał on z powodu swej pobożności i wzorowych obyczajów powszechnego szacunku u współwyznawców i piastował wśród nich ważne urzęda. Na szczęście swoje rozstał się z tym światem, nim się dowiedział, że zubożał zupełnie. Nadmienić trzeba, że był to los, który spotkał wielu ludzi, który wnieśli swe majątki do kolonij wewnątrz kraju.
Nawykły do wygód, niezdolny znosić trudów i kłopotów właściwych nowo tworzącej się społeczności, majętny przychodzeń ledwo przez wyższość oświecenia i fortuny zdołał czas niejaki utrzymać swój stopień, lecz skoro umarł, niedołężni i nieoświeceni synowie jego nie mogli dotrzymać kroku czynnemu przemysłowi klasy niższej, którą, potrzeba zmuszała do największych wysileń. Taki jest pospolity bieg rzeczy, nawet w teraźniejszym stanie związku amerykańskiego, lecz najczęściej to się zdarzało w spokojnych i nie bardzo przedsiębiorczych prowincjach Pensylwanii.
Potomstwo Marmaduka nie uniknęło losu wspólnego wszystkim, którzy więcej polegali na swoim majątku niżeli na przemyśle.
Wnukowie jego przyszli do tego stopnia niedostatku, nad jaki, w tym kraju szczęśliwym, roztropność, poczciwość i oszczędność upaść niżej nie może. Ta sama jednak duma familijna, co podsycając zbytek przyprowadziła ich do upadku, stała się teraz bodźcem do usiłowań, aby odzyskać niepodległość, znaczenie, a może i bogactwa przodków. Ojciec sędziego, któregośmy niedawno poznali, pierwszy zaczął odzyskiwać to wszystko. Wsparty bogatym posagiem żony, mógł już synowi swemu dać lepsze wychowanie, niżeli to, jakie pospolicie odbierano w szkołach Pensylwanii. Młody Marmaduk umieszczony na pensyi, zaprzyjaźnił się ściśle z młodzieńcem równego prawie wieku, a przyjaźń ta bardzo szczęśliwy wpływ miała na jego los przyszły. Rodzice jego przyjaciela, Edwarda Effinghama, posiadali nietylko znaczny majątek, lecz i wielką wziętość. Należeli oni do bardzo małej liczby w Stanach Zjednoczonych tych familij, które handel uważały za poniżenie i chyba tylko dla przewodniczenia w radzie osady, lub wzięcia oręża na jej obronę, wychodziły za obręb domowego życia. Ojciec Edwarda za młodu wstąpił do służby wojskowej, lecz przed sześćdziesięciu laty nie tak prędko jak dzisiaj otrzymywały się stopnie w wojsku angielskiem. Trzeba było większą część życia spędzie w randze niższej i pocieszać się tylko poważaniem. jakie miał stan wojskowy. Gdy więc stary Effingham po czterdziestu leciech służby został majorem i wziąwszy dymisyą, w swoim domu żył wystawnie, nie dziw, że go uważano za jednę z najznakomitszych osób w osadzie Nowego Yorku. Ministeryum angielskie dla wynagrodzenia jego zasług, ofiarowało mu najprzód połowę płacy, czyli pensyą, a potem rozmaite urzędy równie zaszczytne jak zyskowne. Nie przyjął pierwszej przez szlachetność, drugich przez miłość niepodległości. Wkrótce nawet, skoro się jedyny syn jego ożenił, oddał mu cały swój majątek, składający się ze znacznej sumy na banku publicznym, z domu w Nowym Yorku, wielu folwarków i obszernej przestrzeni ziemi w kraju niezamieszkanym jeszcze, nie zostawując nie zgoła dla siebie i spuszczając się jedynie na przywiązanie synowskie. Kiedy major nie chciał korzystać z hojnych darów ministeryum, ludzie dobijający się łask u dworu, posądzali go o utratę rozumu, lecz gdy się zdał na wolą syna, zaczęto gadać powszechnie, że zdziecinniał, a to wnet pozbawiło go wziętości, jaką miał dotąd. Cokolwiek jednak świat mniemał, major nie żałował swoich postępków. Syn jego tak się sprawował, jak gdyby tylko był rządcą dóbr ojcowskich.
Skoro Edward objął majątki, pierwszem jego staraniem było znaleźć dawnego przyjaciela swojego Marmaduka i ofiarować mu pomoc, jakiej mógł potrzebować.
Zdarzyło się to jak w porę dla młodego Pensylwańczyka, bo właśnie natenczas umarł mu ojciec, a szczupła część spadku rozdzielonego między liczne rodzeństwo, nie czyniła mu nadziei łatwego pokierowania się na świecie, i pełen zdolności do tego, widział się pozbawionym środków. Znając jednak doskonale charakter swojego przyjaciela, oddawał sprawiedliwość jego przymiotom, ale nie zaślepiał się względem jego słabości. Effingham był ufny i niedbały; Marmaduk posiadał bystrą przenikliwość, niezachwianą jednostajność umysłu, czynność i śmiałość w przedsięwzięciach. Zaledwo Edward zaczął mu się oświadczać, zaraz wpadł na projekt równie korzystny dla nich obu. Od słowa zgodzili się między sobą. Wszystkie sumy Effinghama zostały powierzone w ręce Temple’a na założenie handlu w stolicy Pensylwanii, lecz pod jego jednego tylko imieniem, chociaż zysk miał być wspólny. Effingham wymagał tego dla dwóch przyczyn i pierwszą z nich usilnie starał się zataić przed swoim przyjacielem. Była to duma. Zająć się handlem i chociażby za pośrednictwem innej osoby szukać ztąd dochodów, zdawało się to potomkowi rycerskiego domu rzeczą zbyt poniżającą i gdyby świat dowiedział się o przedsięwziętym dopiero układzie, uważałby siebie za zhańbionego na zawsze.
Ale prócz miłości własnej, miał drugi słuszniejszy powód żądać tej tajemnicy. Ojciec jego nie tylko że podobnież był uprzedzony względem handlu, nadto jeszcze szczególnie nie cierpiał Pensylwańczyków, dla tego, że będąc jednego razu z częścią swojego pułku wysłany na granice Pensylwanii dla zatrzymania postępu Francuzów, z kilku pokoleniami indyjskiemi połączonych, nie mógł skłonić spokojnych kwakrów do wzięcia oręża na obronę ich kraju. Gdy więc zmuszony o własnych tylko siłach walczyć z nieprzyjacielem, drogo opłacił zwycięztwo, samo imię kwakra, stało się u niego przedmiotem wzgardy.
Stary żołnierz nie był nigdy zwolennikiem miłujących pokój uczniów Foxa. Ci ludzie prowadzący wzorowe i spokojne życie, zawsze z pogodnym umysłem w świat poglądający, rozwijali się także fizycznie; kiedy więc weteran patrzył na zbudowanych silnie i rosłych kolonistów, wyrażał się o nich z pogardą, mniemał bowiem, że takich olbrzymów powstrzymywał od wzięcia broni w rękę tylko upadek ducha i moralności. Zdawało mu się równie, że pod pokrywką ścisłego przestrzegania form religijnych, nie mogło się ukrywać głębokie nabożeństwo i żyć prawdziwy duch religijny. Edward znając wstręt ojca ku tym ludziom, nie chciał aby się dowiedział o spółce zawartej z kwakrem, bez żadnej innej poręki, prócz jego uczciwości.
Ojciec Marmaduka, jakeśmy już powiedzieli, był potomkiem towarzysza i spółwyznawcy Penna; lecz pojąwszy nad żonę innej religii stał się mniej gorliwym zwolennikiem tej sekty. Temple jednak odebrał z pierwszem wychowaniem zasady religijne panujące w jego prowincyi, a lubo odbywając dalsze nauki w Nowym Yorku, przejął się innem mniemaniem i później w pożyciu z małżonką innego wyznania, bardziej jeszcze odstąpił od swojej sekty; zawsze jednak z jego postępków i rozmów można było poznać kwakra, a wtenczas, kiedy zawierał umowę z Edwardem, na pozór przynajmniej, był nim zupełnie.
W skutek tej umowy, prowadząc handel czynnie i roztropnie, po kilku leciech przyszedł do znacznego majątku. Edward odwiedzał go często i zawsze widział w swoim towarzyszu tak chlubną dla siebie uczciwość i ścisłość, że już skłaniał się podnieść zasłonę pokrywającą ich spółkę, kiedy w tem pierwsze wzburzenia rewolucyjne wybuchnęły widoczniej.
Od dzieciństwa nauczany przez ojca ślepo ulegać władzy rządowej, Edward Effingham w samym początku kłótni między osadami a koroną angielską, okazał się gorliwym obrońcą sprawiedliwych według niego, przywilejów tronu; przeciwnie zaś, zdrowy rozsądek i umysł niepodległy skłoniły Temple’a do wspierania słusznych, jak mniemał, praw ludu. Wrażenia odebrane w młodości rządziły w tym wypadku czynami ich obu. Jeżeli bowiem syn oddanego królowi żołnierza uważał za powinność ścisłe posłuszeństwo rozkazom monarchy; potomek prześladowanego towarzysza Penna, mógł z goryczą przypominać sobie, ile przodkowie jego ucierpieli od władzy królewskiej. Ta różność zdań stawała się częściej powodem do przyjacielskich między nimi sprzeczek, lecz wkrótce rzeczy wzięły, taki obrót, że bez narażenia dawnej przyjaźni nie mogąc się rozprawiać w tej mierze, przyrzekli sobie nawzajem nie wspominać o tem. Z iskier rychło zajął się pożar i osady w owym czasie, kiedy przyjęły nazwisko Stanów Zjednoczonych, stały się widownią wieloletniej wojny.
Kilku miesiącami przed bitwą pod Lexingtonem, owdowiały Edward Effingham, przesławszy w ręce Marmaduka swoje papiery i droższe sprzęty dla przechowania do końca zamieszek, zostawił ojca i opuścił Amerykę. Kiedy jednak wojna wybuchnęła zupełnie, ukazał się znowu w Nowym Yorku, jako dowódzca oddziału wojsk królewskich. Temple zaś natenczas całkiem już należał do tak zwanej strony buntowniczej, wszelkie więc stosunki między dwoma przyjaciółmi musiały być przerwane. Marmaduk przesławszy dalej w głąb kraju żonę i córkę z papierami, kosztowniejszemi ruchomościami tak swojemi jak i powierzonemi przez przyjaciela, poświęcił się usługom publicznym i spełniał rozmaite obowiązki cywilne z poczciwością i zdolnością jemu właściwą. Starając się wszakże być jak najużyteczniejszym ojczyźnie, nie zapominał o interesach swoich własnych. Skoro ogłoszono konfiskatę dóbr Amerykanów, broniących sprawy króla angielskiego w wolnych Stanach, pośpieszył do Nowego Yorku, gdzie sprzedawano je za bardzo małą cenę i kupił znaczną przestrzeń nad źródłami Suskehanny, a ponieważ nie zajmował się już handlem, skoro więc tylko niepodległość Stanów Zjednoczonych została uznana, przemysł swój zwrócił do uprawy roli. Przy pieniądzach, staraniu i wytrwałości, przedsięwzięcie to udało mu się daleko lepiej, niż klimat i górzyste grunta obiecywać mogły. Wkrótce podwoił wartość swoich posiadłości i w epoce naszego opowiadania uchodził za najbogatszego obywatela Stanów Zjednoczonych. Dziedziczką i jedyną jego córką była Elżbieta, którą pierwszy raz ukazaliśmy czytelnikom naszym wracającą z pensyi do domu. Miała ona teraz po śmierci matki, zastąpić gospodynią i panią domu.
Kiedy kanton, w którym leżały dobra Temple’a, zaludnił się tyle, że mógł być urządzony jako powiat, Marmaduk został w nim mianowany najwyższym sędzią. Młody uczeń prawa może uśmiechnąć się na to, lecz oprócz potrzeby, zdolność, doświadczenie i poczciwość jego usprawiedliwiały ten wybór. Jakoż wyroki jego nie tylko były sprawiedliwe, ale nadto mógł zawsze zdać sprawę z pobudek do nich, czegobyśmy życzyli wszystkim sędziom. Zresztą, taki był zwyczaj w nowych osadach, że powierzano urzędy sądownicze obywatelom, którzy przy znakomitszym majątku, mieli opinią nieskalaną i wiadomości ogólne przynajmniej.
Kończąc na tem krótki rys historyi i charakteru niektórych osób niniejszego romansu, przystępujemy do dalszego toku opowiadania, żeby lepiej poznać je z własnych słów i postępków.


ROZDZIAŁ III.
Do tych wszystkich pomników, możne przyrodzenie

Rozmnożyło swą dłonią wzory nieskończenie;
Patrz na skały strzelnicą groźną uwieńczone,
Nie sąż to dawnych zamków baszty zasępione?
Ten rosochatych dębów strop w sklepienia gięty,
Stawi z zielonych cieniów nam przybytek święty.
Ale i groźna zima chętnie swemi dary
Tych złupionych monarchów przystraja konary;
Kiedy ich wierzch dostojny w obłokach ukryty
Oświeci promień słońca bladawo odbity,
Rzekłbyś, że boga zimy, powstając gmach dumny,
Przybrał puszczę samotną w tysiączne kolumny.
Potrzebaż, by obecność śmiertelnych zachwala

Tych miejsc świętych milczenie błogie przerywała.
(Duo.)

Minęła długa chwila, zanim Marmaduke Temple zwrócił uwagę na nowego towarzysza podróży. Skoro jednak rzucił baczniej okiem, spostrzegł, że młody człowiek mógł mieć najwięcej dwadzieścia dwa do trzech lat i był wzrostu więcej nieco niż średniego. Odzienie jego okrywał płaszcz z grubego sukna, przytrzymywany w stanie pasem z wełnianej tkaniny. Po zmierzeniu okiem całej postaci, spojrzał Temple na oblicze młodzieńca, na którem w chwili wstępowania do sanek, malowała się pewna niechęć. Zwióciło to równie uwagę Elżbiety i zastanawiała się w duchu, co mogło być pobudką tego uczucia w młodzieńcu. Widocznem było, że rozstając się ze starym strzelcem, był w kłopocie i że byłby chętniej udał się z nim pieszo, wsiadł zaś do sani, ulegając tylko natarczywej prośbie sędziego i jego córki. Wkrótce jednak rysy twarzy młodzieńca przybrały wyraz spokojnej równowagi. Siedział odtąd, jakby pogrążony w głębokiej zadumie.
Marmaduk wpatrzywszy się wen przez czas niejakiś, tak nakoniec uśmiechając się przemówił:
— Zdaje mi się mój młody przyjacielu, że przestrach, jakim byłem zdjęty postrzegłszy, żem ciebie ranił, pozbawił mię pamięci. Twarz twoja nie jest mi obca, z tem wszystkiem, żeby chodziło o zaszczyt ozdobienia mojej czapki dwudziestu danielowemi ogonami, nie umiałbym imienia twojego wymienić.
— Bawię dopiero od trzech tygodni w tej okolicy — odparł młodzieniec a pan, jak słyszałem, przynajmniej sześć tygodni byłeś tu nieobecny.
— Jutro będzie pięć tygodni, jak wyjechałem z domu — odpowiedział sędzia — ale pomimo to wszystko, rysy jego twarzy są mi znajome, widziałem je chyba choć przez sen, tak, widziałem niewątpliwie, albo mi się w głowie pomieszało. Co ty na to Elżusiu? Czy nie zaczynam pleść od rzeczy? jestżem zdolny rozważać sprawę sądu, albo co w obecnej chwili jest ważniejsza, ugościć naszych przyjaciół, przybyłych do Templetonu w Wigilią Bożego Narodzenia?
— Uda ci się mój ojcze, jedno i drugie snadniej — odpowiedział głos ożywiony z wesołością, z pod ogromnego z jedwabnej materyi kapiszona — niżeli zabicie daniela z myśliwskiej strzelby.
Nastąpiła chwila milczenia, sędzia zamyślił się głęboko, wkrótce jednak ocknął się na nowo postrzegłszy cztery słupy dymu, unoszące się z kominów jego własnego domostwa. Zaledwo ujrzał dom swój w dolinie, zagadnął z żywą radością do córki:
— Patrz, Elżusiu, oto przystań spokojna na całe życie dla ciebie — i dla ciebie, młody przyjacielu, skoro zechcesz pozostać z nami.
Oczy młodych osób spotkały się w tej chwili pomimo woli. Elżbieta zarumieniła się, ale obojętny wyraz jej oczu stanowił sprzeczność z pozornie żywszem uczuciem.
Na ustach młodzieńca pojawił się uśmiech dwuznaczny, który zdawał się przeczyć prawdopodobieństwu, żeby mógł kiedyś należeć do kółka rodzinnego pana Temple.
Widok zresztą, który się odsłaniał w tej chwili podróżnym, był tak wspaniały i zajmujący, że mógł wzniecić żywsze uczucia i w sercu nie tak głęboko odczuwającem, jak było Marmaduka Temple. Wkrótce też oczy podróżnych zwróciły się na równinę, rozciągającą się u stoku góry, z której sunęły się sani.
Chociaż góra, na której się nasi podróżni znajdowali, nie była całkowicie stroma, spuszczanie się atoli z niej dosyć było szybkie i wymagało, ażeby woźnica całą swoją baczność zwrócił na drogę, dosyć wówczas ciasną, która jednym brzegiem z przepaściami się stykała. Murzyn powściągał lejce rumaków niecierpliwych, przez co zostawiał Elżbiecie dosyć czasu do przypatrywania się widokowi, który ręka ludzka tak w ciągu czterech lat odmieniła, iż zaledwo miejsca, w których młodość swoją przepędziła, rozpoznać mogła. Na prawo rozciągała się dolina, o mil kilka ku północy, otoczona górami rozmaitej wysokości, pokrytemi drzewem sosnowem, kasztanami i brzozą. Posępna barwa drzew zielonych, tworzyła sprzeczność z białością świetną równiny, w całej swej rozciągłości przedstawiającej obrus ze śniegu, na którym żadnej plamy dostrzedz nie można było. Od strony zachodniej góry, chociaż równie wysokie, mniej były strome, ich boki tworzyły grunt zdatny do uprawy, przedzielały je doliny w rozmaitym kształcie, mniej lub więcej rozległe. Na gór tych wierzchołkach sosny dumne swoje pierwszeństwo utrzymywały, lecz w oddaleniu ukazywały się inne wyniosłości, okryte brzozowemi i jaworowemi lasami na których oko przyjemniej spoczywało, i które grunt przyjaźniejszy uprawie obiecywały. W niektórych miejscach tych lasów widać było wznoszącą się po nad drzewami lekką mgłę dymu, co zwiastowało pomieszkanie ludzi i początek wydobywania gruntu z pod lasu. W powszechności te nowe osady z początku były odosobnione i w niewielkiej liczbie, ale ta szybko się pomnażała i dom samotny stawał się w końcu lat kilku, punktem środkowym małego miasteczka. Ledwo nie pod stopami podróżnych, u podstawy góry, z której się spuszczali, rozległość kilkomorgowa dawała znać przez swoją doskonałą równość, że to, coby ktoś mógł wziąć za małą płaszczyznę, było jeziorem, którego powierzchnią zima pokryła kryształem potrząśnionym śniegiem. Strumień spadający z góry pobliskiej, a którego bieg oko mogłoby skreślić za pomocą krzewów rosnących nad jego brzegami, wpadał do tego jeziora, przerżnąwszy wężykiem całą dolinę. Na południu tego pięknego stawu, rozciągała się równina nie bardzo szeroka, ale wzdłuż mil kilka zajmowała, na której ukazywały się rozmaite pomieszkania, świadczące o żyzności ziemi. Nad brzegiem jeziora widzieć się dawało miasteczko Templtone.
Pięćdziesiąt zabudowań rozmaitego kształtu, po większej części drewnianych, składały to miasteczko. Budowa ich odznaczała się, nie tylko przez brak zachowania wszelkich prawideł architektonicznych, i zupełny niedostatek dobrego gustu, co dowodziło także, że budowle te wzniesione były z ogromnym pośpiechem. Na pierwszy rzut oka przedstawiała się wielka różnorodność barw. Niektóre domy były obielone, do upiększenia innych użyto tej kosztownej barwy tylko od frontu. Inne pokostowane były na czerwono. Wiele domów starszych przybrało pod wpływem czasu i powietrza barwę orzechową. Ugrupowanie domów pokazywało niby chęć naśladowania ulic większego miasta. We wszystkiem zresztą widać było, że architekt myślał raczej o potrzebach przyszłych pokoleń, niż o wygodach współczesnego.
Trzy albo cztery piękne budowy wznosiły się pysznie jednem piętrem nad inne, które jedno z nich tylko nad pomieszkaniami dolnemi miały, okna zaś ich opatrzone były okiennicami malowanemi zielono. Przede drzwiami tych domów, roszczących sobie prawo do pierwszeństwa, wznosiło się kilka drzewek młodych, ogołoconych z gałęzi albo słabo okazujących konary, po jednej lub też dwóch wiosnach; drzewa te porównaćby można do grenadyerów stojących na straży przed pałacem.
W rzeczy samej, właściciele tych wspaniałych domów składali szlachtę templtońską, a Marmaduk nad nią królował. Tam dwóch mieszkało młodzieńców, najniższych służeczek Temidy, znających doskonale labirynt, który prowadził do jej świątyni; dwie inne osoby, które pod skroinnem nazwaniem kupców, i jedynie przez miłość bliźniego, dostarczały temu szczupłemu stowarzyszeniu wszystkiego co było potrzeba, i uczeń Eskulapa, który szczególniejszem zdarzeniem, więcej wprowadzał na świat ludzi, niż z niego wysyłał.
W pośród skupienia dziwacznego tam i owdzie tych pomieszkań, wznosił się dom sędziego, który wszystkie inne i w wielkości i w wysokości przechodził; postawiony był we środku obwodu zawierającego wiele morgów ziemi, w znacznej części drzewami owocowemi okrytej. Niektóre z nich zrodziły się na tem samem miejscu, a mech je okrywający o starości ich dawał niezaprzeczone świadectwo. Drzewa te wystawiały uderzającą sprzeczność z młodszemi, posadzonemi w ich sąsiedztwie. Podwójny szereg młodych topoli, których wprowadzenie do Ameryki było jeszcze bardzo niedawne, tworzył ulicę prowadzącą od bramy obwodowej, wychodzącej na najpierwszą ulicę, aż do przysionka pomieszkania.
Wystawienie tej budowy dokonało się pod przewodnictwem Ryszarda Jones, którego imię jużeśmy wzmiankowali. Pewną zręczność jaką miał w sprawach podrzędnych, jego próżność, przez którą wmówił w siebie, że nic dziać się nie może dobrego bez jego pomocy, skłonność, którą miał do wścibiania się wszędzie i ta okoliczność, iż był bratem przyrodnim p. Temple’a, wystarczały, ażeby sir Jones wyszedł na gatunek totumfackiego w sędziowskim domu.
Lubił przypominać, iż zbudował dwa domy dla Marmaduka; jeden naprędce tymczasowy, a drugi stały. Pierwszy był tylko przestronną szopą drewnianą, pod którą przez lat trzy rodzina przemieszkiwała, wtenczas kiedy pod jego przewodnictwem wznoszono dom drugi. W tem przedsięwzięciu nie mało mu pomogło doświadczenie pewnego cieśli angielskiego, który opanował jego umysł, pokazując mu niektóre architektoniczne rysunki, i rozprawiając uczenie o gzymsach, floresach, kapitelach; zachwalał przed nim nadewszystko porządek złożony, który jak powiadał cieśla Hiram Doolittle, był zbiorem wszystkich innych i najpożyteczniejszym ze wszystkich, gdyż pozwalał wszelkich odmian i wszelkich dodatków, których potrzeba lub dziwactwo mogły wymagać. Ryszard udawał, jakoby Doolittla miał tylko za istnego empiryka w swojej sztuce, atoli zawsze na przyjęciu wszystkich jego widoków kończył. Wspólnie tedy uradzili plan budowy mieszkania dla Marmaduke’a, a budynek ten służył odtąd za pierwowzór dla całej okolicy.
Pana Doolittla „struktura rzymska“ była mieszaniną różnorodnych stylów, ale uznana została za dogodną, bo pozwalała na wszelkie dowolne zmiany.
Dom zbudowany pod kierownictwem Ryszarda, był regularnym czworobokiem, był z kamienia, przestronny i wygodny. Od warunków tych nie chciał odstąpić Marmaduk, resztę pozostawiając inwencyi Ryszarda.
Kierownicy artystyczni martwili się najbardziej tem, ze dom z kamienia był zbyt twardym materyałem, żeby można robić upiększenia architektoniczne. Był to materyał w istocie za twardy dla narzędzi robotników, którzy obrabiali tylko sosny i klony w górach, o których strzelcy utrzymywali, że są to drzewa tak miękkie, iż mogą śmiało służyć dla myśliwych za poduszki.
Zmysł tedy estetyczny budowniczych nie mogąc sobie dać rady z twardym kamieniem, wpadł na pomysł, ażeby wszelkie piękno skoncentrować w dachu i perestylu. Jedno i drugie miało być czemś nie tylko nowem, ale i prześlicznem.
Ryszard chciał koniecznie, ażeby dach był płaski i rozkładał się na cztery fronty. Temple zrobił uwagę, że w kraju, w którym pada wiele śniegu, takie urządzenie nakrycia groziło domowi załamaniem się dachu. Dzięki porządkowi składanemu i płodności geniuszu dwóch architektów, zaradzono tej niedogodności, przedłużając okapy dachowe na stóp kilka, ażeby zsuwujący się śnieg, spadać mógł na ziemię w znacznej od budynku odległości, co zrobiło niezmierną strzechę naokoło całego domu i ledwo niezupełnie zasłoniło przed światłem okna trzeciego piętra, ale ponieważ to najwyższe piętro przeznaczone było dla służących, mniej na to zważano.
Tym sposobem dach stał się najwydatniejszą częścią budynku, i najpierwej każdego w oczy uderzał. Ryszard pochlebiał sobie, że środkowe nakrycie nie dopuści dostrzedz tej wady, lecz to bardziej ją jeszcze wydatną czyniło, i ze wszystkich apartamentów domu nic nie było śmieszniejszego, nad widok tramów, które tworzyły tę niezmierną strzechę i belek wpuszczonych do muru dla ich podparcia.
Architekt przyzwał w pomoc malarstwa, chcąc tej nieprzyzwoitości zaradzić, i użył następnie swojemi własnemi rękami czterech kolorów odmiennych. Naprzód błękitu niebieskiego, w nadziei że się zleje w jedno z barwą firmamentu; następnie brunatno-popielatego, przez co by za mgłę albo za dym wziąć można go było; potem zielonego, który on nazywał niezwyciężonym, ażeby się mógł pomięszać z masami sosen które postrzegano w oddaleniu; nakoniec gdy się żaden z tych dowcipnych sposobów nie nadał, nasi artyści zaprzestali starać się o utajenie vice-dachu, który się tak szczególniejszym sposobem z pod głównego nakrycia wysforował, i tylko już o przyozdobieniu jego myśleli. Hiram przystroił architektonicznie podpory, które zarywały nieco na kolumny fugowane postawione ukośnie, a Ryszard żółto je pomalował, dla naśladowania, jak mówił promieni słonecznych.
Szczyt płaski, którym się dach kończył, obwiedziony był balustradą drewnianą, dla której geniusz ciesielski nie skąpił ozdób architektonicznych, i cztery kominy zniżono w tym stosunku, ażeby się jako narożne upiększenia balustrady wydały. Na nieszczęście, skoro zapróbowano rozłożyć ogień, trzeba się było dusić od dymu, i niepodobna było zaradzić tej niedogodności, jak wznosząc kominy znacznie ponad dachem. Postrzegano je w znacznej od Templtonu odległości, i był to rzeczywiście przedmiot, który ściągał uwagę podróżujących, równie jak kopuła świętego Piotra albo Inwalidów, zastanawia uwagę przybywających do Londynu lub Paryża.
Ponieważ to było przedsięwzięcie najważniejsze, jakiego w całem swojem życiu dokonał Ryszard Jones, usterka ta boleśnie go dotknęła. Z razu szukał on pociechy dla swojej miłości własnej, powiadając do ucha każdemu ze swoich znajomych, iż winić o to należało tylko jednego Hilama Doolittla, który doskonałego czworogranu prawideł nie pojmował; ale wkrótce oczy oswoiły się z tą nieforemnością; wtenczas daleki nawet od myśli usprawiedliwiania się, myślał tylko jak się najczęściej popisywać z pięknościami reszty budynku, którego wewnętrzne rozporządzenie dosyć wygodne było, co było zasługą po większej części samego właściciela, który nad tem czuwał. Znaleźli się powolni słuchacze, a ponieważ dostatek zawsze wpływ niejaki na gust wywiera, dom ten stał się niezadługo wzorem; i nim minęło dwa lata niespełna, p. Jones pozierając z wysokości dachu wsparty o balustradę, z pociechą widział wznoszące się dwa czy trzy skromne naśladowania pałacu wystawionego przez siebie. Tak, to rzeczy na tym świecie idą; moda bogaczów nawet w ich błędach naśladuje.
Marmaduk bez szemrania znosił tę nieforemność w budownictwie swojego domu; a nawet przez ulepszenia zdziałane w okolicach, potrafił mu nadać postawę okazałą i poważną. Założył plantacye topoli, tudzież drzew innych sprowadzonych z Europy; a z tem wszystkiem w niewielkiej odległości od jego pomieszkania widziano pewne wzgórza śnieżne, co świadczyło o obecności karczów, oszczędzonych przez płomienie w czasie trzebienia i oczyszczania gruntu, o których wyrwaniu dotychczas nie pomyślano.
Ukazywały się podobnież, tu i owdzie, pnie starych sosen, których pożar nie strawił, wznoszące się od piętnastu do dwudziestu stóp po nad śniegiem, nakształt hebanowych kolumn.
Ale nie te przedmioty zatrzymywały uwagę Elżbiety w chwili kiedy konie hamowane przez woźnicę, zwolna zstępowały z góry. Starała się ona rozpoznawać przedmioty, które pamięć jej przechowała, a piękne jezioro którego powierzchnia lodem i śniegiem teraz pokryta była, śliczny strumień podobny do wstążki niedbale rozwiniętej na dolinie, góry, na które tylekrotnie się była wdrapała, nakoniec wszystkie sceny tak miłe z jej lat dziecięcych.
Pięć lat więcej sprawiło w tem miejscu odmian, niżby je zrządzić mógł wiek cały w kraju od dawna zaludnionym.
Takiego powabu nowości nie miał widok ten dla młodego myśliwca i dla sędziego. Ale któż może wyjść z pośrodka ponurego lasu, albo posępnej pustyni na dolinę uśmiechającą się i zamieszkana, żeby nie doświadczyć rozkosznego uczucia? Pierwszy rzucił wzrokiem podziwienia z północy na południe i spuszczając potem głowę zdawał się zapadać w swoje dumania. Sędzia przypatrywał się rzewnem uczuciem pięknościom, których był twórcą i myślał z wewnętrzną pociechą, że wielka liczba podobnych mu ludzi napawała się przezeń szczęściem w tej spokojnej osadzie.
Znagła brzęk wielkiej liczby dzwonków zwrócił uwagę podróżnych i oznajmił o zbliżaniu się drugich sani, brzęk głośny i szybko powtarzany nie pozwalał wątpić, że woźnica pędził czwałem. W tem właśnie miejscu droga była na zawrocie, a że ją otaczały po stronach obu gęste zarośle, nie można było zgadnąć kto się z takim pośpiechem zbliżał, aż póki się sanie nie spotkały.


ROZDZIAŁ IV.
Cóż to? dla czego z takim wrzeszczycie hałasem?
Azali z was którego klacz nie padła czasem?...
Falstaff..

Wielkie sanie, które się zbliżyły za strony przeciwnej ciągnione były przez piękną czwórkę, parę siwych lejcowych koni i parę czarnych. Liczne dzwonki i żele poprzyczepiane do szorów, gdzie tylko się miejsce znalazło, jakoteż pospieszna jazda mimo przykrej góry, świadczyła, że kierownikowi tego pociągu szło głównie o rozkołysanie dzwonków i raźną muzykę, którą brzęk ich sprawiał.
Na pierwszy rzut oka, poznał sędzia towarzystwo, które się składało z czterech mężczyzn.
Na czole wielkich sani przymocowany był jeden z owych wysokich stołków, używanych przy pulpitach w kantorach. Na wysokości tego improwizowanego kozła siedział człowiek małego wzrostu, odziany opończą futrem wykładaną, twarz tylko jego widzieć można było, której zimno nadało jednostajną czerwoną barwę. Trzymał zwykle głowę zadartą, zwracając oblicze ku niebu, jak gdyby chciał mu czynić wyrzuty, że go przez wzrost mały, nadto ku ziemi zniżyło. Za nim z twarzą obróconą do dwóch innych, siedział mężczyzna wysokiego wzrostu z postawą żołnierską, dość podeszły wiekiem, ale taki wywiędły, taki chudy, że ciało jego zdaje się na urząd robione było w celu przerżnięcia powietrza z najmniejszym ile to być może oporem. Cerę jego wybladłą broniła od wszelkiej odmiany skóra tak stwardniała, że nawet mroźne powietrze nie mogło na niej żadnego rumieńca wywabić.
Naprzeciwko niego siedział inny mężczyzna, którego wzrostu i składu ciała trudno się było domyśleć, pod bekieszą i płaszczem futrzanym, któremi był odziany; ale oczy miał żywe, twarz pełną, wyraz jej był przyjemny i okazywał skłonność do uśmiechu niczem nie zmięszaną. Miał na głowie równie jak i jego towarzysze, kunią czapkę nasuniętą na uszy. Czwarty w średnim wieku, z twarzą podługowatą, nie miał innej przed chłodem obrony, prócz sukni czarnej nieco wytartej i kapelusza tak chędogiego, iż łatwo się domyśleć, jeżeli był wytarty, to przyczyną było po większej części ustawne szczotki używanie. Przebijała się na twarzy jego melancholia, ale tak lekka, iż trudno było zgadnąć, czyli ją przypisać należało cierpieniom fizycznym, czy też moralnemu jakiemu uczuciu. Zwykle był blady, ale zimno policzki jego pokryło rumieńcem, któryby za gorączkowy poczytać można było.
Jak tylko sanie zbliżyły się ku sobie o taką odległość, iż można było dać się słyszeć, woźnica nadjeżdżający z opisanemi dopiero osobami zawołał:
— Z drogi Aggy, z drogi, na bok, bo ja się tu nie potrafię wyminąć.
— Jak się masz braciszku Marmaduku, jak się masz moja kuzynko czarnooka. A widzicie z jakim to ja oddziałem wystąpiłem na wyprawę, ażebym was spotkał. P. Le Quoi nie miał czasu drugą czapką obwarować swojej głowy. Stary Fryc nie dokończył swej flaszy; a wielebny Grant nie miał czasu skończyć kazania, które pisał. Dla pośpiechu czwórkę zaprządz kazałem. Ale mówiąc o koniach trzeba koniecznie braciszku przedać tę parę wronych, narowiste są i w zaprzęgu najgorzej idą. Kto inny a nie ja, nicby z niemi nie dokazał; mam już na nich kupca.
— Przedawaj co ci się podoba Ryszardzie — odpowiedział uśmiechając się sędzia — bylebyś mi tylko moją córkę i moje grunta zostawił. Frycu, mój stary przyjacielu, kiedy siedmdziesiąt lat wychodzi, na spotkanie czterdziestu pięciu, jest to rzetelny dowód życzliwości. Jakże się miewasz p. Le Quoi. Panie Grant, jego uprzejmość mię rozczula. Mości panowie, oto moja córka, znacie już ją i dla niej nie jesteście obcymi.
— Witam pana mości panie Temple — rzekł najstarszy z przybywających podróżnych, z wybitnym niemieckim akcentem. Miss Betty będzie mi winna pocałunek.
— I zapłacę go bardzo chętnie mój szanowny panie — odpowiedziała Elżbieta z uśmiechem — nie zbędzie mi nigdy na pocałunku dla mojego dawnego przyjaciela majora Hartmanna.
Gdy się to dzieje, człowiek do którego sędzia przemówił pod nazwiskiem p. Le Quoi, powstał, nie bez trudności wszakże, z przyczyny mnóstwa odzieży, w którą był owinięty, a trzymając swoją czapkę w jednej ręce, podczas gdy się drugą wspierał o ramię woźnicy, przemówił mięszaniną języka angielskiego z francuzkim:
— Widok pana mości panie Temple, ujmuje mię, porywa, zachwyca, unosi. Mości panno Elizo, najniższy jej sługa.
— Przykryj twą pałkę Gallu, przykryj twą pałkę — zawołał Ryszard Jones, który kierował saniami — inaczej zimno wytrzebi ci resztę włosów, które ją pokrywają. Gdyby ich Absalon nie miał więcej, żyłby może po dziś dzień.
Żarty Ryszarda wzbudzały wesołość, bo choć słuchacze jego zachowywali powagę, sam on śmiał się do rozpuku, czego i w tem zdarzeniu zrobić nie omieszkał. Pastor (to było powołanie Granta) skromnie powinszował Templowi i córce jego szczęśliwego przybycia, a Ryszard Jones sposobił się do zawrócenia koni dla udania się z powrotem do Templtonu.
Droga, jakeśmy to już powiedzieli, była tak ciasna, iż nie można było zawrócić w tem miejscu, nie naraziwszy konie na wpadnięcie do kamieniołomu, który tam powstał w skutek wydobywania kamieni, służących na budowę miasteczka. Kamieniołom był zbyt głęboki i przytykał do brzegu drogi, ale zostawiono drożynę dla wozów, któremi po kamienie zjeżdżano. Chodziło więc o to, ażeby przy zawrocie nie kierować koni na tę drożynę, która dosyć stromo na dół spadała, co nie było bardzo łatwo, kierując czterema końmi. Aggy radził wyprządz dwa przednie, i Marmaduk bardzo nalegał o tę ostrożność. Ale tych uwag Ryszard ze wzgardą słuchał.
— I na cożby się to zdało, proszę, bracie Marmaduku, konie są tak spokojne jak baranki. Wszakże ja sam ujeżdżałem siwoszów, co zaś do wronych, te są pod biczem, i jakkolwiek narowiste, potrafię ja niemi kierować, pójdą prościuteńko gdzie zechcę. Oto p. Le Quoi, który wie dobrze jak ja wożę, ponieważ niejednokrotnieśmy razem przejażdżki odbywali. Niech powie, jeżeli tu cień jaki jest niebezpieczeństwa.
Grzeczność francuzka nie pozwoliła mu zaprzeczać pewności, z jaką R. Jones wynosił swoje talenta furmańskie, jednakże nic nie odpowiedział, ale ze zgrozą i przerażeniem wpatrywał się w przepaść na dwa tylko kroki odległą. Na twarzy majora niemieckiego malował się spokój pozorny, ale żadne poruszenie nie uszło jego baczności. P. Grant trzymał się oburącz za brzeg sani, jak gdyby gotów był wyskoczyć na ziemię, ale bojaźń przeszkadzała mu chwycić się zbawiennego środka, który podawała chęć ujścia niebezpieczeństwa.
Tymczasem Ryszard, za pomocą bicza zmusił konie do porzucenia bitego gościńca i dwa lejcowe skierował na drożynę wiodącą do kopanicy. Ale za każdym krokiem nogi ich coraz głębiej tonęły w śniegu, a skorupa która go pokrywała, jakeśmy to już powiedzieli, gruba na dwa albo trzy palce, łamała się pod ich nogami i boleśnie je kaleczyła, cofały się przeto wstecz ku koniom dyszlowym, a tem cofaniem się swojem odpychały w tył sanie do połowy już zawrócone, nadając im wsteczny ciągle kierunek. Tylko jedno drzewo obalone w poprzek nad przepaścią, stanowić mogło pewną baryerę, ale drzewo to pokryte było obecnie śniegiem. Sanie przesunęły się lekko po tej zaporze i nim Ryszard dostrzegł niebezpieczeństwo, wystawała część kadłubu sani nad przepaścią do sto stóp głęboką.
Francuz, który z miejsca w saniach wystającego nad przepaścią, widział lepiej, niż inni grożące niebezpieczeństwo, wcisnął się o ile możności ku czołu sanek i zawołał:
— Ah, mon cher monsieur Dikk! mon Dieu! que faites-vous!
Donner und Blitz! Ryszardzie! — zawołał Niemiec wychylając się bokiem — chceszże zepchnąć w przepaść sanie razem z końmi?
— Kochany p. Jones, bądź roztropnym — odezwał się p. Grant, tracąc ostatki rumieńca, którego był nieco nabył od zimna.
— Nuże więc dyabły wcielone, naprzód! — zawołał Ryszard podwajając razy bicza, żeby się co rychlej wydobyć z położenia, którego sam całe niebezpieczeństwo zmierzyć mógł oczyma. Nuże! Bracie Marmaduku, mówiłem, że potrzeba przedać siwoszów i wronych; to są prawdziwe szatany. P. Le Quoi, uwolnij mi proszę nogę. Jeśli mi ją tak będziesz ciągnął, jakże chcesz, ażebym temi szalonemi końmi kierować potrafił?
— Boska Opatrzności — zawołał p. Temple, podnosząc się na nogi w swoich saniach — oni wszyscy zginą!
Elżbieta wydała okrzyk przeraźliwy, a nawet na czarnej Aggego skórze dała się postrzedz widoczna zmiana.
Tymczasem konie krnąbrne ciągle się cofały, pomimo całej usilności Ryszarda i każda chwila pomnażała niebezpieczeństwo wpadnięcia do przepaści, na które podróżni byli wystawieni. W tej stanowczej chwili młody myśliwiec wyskoczył ze sani sędziowskich, pobiegł ku koniom uporczywym i mocno je pociągnął naprzód ku sobie, ażeby wyprowadzić na bity gościniec.
Szarpnięcie to wyprowadziło wprawdzie sanie z niebezpiecznego położenia, ale spowodowało zarazem nagły wywrót. Gdy bowiem konie uskoczyły w bok, poszły sanie za niemi, ale odbiły się od przeciwnego wązkiego toru i to tak nagle, że przewrócenie się było nieuchronne.
Niemiec i p. Grant bez ceremonii rzuceni byli na drogę grzbietami, co ich niewątpliwie uchroniło od kontuzyi. Byszard ukazał się przez chwilę na powietrzu opisując łuk koła i upadł o piętnaście blisko stóp na drogę, kędy chciał skierować konie. Jeszcze trzymał mocno wodze w ręku, powodowany tymże samym instynktem, który sprawia, że człowiek tonący chwyta się źdźbła pływającego; tym sposobem ciało jego służyło niejako za kotwicę, utrzymująca konie. Francuz, który się gotował do wyskoczenia ze sani w chwili, kiedy się te wywracały, silniejszego doświadczył ruchu, a przez wstrząśnienie, które ztąd wyniknęło, wykreślił prawie cięciwę łuku opisanego przez Ryszarda i głową zanurzył się w śniegu.
Żaden się nie skaleczył, ale major Hartmann, który najwięcej zachował krwi zimnej podczas tych wszystkich obertasów, najpierwszy podjął się na nogi i przemówił:
Der Teufel, Ryszardzie! — zawołał tonem w części poważnym, w części komicznym — osobliwszy masz sposób wyładowywania pasażerów ze sani.
Nie możemy z pewnością powiedzieć, czyli postawa, w jakiej p. Grant przez czas pewny pozostał, była taż sama w której wypadł z pojazdu, czy też dobrowolnie powstając ukląkł dla złożenia dziękczynień niebu za opiekę, której mu udzieliło.
Ryszad Jones zdawał się być przez czas niejakiś pomięszany i zgnębiony, skoro się tylko otrząsnął ze śniegu, który go pokrywał, skoro poczuł, iż uniknął wszelkiego szwanku i postrzegł, że dwaj z jego towarzyszów byli już na nogach, zawołał głosem pełnym ukontentowania z samego siebie:
— A cóż! wywinęliśmy się gładko, z innym woźnicą sanie zamiast wywrócenia się na drogę, byłyby poleciały na łeb do kopanicy. Uważałeś braciszku Marmaduku, jak zręcznie i w miejscu, raz ostatni śmignąłem biczem? A co za przytomność miałem zatrzymać lejce w ręku! Bez tej ostrożności, te szalone koniska uniosłyby sanie i w kawałki je podruzgotały.
— Twoje śmignienie biczem! twoja przytomność umysłu! — odpowiedział sędzia. — Powiedz raczej, że bez tego dzielnego młodziana, nasi przyjaciele, ty i twoje, albo raczej moje konie, jużbyście me byli na święcie. Ale gdzież jest Le Quoi?
— Oh! mon cher juge! Mon ami! odezwał się głos stłumiony. Żyję dzięki Bogu! Ale drogi Agamemnonie, bądź tak uprzejmy i dopomóż wydobyć się.
Był to głos uprzejmego Francuza, który się dostał w takie miejsce, gdzie wiatr nagromadził śniegu na sześć stóp wysokości, i za każdym razem, kiedy się poruszył do wyjścia z dołu w którym się znajdował, otaczające go ściany śnieżne waliły się na niego i zmuszały do nowych usiłowań, które się zawsze kończyły podobnemże zapadnięciem w puchowe łoże śnieżne.
P. Grant i.major udali się na jego ratunek i wydobyli z kłopotu. Nie zdarzyło mu się ani kalectwo, ani nawet stłuczenie, i wnet powrócił do dobrego humoru. Podniósł oczy, chcąc zmierzyć przestrzeń którą przeleciał i spotkał się ze wzrokiem Jonesa, który pomagał Aggemu do odprzężenia dwóch siwoszów, uznawszy choć za późno konieczną tego środka potrzebę.
— Cóż to! pan tu, panie Le Quoi — odezwał się Ryszard — mnie się zdaje, żem widział szybującego ku wierzchołkowi góry?
— Ja błogosławię niebu, że mi nie wskazało lotu na dno kopanicy — odpowiedział Francuz dla otarcia kilku kropel krwi, dobywających się z czoła draśniętego wtenczas, kiedy na głowę zleciał do śniegu. Otarłszy krew dodał:
— No! cóż teraz czynić zamyślasz, mości Ryszardzie? Zostaje ci jeszcze zapróbować czegokolwiek?
— Pierwsza rzecz, którą mu radzę, jest nauczenie się powozić — rzekł sędzia, wyrzucając na śnieg daniela i cały ładunek, którym sanie jego były napakowane. Siadajcie tu panowie, siadajcie, znajdzie się miejsce dla wszystkich. Ja będę waszym woźnicą, a tu zostawimy Aggego z Jonesem, niechaj się zajmą podniesieniem sani, poczem zabiorą wszystko co tu zostawiamy. Aggy, pilnuj mojego daniela — rzekł do murzyna, wymawiając w sposób znaczący, wyraz mojego, a dając mu znak gestami nakazujący dyskrecyą. Tego zaś wieczora, ja z mojej strony będę miał staranie o tobie.
Aggy zrozumiał bardzo dobrze, iż mu sędzia obiecywał nagrodę, byleby nie mówił, jakim sposobem daniel ubity został i uśmiechnął się, albo raczej zmarszczył się na obiecankę za milczenie, kiedy Ryszard tak z sobą rozmawiał.
— Nauczyć się powozić, bracie Marmaduku! Któż lepiej w kraju to nademnie posiada? A któż to ujeździł twoją klacz kasztanowatą, której się nikt dosiąść nie odważył? Prawda, że twój stangret utrzymywał, iż dobrze już ją uchodził, nim się dostała w moje ręce, ale wszyscy wiedzą że to jest wierutne kłamstwo.
— Cóż to daniel! — dodał w chwili kiedy się sanie Temple’a oddalały. Zbliżył się tedy dla przypatrzenia mu się. Tak, w rzeczy samej — zawołał — daniel i pyszny! Ugodziły go wprawdzie dwa postrzały i oba dobrze trafione. Jakże się Marmaduk będzie przechwalał! To nie sposób będzie wyżyć z autorem takiego czynu. W istocie zaś, jest to przypadek, czysty przypadek. Co do mnie, ja nigdy nie wystrzeliłem dwa razy do daniela, albo go położę za pierwszym wystrzałem, albo bieży sobie gdzie go oczy wiodą. Kiedy chodzi o dzika lub też o panterę, można wtenczas dwóch kul potrzebować; ale daniel! Słuchaj! Aggy! W jakiej odległości znajdował się sędzia kiedy zabił tego daniela?
— Ja nie wiem dobrze, mości Ryszardzie — odpowiedział murzyn, nachylając się po za koniem, jak gdyby przyszpilał sprzążkę do rzędów, lecz rzeczywiście, dla ukrycia pokusy śmiechu, poczem dodał — może o dziesięć prętów.
— O dziesięć prętów! piękna osobliwość! Ja nie chciałbym z tak bliska strzelec do daniela, jest to jedno co go zamordować. Ja znajdowałem się więcej niż o dwadzieścia prętów od tego, któregom zabił ostatniej zimy. Tak, mogłem się znajdować o trzydzieści, a położyłem go przecież od jednego wystrzału. Czy przypominasz to sobie Aggy?
— Doskonale to sobie przypominam panie Ryszardzie. Natty Bumpo wystrzelił w tymże czasie, i wielu utrzymywało, że on zabił daniela.
— Jest to kłamstwo, czarny djabełku! Zdaje mi się, że od lat czterech nie zabiłem wiewiórki, ażeby zaraz chwały z tego nie przyznano temu staremu niegodziwcowi, albo komu innemu. Jakże świat ten jest pełny zawistnych zazdrośników. Im się zdaje, że podniosą własne zalety poniżając cudze. Czyż nie rozgłaszają dzisiaj, że to Hiram Doolittle nie ja, podał plan na dzwonnicę naszego kościoła świętego Pawła, wtenczas kiedy to ja sam jeden tego dokonałem? Zgadzam się, że mi był niejaką pomocą plan dzwonicy londyńskiej, która nosi toż samo imię, ale wszystko zresztą jest mojego wynalazku.
— Ja nie wiedziałem kto go zrobił panie Ryszardzie, ale go znajduję dziwnie przepysznym.
— I słusznie Aggy, mogę powiedzieć bez chluby, że to jest kościół najpiękniejszy i najuczeniej zbudowany w całej Ameryce. Mieszkańcy Konnektikutu, zachwalają bardzo swoją kaplice Wirterfilsa, ale ja nie wierzę i połowie tego co o niej mówią, bo to są samochwały i jeżeli im kto powiada o pięknym pomniku w jednej z naszych prowincyj, jak to naprzykład o moim kościele, zawsze mają coś do wymienienia u siebie, co piękniejszem jeszcze być sądzą. Wszędzie spotkasz ludzi, którzy chcą żyć kosztem cudzej sławy. Przypominasz sobie, kiedym malował wiechę Śmiałego Smoka dla kapitana Hollistera; chłystek, którego całem rzemiosłem było tynkowanie domów na czerwono, narzucił mi się dnia pewnego do rozcierania czarnej farby dla odmalowania ogona i grzywy końskiej. Cóż dalej? ponieważ on machnął kilka razy pęzlem dla zapróbowania koloru, czyż nie utrzymuje dziś bezczelnie, że mnie pomagał malować wiechę. Jeżeli Marmaduk nie wypędzi go z miasteczka, ja się nie dotknę pęzla przez całe życie, a wtenczas zobaczymy gdzie się malarz-dekorator znajdzie.
Ryszard zamilkł na chwilę i odkaszlnął z poważna miną, kiedy młody murzyn, zachowując milczenie połączone z uszanowaniem, pracował nad przysposobieniem do podróży sani. Marmaduk zachowując jeszcze ostatki zasad religii kwakrów, nie chciał na swoich usługach mieć niewolników, stąd wypadło, że Aggy, z nazwiska tylko, był niewolnikiem Ryszarda Jonesa, który od niego uszanowania i nieograniczonego posłuszeństwa wymagał. Jednakże ilekroć zachodziła różnica w mniemaniach pomiędzy jego imiennym panem a rzeczywistym, murzyn, jako biegły polityk, uchylał się od dawania swojej opinii. Ryszard zagadnął po chwili znowu:
— Nie będę się dziwił, że ten młodzieniec, który był z sędzią, i który jak szalony rzucił się przed moje konie, zechce utrzymywać, że nam wszystkim życie uratował, lecz żeby on pozostał na miejscu spokojnie, w pół minuty zawróciłbym sanie bez wywrócenia. Nic tak nie kaleczy pyska końskiego, jak ciągnienie naprzód za cugle.
Tu znowu przerwał, sumienie bowiem obwiniało go wewnętrznie za taką mowę o człowieku, któremu czuł, że był winien życie.
— Kto to jest ten młodzieniec, Aggy? ja nie przypominam sobie, żebym go kiedykolwiek widział.
Murzyn nie chcąc stracić nagrody, której mu sędzia kazał się spodziewać, nie chciał się wdawać w żadne szczegóły i tylko przestał na powiedzeniu, iż go mniemał być obcym i że on wsiadł do sani na samej górze. Ponieważ to był zwyczaj dosyć powszechny w prowincyi, że ci, którzy odbywali podróż końmi, chętnie przyjmowali pieszych, zdybanych w czasie złej pogody, odpowiedź ta zdawała mu się wystarczającą.
— Wreszcie — rzekł Ryszard — ma on minę uczciwego chłopaka, i gdyby go nie zepsuto przez niewczesne pochwały, miałbym dla niego jakieś względy. Ale co on robił na drodze? Czy to wędrowny kramarz? czy wyszedł na przechadzkę? czy polował?
Biedny murzyn w wielkich kłopotach, podnosił, spuszczał oczy na przemiany i milczał.
— No cóż, przemówisz przecie czarny dyable? czy miał króbkę na plecach? kij w ręku?
— Nie panie Ryszardzie, on miał tylko fuzyę.
— Fuzyę — zawołał Ryszard, postrzegając zmięszanie murzyna — więc to on niezawodnie zabił daniela. Założyłbym się, że nie Marmaduk. Jak to było, Aggy. Ah! braciszku, naśmiejemy się do woli twoim kosztem. No gadaj! ten młodzieniec zabił daniela, a sędzia u niego odkupił, czy tak?
Radość z tego odkrycia, w tak dobry humor wprawiła Ryszarda, że obawy murzyna w części zniknęły; jednakże chcąc zachować dla Marmaduka część zaszczytu po jaki sięgał, odpowiedział:
— Wszak uważałeś mości Ryszardzie, że daniel zabity był dwoma postrzałami.
— Nie kłamać mi murzynku — zawołał Ryszard — ale oto tem z ciebie wydobędę prawdę. Wziąwszy swój bicz klasnął mocno zbliżając się do murzyna, jak gdyby mu chciał nim plecy pogłaskać. Murzyn z bojaźni drżący, upadł na kolana, i całą historyę w krótkich mu słowach opowiedział, prosząc oraz, ażeby raczył go zasłonić swoją opieką od gniewu sędziowskiego.
— Nie lękaj się nic Aggy, włos ci nie spadnie — odpowiedział Ryszard, zacierając ręce — ale nic nie mów; zostaw mi przyjemność naśmiania się z brata Marmaduka. Jakże się ja ubawię! Ale ruszajmy i ruszajmy prędko, potrzeba, ażebym wczas przybył pomagać doktorowi do wydobycia kuli, ponieważ nie bardzo się on zna na chirurgii. Ja to trzymałem nogę starego Milligana wtenczas, kiedy mu ją odejmował.
Tak mówiąc, wsiadł do sanek, Aggy wziął lejce i sporym puścili się kłusem. Jadąc, Ryszard ciągle mówił do woźnicy, ale przybrał już ton serdeczny.
— To jest nowym — rzekł — dowodem, że ja odpowiedniem pociągnięciem lejc, dobrze skierowałem do biegu konie. Albowiem, jak można przypuścić, ażeby młodzian, który miał w ramieniu kulę, zdobył się na tyle siły, iżby tych szatanów wcielonych pomknąć potrafił. Prędzej Aggy, zacinaj dobrze biczem. Więc on to i stary Natty Bumpo, którzy położyli daniela. A brat Marmaduk nic lepszego nie zrobił, tylko że niezręcznie wpakował kulę w ramię człowieka ukrytego za sosną! Przewyborna historya! Tak bez wątpienia, będę pomagał doktorowi do wydobycia kuli.
Kiedy wjeżdżali do miasteczka, postrzegł, że mężczyźni, białogłowy i dzieci, spieszyli do drzwi i okien, ażeby obaczyć przejeżdżającego sędziego. Wydzierając natychmiast wodze z rąk murzyna, sam zajął miejsce woźnicy, a klaskając z bicza, wjechał tryumfalnie do Templtonu.


ROZDZIAŁ V.
Oprócz Ralfa, Adama, Jakóba i Grzeli

Inni wszyscy do krawca prośbę będą mieli;
Nieskończona mospanie suknia Gabryela,
Trzewiki trzeba zrobić dla Nataniela;
Kapelusza pięknego czeka Piotra głowa...

Zapomniałem... bez pochew szabla Walterowa.
Szekspir.

Żeby wejść do Templtonu, potrzeba przebyć strumień, o którymeśmy już mówili, i który nie był czem innem, tylko jednem ze źródeł okazałej Suskehanny. Prowadził przezeń most grubej roboty, ale gruntowny, a ilość drzewa, która do jego zbudowania posłużyła, dowodziła, że w tym kraju materyały, równie jak ręka rzemieślnicza, nie były zbyt drogiemi.
W tem to właśnie miejscu, rumaki Ryszarda Jonesa sanie sędziowskie dognały, które postępowały krokiem zgodniejszym z powagą urzędniczą. Szerokość ulicy mogła stóp do sta wynosić, ale droga utorowana przez jadących była tylko taką, jakiej konieczna potrzeba wymaga. W oddaleniu widok rozległy, tysiące morgów puszczy przedstawiał, która innych mieszkańców nad zwierza dzikiego nie miała. Mnóstwo kłod drzewa nawalonych przed każdym domem, dowodziło, że się wszyscy przeciwko zimie obwarowali.
Ostatnie promienie słoneczne oświecały naszych podróżnych, kiedy spuszczali się z góry po rozstaniu się z Ryszardem. Światło tej gwiazdy jeszcze jaśniało na wierzchołkach i zgasło naostatek, kiedy most przejeżdżali, ale ciemność już się po całej dolinie rozlegała.
Drwale z siekierą, na ramieniu powracali do domu, dla wytchnienia przy kominie po trudach dziennych.
Witali sędziego z uszanowaniem, a Ryszarda skinieniem poufałem głowy, podczas gdy żony ich z dziećmi kupiły się u drzwi i okien, dla oglądania przejazdu urzędnika.
Zbliżono się nakoniec do bramy zewnętrznej domu p. Templa, i konie weszły w ulicę topolową, ogołoconą naówczas z zieloności. Śnieg, którym ziemia była przywalona, nie pozwalał słyszeć tententu koni, ale dzwonki nieprzeliczone wiszące u rzędów na rumakach p. Jonesa, roznosiły brzęk daleko, który stał się hasłem pobudki w domu i wszystkich wprawił w poruszenie.
Na podniesieniu plaskiem, nader szczupłem do całej budowy, Ryszard i Hiram oparli cztery nie wielkie kolumny drewniane, które podpierały dach pokryty łatami, co oni portykiem nazywali. Wstępowało się tam po pięciu, czy też sześciu stopniach kamiennych, które z sobą spojone, skutkiem tej nieopatrzności, albo od wpływu mrozów zimowych, wyboczyły znacznie ze swojego pierwotnego położenia. Lecz to nie była jedyna nieprzyzwoitość, która ze złego budowania wyniknęła.
Budownicy nasi na ziemi tylko, bez żadnego fundamentu położyli kamienie, pod ich ciężarem ziemia ustąpiła i całe podmurowanie poszło na dół, tak, że portyk zdawał się wisieć w powietrzu, zostawując pół stopy miejsca wolnego między spodem słupów a kamieniami, które im służyły za podstawę. Na szczęście cieśla, któremu część mechaniczna roboty była poruczona, tak mocno przytwierdził do budynku wiązania dachu, że ten zamiast opierania się na kolumnach, przeciwnie sam je utrzymywał.
Ta nieprzyzwoitość nie zraziła bynajmniej płodnego jeniuszu Ryszarda i Hirama, a porządek rzymski, będąc w każdej trudności nieomylną ucieczką, wskazał im środek, przez który zapobiegli przygodzie, na dawnej podstawie wznosząc nową, i na niej opierając kolumny. Jednakże ziemia znowu jeszcze ustąpiła i na krótko przed powrotem Elżbiety do rodzicielskiego domu, potrzeba było podłożyć drewniane podwaliny pod drugą podstawę kolumn, przez ostrożność, ażeby ich ciężar nie pociągnął za sobą dachu, który miały utrzymywać i podpierać.
Przez wielkie podwoje, które się otwierały pod tym portykiem, wyszły trzy służące i jeden sługa. Ten ostatni miał głowę odkrytą, widocznie czyściej się ubrał niż zwyczajnie, i zasługuje na szczegółowe opisanie.
Wzrost jego ledwo pięciu stóp dochodził, lecz miał formy atletyczne, a barki jego szerokie zaszczytby grenadyerowi przyniosły. Mniejszym się jeszcze wydawał, aniżeli był w istocie, co pochodziło z nałogu nachylania głowy i piersi naprzód, może dla nadania większej swobody swoim ramionom, które zawsze odbywały ruch podobny do wahadła, ile razy pan ich stąpił krokiem. Twarz miał długą, której skórę żywy rumieniec pokrywał, nos płaski jak u małpy, gęba szeroka od ucha do ucha, z której dwa rzędy pięknych wyglądało zębów, a oczy błękitne, na wszystko co go otaczało, zdawały się ze wzgardą poglądać. Głowa jego, stanowiła porządną ćwierć długości ciała, włosy zaś związane w harcap, zabierały przynajmniej drugie tyle. Odzież jego z sukna bardzo lekkiego, która mu sięgała aż do połowy kolan, a której szerokość w stosunku do długości zbytnią się wydawała, zapięta była guzikami wielkości dolara, na których wyryta była kotwica. Jego kamizelka i spodnie z pluszu czerwonego, straciły oddawna swą pierwiastkową świeżość, nakoniec miał na nogach trzewiki z ogromnemi sprzążkami i pończochy bawełniane, w pasy błękitne z białym.
Oryginała tego, wydało w Anglii hrabstwo Kornwalskie, w sąsiedztwie kopalni ołowianych dzieciństwo swoje przepędził, a w młodości był pachołkiem na statku przemycającym kontrabandę między Falmut i Guernesey. Werbunek przymuszony majtków wyzwolił go z tej służby i przeniósł do królewskiej. Umieszczono go na jednej z fregat, kapitan wziął do swoich domowych usług, a potem zrobił intendentem okrętowym, co, jak się lubił często przechwalać, dało mu sposobność obaczenia świata; chociaż w rzeczy samej nie więcej go tam poznał, jak żeby pozostawszy w Kornwalii, jeździł od kopalni do kopalni na osiełku; ponieważ nigdy nic więcej nie wid ział jak Portsmouth, Plymouth i kilka portów francuzkich. Dostawszy uwolnienie przy zawarciu pokoju 1783, oświadczył, iż zwiedziwszy wszystkie części świata cywilizowanego, chciał jeszcze udać się do Ameryki. Nie pójdziemy za nim we wszystkich tej podróży przygodach, i tem się tylko w powieści naszej ograniczymy, iż dostawszy się nakoniec na służbę do Marmaduka Templa, na dwa lata przed wysłaniem Elżbiety do pensyonu, sprawował tam pod marszałkowstwem Jonesa, obowiązek starszego ochmistrza nad służbą. Zacny ten mąż nazywał się Beniamin Penguillan, ale ponieważ opowiadał często historyą trudów jakich doznawał, pracując przy pompach okrętu, na którym się znajdował dla zapobieżenia zatonięciu, dawano mu w powszechności przezwisko Ben-Pompa.
Obok Beniamina, stała kobieta średniego wieku, która wszelkiemi sposobami usiłowała wysforować się na czoło i zwrócić na siebie uwagę. Ubrana była w suknią z bawełny, której białość toczyła sprzeczkę uderzającą z barwą jej skóry. Nos miała i brodę śpiczastą, czoło płaskie, jagody bardzo wydatne, gębę wielką, a reszta zębów które w niej pozostały, była żółtości szafranowej. Zażywała tabakę obficie, lecz byłoby to potwarzą na ten proszek, ażebyśmy jemu przypisywali barwę wargi wyższej, u piękności która go lubiła, ponieważ taka sama cera zdobiła całą jej twarz. Nikt się jeszcze nie znalazł dotąd, któryby ją wyswobodził z niewinnego panieńskiego stanu. Remarquable Pettibona, takie bowiem było jej nazwisko, sprawowała obowiązek ochmistrzyni i w domu p. Templa nad wszystkiemi szczegółami czuwała, ale dostawszy się tam od śmierci nieboszczki jego żony, nie znała jeszcze Elżbiety.
W chwili przybycia podróżnych, dała się słyszeć muzyka oryginalna, wyprawiona przez wszystkich mieszkańców psiarni, których Ryszard Jones był przełożonym. Przyjął on powitania wrzaskliwe sam je przedrzeźniając podobnemże szczekaniem, co mu się tak szczęśliwie udało, że wstyd widzenia się przewyższonemi przez artystę, którego natura nie usposobiła, był zapewne przyczyną zmuszającą psy do milczenia. Jeden tylko pies największego wzrostu, mający obrożę miedzianą, na której były wyryte litery M. T. nie przerywał milczenia.
W pośród tego zamieszania, przechadzał się on raz w jednę, znowu w inną stronę, pilnując zawsze kroków sędziego, którego głaskania przyjmował, ruszając ogonem. Elżbieta pogłaskała go także, nazywając swoim dzielnym staruszkiem, a pies zdawał się ją poznawać, patrzał się za nią wstępującą po schodach przedsionka, opartą z jednej strony na ramieniu pana Le Quoi, a z drugiej na ojcowskiem, który ją podtrzymywał, lękając się, ażeby się na lodzie pokrywającym stopnie nie pośliznęła, poczem położył się przy drzwiach samych, jak gdyby myślał, że się w tym czasie znajdował w domu skarb nowy, którego z większą aniżeli kiedykolwiek pilnością strzedz należało.
Elżbieta postępowała za ojcem, który zatrzymawszy się chwilę pod kolumnami dla dania rozkazów jednemu ze służących, wszedł do wielkiej sali, gdzie ledwo dwie świece słaby blask rozrzucały w wielkim staroświeckim,; miedzianym lichtarzu.
Skoro tylko całe towarzystwo weszło, drzwi zamknięto. Po wytrzymaniu w podróży temperatury niższej niż zera, znaleźli się nasi goście w cieple na sześćdziesiąt stopni Farenheita.
W środku tego apartamentu, był wielki piec z lanego żelaza, którego boki prawie do czerwoności rozpalono, po nad nim wybiegł ku górze gruby cylinder, w linii prostej do sufitu dla wyprowadzenia dymu. Wielkie naczynie napełnione wodą, postawione było na wierzchu tej huty (godzi się bowiem użyć tego nazwania) dla zapobieżenia zbytecznej suchości powietrza.
Meble tego salonu składały się po części z przedmiotów sprowadzonych z miasta, po części robionych w Templtonie. Dawał się tam widzieć kredens z krajowego drzewa słoniową kością wysadzany, obwiedziony po brzegach miedzią wyzłacaną i pełen srebrnych naczyń.
Obok znajdował się stół do jedzenia z wiśni dzikiej, skromne naśladowanie droższego kredensowego drzewa. Dalej stół nie tak szeroki, jaśniejszego koloru, dawał poznać we fladrach foremnych swojej politury, drzewo jaworu górskiego. W jednym kącie był wielki staroświecki zegar z tarczą miedzianą, w szafce z orzechowego czarnego drzewa.
W innym kącie z przeciwnej strony znajdował się termometr Farenheita wraz z barometrem, przedmioty wyłącznej czci Beniamina, który nie radząc się tej wyroczni rzadko godziny przepędził. Ogromna sofa przykryta materyi indyjską, rozciągała się przez całą długość ściany, prawie na stóp dwadzieścia, a przedziały pomiędzy meblami przy innych ścianach, były zapełnione krzesłami drewnianemi, malowanemi kolorem blado-żółtawym, z liniami krzyżujacemi się poprzecznie czarnego koloru, nakreślonemi niewprawną i niepewną ręką.
Dwa małe zwierciadła zawieszone były w niewielkiej odległości pomiędzy piecem i drzwiami, pająki przytwierdzone do filtrowania drewnianego w równych od siebie odległościach, w przedziałach tych stały podnóża utrzymujące biusty z czarnego gipsu.
Wyborowi tych biustów przewodniczył gust p. Ryszarda Jonesa, jeden z nich wyobrażał Homera i podobieństwo, jak twierdził p. Ryszard, było uderzające, albowiem ojciec poetów był ślepy. Po brodzie drugiego, spiczasto podstrzyżonej, nie można było nie poznać Szekspira. Trzeci wystawiał ozdobną, urnę i rzecz łatwiuteńka do pojęcia, że to były popioły Dydony. Po czwartego okularach i dostojnej piątego postawie, któżby nie poznał Franklina i Washingtona? Co się zaś tycze ostatniego, którym był mężczyzna z piersiami odsłonionemi, i uwieńczony laurami, Ryszard o nim w mniej pewny sposób twierdził, i nie mógł wyrzec z pewnością, czy wyobrażał Juliusza Cezara, czy też doktora Fausta.
On to wszedł ostatni do salonu i najpierwszy przerwał milczenie.
— Cóż to, Beniaminie? cóż to, Pompo! tak że to dziedziczkę przyjmujecie? Przebacz mu kuzynko Elżbieto, nie wszystkim dano czuć co jest przyzwoitego; ale otom ja przybył i wszystko pójdzie porządniej. Dalejże p. Penguillanie, zapalaj światło, zapalaj, żebyśmy przecie mogli widzieć jeden drugiego. Jakże tedy, braciszku Marmaduku, przywiozłem ci twego daniela, co z nim zrobimy?
— Bóg mi świadkiem — odparł Beniamin, że gdybyś pan był cokolwiek wcześniej wydał rozkazy, nie byłby ucierpiał porządek. Wszystkich rąk wezwałem, rozdzieliłem świece, ale kobiety, jak tylko usłyszały dzwonki, nie mogły się oprzeć, i jeżeli jest kto w całym domu, któryby mógł ster utrzymać przeciwko zastępowi niewieściemu, nim one skręcą swoję linę, tym ktosiem nie jest Beniamin. Ale miss Elżbieta odmieniłaby się bardziej niż korsarz pod fałszywą banderą, żeby się na starego sługę, za kilka świec mniej lub więcej miała oburzać.
Elżbieta, równie jak i p. Temple milczeli oboje. Pierwszy to raz bowiem po śmierci matczynej wstąpiła do domu, a ta okoliczność, ojcu i córce żywo przypomniała stratę, którą ponieśli.
Tymczasem słudzy ochłonąwszy z pierwszego wrażenia, u zwierciadeł i pająków zapalali świece, i w przeciągu minut kilku, apartament doskonale był oświetlony.
Całe towarzystwo zaczęło naówczas rozbierać się z odzieży dodatkowej, którą każdy przywdział dla obwarowania się przed zimnem, i Remarquable Pettibona przybliżyła się do Elżbiety, rzekomo dla przyjęcia jej odzienia które zrzucała, w istocie zaś dla przypatrzenia się z ciekawością. z zawiścią, pomieszaną, postawie i rysom twarzy młodej osoby, która jej wewnętrzne rządy domu miała odebrać.
To uczucie bynajmniej się nie zatarło, kiedy jej młoda pani zdjęła płaszcz wielki, jeden czy dwa szale i wielki kaptur czarny, który spadając dał widzieć piękne sploty długich, czarnych włosów, lśniących się jak skrzydło krucze. Nic nie było piękniejszego nad jej czoło. Nos jej doskonale byłby greckim bez małego wgięcia, które jeżeli zmniejszało jego foremność, to dla przyczynienia nowych wdzięków. Usta jej, na pierwszy rzut oka, zdawały się być utworzone dla samej tylko miłości, ale skoro je otworzyła, dziwiono się wdziękowi i powadze jej głosu. Wdzięczny wyraz jej twarzy nie mniej zachwycał, żywym była swej matki wizerunkiem i po niej odziedziczyła kibić kształtną, nie była zbytecznie wysoka, miała otyłość na wiek swój dosyć wydatną i doskonałą szykowność we wszystkich członkach. Wzięła także po matce brwi pięknego łuku, oczy pełne ognia, i długie rzęsy które je ocieniały. Było prócz tego w jej rysach nieco podobieństwa do ojcowskich. Zwykle sama słodycz i dobroć w rysach jej się mieściła, lecz przy tem zdolna była wpadać w żywość, a wtenczas widziano w niej piękność dostojną i okazałą.
Kiedy zrzuciła z siebie szal ostatni, została tylko w ubiorze do konnej jazdy, z najpiękniejszego sukna błękitnego, który dodawał jeszcze wdzięku jej kibici. Na jej licach rozkwitały róże, których barwę ciepło salonu żywszą, czyniło, a jej oczy nieco jeszcze zwilżone, od wpływu zimna którego doświadczyła w podróży, świetniejszym nad zwyczaj blaskiem pałały.
Kiedy się każdy z nadzwyczajnego swego odzienia oswobodził, Marmaduk ukazał się w ubiorze zupełnym z czarnego sukna; suknia pana Le Quoi była koloru tabaczkowego, kamizelka haftowana, spodnie i pończochy jedwabne, trzewiki ze sprzążkami. Major Hartman wystąpił w butach, w peruce z harcapem i w sukni koloru niebieskiego. Pan Ryszard Jones był we fraku zapiętym na pękatym brzuchu, a na piersiach otwartym, tak, że można było widzieć jedną kamizelkę z sukna czerwonego, która pokrywała drugą flanelową, obłożoną po brzegach aksamitem; miał spodnie zamszowe danielowe i buty faledrowe z ostrogami.
Elżbieta znalazłszy się w lżejszym ubiorze, miała nakoniec sposobność rzucenia okiem po apartamencie, w którym się znajdowała, a którego umeblowanie jeżeli nie było w najlepszym guście, przynajmniej we wszystkiem najstaranniejsze ochędóstwo panowało i na niczem, co tylko mogło stać się przyjemnem lub do wygody służącem, nie schodziło. Oczy jej jeszcze nie miały czasu zatrzymywać się nad drobnemi uchybieniami, które mogłaby postrzedz, kiedy zwróciły się na człowieka przedstawiającego sprzeczność uderzającą z wesołemi twarzami osób, zgromadzonych dla obchodzenia powrotu dziedziczki Templtonu do ojcowskiego domu.
W kącie sali, blisko głównego wejścia, znajdował się młody myśliwiec, o którym wszyscy zdawali się zapominać, i który sam powszechne roztargnienie zdawał się podzielać. Wszedłszy do pokoju, zdjął machinalnie z głowy czapkę i odkrył włosy, których czarny, lśniący się kolor nie ustępował w niczem splotom Elżbiety. Jeżeli w rysach jego twarzy było coś uprzejmego, nie można było także nie rozeznać szlachetności na jego czole, a sposób trzymania głowy okazywał człowieka, dla którego świetność, jakiej nic równego w tej nowej osadzie nie znajdowano, nie przedstawiała nic nadzwyczajnego i który zdawał się nawet nią pogardzać.
Ręka, w której trzymał czapkę z lekka się opierała na małym fortepianie Elżbiety, wysadzanym kością słoniową, a jego palce oparte na klawiszach, zdawały się na nich zwykle spoczywać. Przypadkiem oczywiście znalazł się w takiej postawie, która nie oznaczała ani bojaźliwości niezgrabnej, ani zuchwałości nie na swojem miejscu. Elżbieta zaledwo rzuciła na niego okiem, wnet zawołała:
— Mój ojcze! zapominamy o młodym nieznajomym, któregośmy z sobą, przywieźli, żeby mu dać tu ratunek, a który do naszej usłużności nabył prawa.
Wszystkie wejrzenia zwróciły się wówczas na młodego myśliwca, który odpowiedział, podnosząc głowę z godnością:
— Moja rana jest fraszką, i zdaje mi się, że p. Temple za przybyciem posłał po chirurga.
— Tak, bez wątpienia — odpowiedział Marmaduk — nie zapomniałem o przyczynie przybycia pańskiego do nas, ani o naturze długu jaki względem niego zaciągnąłem.
— Och! Och! — zawołał Ryszard, zacierając ręce — a więc jesteś coś winien temu młodzieńcowi, bracie Marmaduku. Bezwątpienia, za daniela którego ubiłeś. Pięknąś skomponował historyą swojego myśliwskiego czynu! Słuchaj młodzieńcze, ja ci dam dwa dollary za daniela, a sędzia mniej nie może uczynić jak zapłacie doktora. Za moje usługi, które ci niemniej wiele dobrego przyniosą, nic od ciebie nie wymagam. Nie masz nad czem ubolewać, bracie Marmaduku, jeżeliś chybił daniela, to ugodziłeś tego człowieka i tym razem pokonałeś mię, albowiem nigdy mi się coś podobnego zrobić nie przytrafiło.
— I spodziewam się, że to się nie przytrafi tobie nigdy, jeżeliby miało przynieść tyle umartwienia i żalu, ile ja doznaję. Ale bądź dobrej myśli mój młody przyjacielu; rana nie powinna być niebezpieczna, ponieważ władniesz z łatwością ramieniem.
— Nie psuj gorzej, niż są w istocie rzeczy, mieszając się nie w swoje, i rozprawiając o chirurgii — zawołał Jones z miną pogardliwą. Jest to umiejętność która się tylko przez praktykę nabywa. Wiesz dobrze, że mój dziad był doktorem, w twoich zaś żyłach ani się jedna kropla krwi doktorskiej nie znajduje. Ten gatunek wiadomości wiekuje w rodzinach, moja cała po mieczu ma powołanie do medycyny; i mój stryj, który został zabity pod Brandywinem umarł dwakroć łatwiej niżeli którykolwiek inny z żołnierzy jego pułku, jedynie dla tego, że wiedział jak się to odbywać powinno.
— Nie wątpię Ryszardzie — odpowiedział sędzia tonem wesołym, gdy młody myśliwiec nie mógł powstrzymać się od uśmiechu, na przekor samemu sobie — że twoja rodzina posiada bardzo doskonale sztukę nauczenia swoich pacyentów opuszczania z łatwością życia.
Ryszard słuchał go z miną oznaczającą krew zimną, włożył ręce do kieszeni udając wiele pogardy, i zaczął gwizdać. Ale żądza odpowiedzenia wzięła górę nad jego filozofią i zawołał z zapałem:
— Możesz sobie śmiać się ile ci się podoba, ale nie masz człowieka w całej rozległości twoich gruntów, któryby nie wiedział, że są talenta i cnoty dziedziczne. Ten sam młodzieniec, chociaż nigdy nie widział prócz niedźwiedzi, danielów i kuropatw, przyzna, że nie wątpi o tem. Nie prawdaż mój przyjacielu?
— Zdaje mi się przynajmniej, że błędy pospolite nie są dziedziczne — odpowiedział obcy, którego wzrok szybko się przeniósł z ojca na córkę, kiedy to mówił.
— P. Ryszard ma słuszność za sobą, panie sędzio — rzekł Beniamin, dając znak skinieniem głowy p. Jonesowi, który okazywał serdeczność jaka pomiędzy nimi zachodziła. W starym kraju[2] król się dotyka wola, a to jest chorobą której ńajpierwszy doktor marynarki i sam nawet admirał nie potrafi ślęczyć; to jest tylko pozwolone Najjaśniejszemu Panu i ręce wisielca.[3] Tak, tak, pan Ryszard ma słuszność, gdyż bez tego, jakżeby się stać mogło, że syn siódmy wychodzi zawsze na doktora? Owoż kiedyśmy zwiedli tę pamiętną bitwę z Francuzami pod admirałem Grossem, mieliśmy na okręcie doktora...
— Bardzo dobrze Beniaminie — rzekła Elżbieta — opowiesz mi twoją historyę i wszystkie dalsze przygody w innym czasie. Teraz zaś trzeba przygotować izbę, w którejby można opatrzyć ramię tego pana.
— Sam nad tem czuwać będę, kuzynko — rzekł Ryszard z miną znaczącą. Nie godzi się, ażeby ten młody człowiek cierpiał, ponieważ podobało się p. sędziemu być upartym. Pójdź za mną przyjacielu, opatrzę twoją ranę.
— Sądzę, że lepiej się zatrzymać do przybycia chirurga, zimno odpowiedział młody myśliwiec. Nie będziemy długo czekali, a to pana uwolni od próżnego zachodu.
Ryszard przez chwilę utopił w nim oczy, jak gdyby z trudnością uszom swoim dawał wiary, ale nie wątpiąc, że słyszał doskonale, odmówienie to poczytał za krok nieprzyjacielski, wkładając zatem napowrót ręce do kieszeni, nagłe się odwrócił. Podchodząc ku p. Grantowi, i twarz w twarz, nachylając się z bliska ku niemu, rzekł półgłosem:
— Chciej dobrze uważać co powiem: rozpuszczą wieść po całej okolicy, że bez tego młodego chłystka wszyscybyśmy karki połamali. Jak gdybym ja powozić nie umiał. Panbyś sam zawrócił konie, nic łatwiejszego nie było; należało tylko silnie skręcić cuglami na lewo i zaciąć porządnie biczem po bokach z prawej strony. Spodziewam się, że pan nic nie cierpisz od wywrotu?
Przybycie doktora nie dozwoliło p. Grantowi odpowiedzieć.


ROZDZIAŁ VI.
Na półkach jego kramiku,

Broni aptecznej bez liku,
Wzrok mój zdumiały uderza;
Niepodopełniane puszki,
Z nędzną polewą garnuszki,

I etykiety z pęcherza.
Borneo..

Doktor Elnatan Todd, albowiem tak się nazywał chirurg miasteczkowy, uchodził w powszechności pomiędzy kolonistami za człowieka wielce uposażonego od natury, i w rzeczy samej, wzrost jego był niepospolity, sześć bowiem stóp wynosił. Jego ręce, nogi i kolana odpowiadały tej niezwykłej postawie, ale wszystkie inne części ciała, zdawały się być przeznaczone dla człowieka mniejszych rozmiarów. Pleczystość jego miała się zupełnie w stosunku opacznym, barki bowiem leżące względem siebie w linii prostej, tak były wązkie, że długie ramiona, które utrzymywały, zdawały mu się z grzbietu wyrastać. Na jego szyi, długiej jak u bociana, wznosiła się maleńka główka okrągła, na której z jednej strony jeżył się krzak włosów ciemnych, a z drugiej wystawała maleńka twarzyczka, marszcząca się co chwila, która zdawała się ciągle wysilać, ażeby nadać mu postawę poważną i dostojną.
Był synem najmłodszym bogatego dzierżawcy z Massachusett, który z przyczyny dostatków w jakie opływał, pozwolił mu tak nad miarę przeróść, nigdy go nie zażywając do pracy trzebienia i wydobywania gruntu, do czego ciągle używał reszty swojego rodzeństwa.
Winien był po części to wyłączenie swojemu nadzwyczajnemu wzrostowi, który pozbawiając go rumieńca, bez sił, bez energii, skłonił matkę do oświadczenia, że to było dziecię delikatne, któremu robota ręczna nie przystała, ale które może zarobić sobie chleba dosyć spokojnie, zostawszy prawnikiem, duchownym, doktorem, albo chwytając się jakiego bądź innego powołania, któreby nie było bardziej nadto uciążliwe. Wątpliwość zostawała do rozstrzygnięcia, które z tych powołań mogłoby najwięcej przynieść mu zaszczytu i pożytku; trwała pod tym względem przez czas długi niepewność, a i tu oko bystre matki odkryło zdolności synala.
Dostrzegła ona, że jej pieszczony drągal nie wiedząc co począć ze swoim czasem, zawsze prawie w sadzie przebywał, jedząc niedojrzałe jabłka, oraz inne owoce według pory roku, szukając ziół dziko rosnących, zdatnych na kuchnię i aromatycznych: zaraz więc z tego wniosła, że był przeznaczony od natury na doktora, ponieważ widziała go zawsze jak zbierał lekarskie rośliny, kosztując wszystkiego, co mu się nawinęło, a wreszcie jakże i wątpić było, że on nie miał do medycyny wyłącznego powołania, kiedy zostawione raz na stole pigułki dobrze ocukrowane, które mąż jej zażyć był powinien, Elnatan połknął, jak gdyby rzecz najzwyczajniejszą, kiedy mąż jej Jehabod nie mógł nigdy jednej nawet połknąć, żeby się nie marszczył jak opętaniec.
Odkrycie to rozstrzygnęło rzecz całą. Elnatana wówczas mającego lat piętnaście, opatrzono Nowym Testamentem i Syllabaryuszem Webstera, potem wyprawiono do szkoły. Tam, ponieważ nie był bez zdatności i bez pewnych pozorów umiejętności, to jest, czytania, pisania i arytmetyki, wkrótce odznaczył się przez postępy. Matka zachwycona, miała pociechę słyszeć z ust własnych nauczyciela, że Elnatan dokazywał cudów i przewyższał wszystkich swoich rówieimików. Ten nauczyciel również był z nią, jednego mniemania, że Elnatan miał wrodzoną skłonność do medycyny, albowiem słyszał go nie raz jak radził dzieciom od siebie młodszym, ażeby nazbyt nie opychały żołądków, a kiedy te drobne nieuki nie chciały słuchać jego rady, posuwał gorliwość swoję aż do zjedzenia cząstki im wydzielonej, w celu zapobieżenia szkodliwym skutkom i przez wzgląd jedynie na ich zdrowie.
Vo niejakim czasie od tego przyjemnego oświadczenia, oddano go na naukę do miasteczkowego doktora, którego lekarski zawód tymże się prawie rozpoczął sposobem, co i Elnatana.
Tam widziano go jak rozcierał i tłukł w moździerzu lekarstwa, dawał zalewanie koniowi, a niekiedy siadywał pod jabłonią z gramatyką łacińską Rudimana w ręku, pod pachą zaś ze sztuką położniczą Denmana; albowiem życzeniem było jego instruktora, iżby się pierwej nauczył sztuki wprowadzania ludzi na świat, nim zostanie wtajemniczony do tej, która ich ze świata wyprawia.
Po wyterminowaniu roku, zaczął golić szczerbatą brzytwą. Po kilku miesiącach przysłano po jego nauczyciela do kobiety w bolach, ten nie znajdował się w domu, a rzecz nie cierpiała zwłoki, i Elnatan w największym pośpiechu wyjechał z posłańcem.
Nie wiemy z pewnością, ażali w tem zdarzeniu sztuka wsparła naturę, czy też natura pośpieszyła na pomoc sztuce, ale to pewna, że pierwsze doświadczenie młodego ucznia, nie tylko nie kosztowało nikogo życia, ale jeszcze nowego członka społeczności przysporzyło. W miesiąc później, równem się powodzeniem uwieńczył i pierwszy raz w życiu swojem tytuł doktora otrzymał; matka przed wszystkiemi przyznała mu ten uczony stopień, a za nią potem każdy nabył zwyczaju witać go dostojnością doktora Todda.
Przepędziwszy trzy lata u swojego nauczyciela, mniemał, że już o swojej mocy latać potrafi. Udał się do Bostonu, jedni mówili, że dla zakupienia lekarstw, inni utrzymywali, ze dla doskonalenia się przy szpitalach, ale pod tym ostatnim względem, jeżeli postał kiedy w szpitalu, to tylko dla przejścia sal jego, albowiem w przeciągu dni piętnastu, widziano go z powrotem, przywożącego z sobą sporą skrzynię, straszliwie woniejącą siarką.
W niedzielę następną zabrał się do świętego stanu małżeńskiego, a nazajutrz z rana, jak ze swoją nową połowicą wsiadł do pojazdu jednym konikiem zaprzężonego, który nadto pomimo wielkiej skrzyni woniejącej siarką, zawierał dwa niewielkie tłomoki, pudło z tektury i parasol z materyi czerwonej jedwabnej. Najpierwsza wiadomość, która o nim powzięli jego przyjaciele, była, iż w dostojności medyko-chirurgo-aptekarza, osiadł w Templtonie, miasteczku Nowego Yorku, i że tam był na drodze do pomyślności.
Uczeń prawa w Temple[4] możeby się uśmiechnął, widząc Marmaduka zostającego sędzią bez podrzędniej nauki; lecz bez zaprzeczenia, ten, który otrzymał stopnie medyczne w Lejdzie albo w Edymburgu, ma prawo śmiać się z całego serca, słuchając tego rzetelnego opowiedzenia sposobu, jakim Elnatan wszedł do przybytku Eskulapa. Z tem wszystkiem jest rzeczą niezaprzeczoną, że doktor Todd stanął na rowni ze swoją bracią Stanów Zjednoczonych w nauce lekarskiej, jak p. Temple ze swoją w prawnictwie.
Czas i doświadczenie cudów dokazały z uczniem Galena. Był z przyrodzenia ludzkim, ale przytem niepoślednia cząstkę odwagi moralnej posiadał. Żeby się wytłumaczyć jaśniej nigdy on nie czynił pewnego doświadczenia na tym, kto przez swoją fortunę i znaczenie, wydawał mu się członkiem pożytecznym społeczności, ale kiedy mu się dostał w ręce jaki nieszczęśliwy włóczęga, nie wzdragał się doświadczyć na nim dzielności rozmaitych leków, które posiadał, a które na szczęście w niewielkiej były liczbie i w ogólności niewinnej natury.
Tym sposobem doszedł do pewnego stopnia znajomości gorączek i chorób chronicznych, ale co się tycze leczenia chorób skórnych, uważany był za nieomylnego, zwłaszcza, że te powszechnie panowały w nowych osadach i w całej rozległości powiatu pana Templa.
Ponieważ chirurgia sama do zmysłów przemawia, a w tej mniej miał doświadczenia, nie ufał w jej sposoby, i z wielką w tej mierze działał ostrożnością. Jednakże maściami swojemi wyleczył mnóstwo osób oparzonych i nie mało wyrwał zębów szczęśliwie, zachowując jednak tę ostrożność, że je poprzednio aż do korzenia z dziąseł ogołacał; goił mnóstwo ran, które sobie cięciem siekiery zadawali drwale niezręczni, nadewszystko, kiedy jeden z nich na imię Milligan, miał tak nogę zgruchotaną, od upadku drzewa, że amputacya została jedynym do ratunku sposobem.
Elnatan sam, nigdy podobnej operacyi nie robił, ale wielokrotnie odbywaniu się jej przypatrywał, wtenczas to jego czułość i odwaga moralna twardemu doświadczeniu poddane były. Z pewnym rodzajem rozpaczy wziął się do roboty, ale zachowując zupełną powagę powierzchowną i całkowity pozór zaufania w sobie. O tej właśnie operacyi wspominał Ryszard Jones, powiadając, iż pomagał doktorowi w robieniu amputacyi, jakoż jest rzeczą niezaprzeczoną, że trzymał nogę pacyenta.
Cóżkolwiek bądź, noga odjęta została, i Milligan wyżył po operacyi, ale długi czas jeszcze potem uskarżał się, iż doświadczał w części nogi, której już nie było, boleści, która się udzielała części pozostałej. P. Marmaduk przypisywał to nerwom i arteryom tej części, ale Ryszard lękał się, ażeby tego nie przyznano uchybieniu jakiemuś materyalnemu w amputacyi, której on mniemał się uczestnikiem, i wmówił Milliganowi, że pochowano jego nogę odjętą w nazbyt ciasnej skrzynce i że ten członek będąc tam ściśnięty, sprawował mu boleści, na które się uskarżał. Nogę przeto odkopano, umieszczono ją w skrzynce przestronniejszej i pogrzebiono na nowo. Od tego czasu nie słyszano, żeby się MUligan uskarżał na jakiekolwiek boleści. Kuracya ta wiele przyniosła zaszczytu doktorowi Toddowi i znacznie jego sławę pomnożyła.
Pomimo sześcioletniej praktyki Elnatana i powodzenia jakie amputacyą nogi uwieńczyło, wszakże z niejakiem drżeniem wszedł on do salonu pysznie oświetlonego i którego umeblowanie tak było różne od sprzętów i ruchomości chałup, gdzie jego posługi najczęściej wzywano.
Już mu powiedziano, że tu chodziło o ranę od broni ognistej. Uzbroił się dwoma futerałami zawierajacemi wszystkie narzędzia chirurgiczne, jakie tylko posiadał, przez cała drogę myślał tylko o rozmaitych kalectwach, jakie sprawić może kula w częściach mięsnych i kościstych ciała ludzkiego, w brzuchu, albo w piersiach, i drżał na sama myśl jeżeliby mu wypadło popisywać się ze swoją sztuka, na kimkolwiek z rodźmy sędziowskiej, albo też na którym z jego przyjaciół.
Najpierwszym przedmiotem, który oczy jego gdy wchodził do salonu spotkały, była Elżbieta w ubiorze do konnej jazdy, szamerowanym złotemi sznurkami. Na ten widok doktorskie kolana zadygotały uderzając z drżeniem jedno o drugie, albowiem z niespokojności, która opanowała jej umysł, a która się na rysach jej nadobnej twarzy malowała, wziął ją za ranionego oficera, który na jego pomoc oczekiwał.
Błąd ten atoli nie trwał długo, spoglądał więc na przemiany, to na Marmaduka, który się ku niemu zbliżał z głębi salonu, z postawą dostojność i spokój wyrażającą, to na Ryszarda Jonesa, który się wielkiemi kroki przechadzał, pełen jeszcze przekory, z lekceważenia jego talentów, jakie młody myśliwiec zdawał się okazywać, to na p. Le Quoi, który od kilku minut stał za krzesłem podanem przez siebie Elżbiecie, to na majora Hartmana, który z największą krwią zimną u jednego ze źwierciadeł, zapalał fajkę osadzoną na długim do trzech stóp cybuchu, to nareszcie na p. Granta, który przewracał z uwagą jakiś rękopism; tona Pettibonę, która skrzyżowawszy ręce na piersiach, przypatrywała się ubiorowi swojej młodej pani, z miną razem zazdrość z podziwieniem wyrażającą, to wreszcie na Beniamina, który rozstawiwszy nogi i chwiejąc ramionami, kołysał swoją niziutką kwadratową urodę, z obojętnością człowieka, z widokiem ran oswojonego.
Żadna z tych osób nie zdawała się być raniona; operator zaczął wolniej oddychać, a sędzia zbliżywszy się ku niemu, rzekł, biorąc go za rękę.
— W porę przybywasz, zacny doktorze, istotnie w porę, albowiem, oto jest młodzieniec, którego ja, strzeliwszy do daniela, miałem nieszczęście ranić i który potrzebuje pomocy pańskiej.
Oczy Todda poszły w kierunku wskazanym mu ręką Marmaduka, i postrzegł młodego myśliwca, zdejmującego z siebie surdut, pod którym miał odzież z grubego sukna fabryki krajowej, która nową się prawie być zdawała, zabierał się już do zdjęcia jej także, kiedy rzuciwszy trafem oczy na Elżbietę, nieco się zarumienił, odmieniając natychmiast postawę.
— Widok krwi — rzekł — może zatrwożyć tę młodą damę. Lepiejbyśmy zrobili, wynosząc się do innego pokoju.
— Bynajmniej — zawołał doktor, który widząc że pacyent jego nie był człowiekiem znaczącym, zaczął odzyskiwać całą swoją śmiałość; piękne światło tego apartamentu będzie bardzo dogodnem dla operacyi.
Uwaga zrobiona przez młodego myśliwca, wyprowadziła Elżbietę z zamyślenia, w którem była pogrążona. Zarumieniła się nieco i skinąwszy na młodą dziewczynę, która jej miała służyć za pokojówkę, wyszła z salonu.
Wtenczas został się plac wolny doktorowi, który się do ranionego przybliżył; a różne osoby składające towarzystwo, otoczyły ich z wyrazem na twarzy, który okazywał mniej lub więcej uczucia, jakiego każdy z nich doznawał na widok cierpieli młodego myśliwca. Sam tylko major Haitman pozostał na swojem miejscu i palił fajkę, raz wznosząc oczy ku sufitowi, jak człowiek, który duma nad niepewnością życia ludzkiego, drugi raz zwracając je ku ranionemu, z twarzą, na której widać było uczestnictwo w jego cierpieniach.
Tymczasem Elnatan, dla którego widok rany zadanej ognistą bronią, zupełnie był rzeczą nową, rozpoczął swoje przygotowania z troskliwością uroczystą, godną takiego wypadku. Beniamin przyniósł mu starą koszulę, doktor pokrajał z mej bandaże, z baczeniem, które dowodziło ważności mającej się odbyć operacyi.
Jak tylko Ryszard spostrzegł, iż bandaże były gotowe, przybliżył się do doktora z miną pewną człowieka znającego się na sobie, i który wie, że obecność jego nieodbicie jest potrzebna, a Elnatan obracając się ku niemu i podając kawałek koszuli, rzekł z powagą niezachwianą:
— Proszę, panie Jonesie, pan który nie jesteś nowicyuszem w operacyach chirurgicznych, będziesz raczył zapewne naskubać mi szarpii? Zechcesz tylko dać na to pilne baczenie, ze płótno tej koszuli składa się z lennych i bawełnianych nitek, nie wmięszaj więc, broń Boże do szarpii ani jednego włókna bawełny, albowiem to wystarczyłoby na zatrucie rany.
— Komuż to waszmość mówisz? — odpowiedział Ryszard; — wiem o tem doskonale. I rzucając na Marmaduka wzrokiem, który zdawał się mówić:
— Widzisz dobrze, iż on się bezemnie obejść nie może! — usiadł i zaczął przygotowywać skubankę na swoich kolanach ze szczególniejszą troskliwością.
Podsunięto stół doktorowi, który tam rozkładał, jedne po drugich flaszki zawierające płyny różno-kolorowe, i narzędzia wszelkiego rodzaju, piłki, skalpele, lancety, sądy i t. p. które z czerwonego safianowego futerału wydobywał Przypatrzywszy się jednemu po drugiem z największa uwagą, ocierał troskliwie chustką czerwoną jedwabną, obracając się od czasu do czasu, dla obaczenia, co za skutek to przygotowanie straszliwe na widzach sprawiało.
— Słowo daję doktorze — rzekł major Hartman, wyjmując na chwilę fajkę z zębów — macie bardzo piękny sztuciec instrumentów, a wasze lekarstwa przyjemniejsze są dla oka, niżeli dla gęby.
— Słusznie majorze — odpowiedział Elnatan — bardzo słusznie. Roztropny człowiek stara się zawsze, ażeby jego lekarstwa przyjemnie wpadały w oko, chociaż się bardzo często trafia, że ich smak przykry jest dla podniebienia,. Nie jest to jeden z mniej ważnych punktów naszej sztuki dodał tonem oznaczającym pewność człowieka znającego się na swojej rzeczy — potrafić nakłonić pacyenta do czynienia tego, czego zdrowie wymaga, chociażby i największego wstrętu mógł ztąd doznawać.
— Nic pewniejszego — przymówiła się Pettibona — i biblia nas naucza, że gorycz dla gęby, jest słodyczą serca.
— Bardzo dobrze, bardzo dobrze! — zawołał sędzia z niecierpliwością. Ale oto młodzieniec, który potrzebuje ratunku i czytam z jego oczu, że nic go tak nie utrudza jak oczekiwanie.
Raniony, bez niczyjej pomocy zdjął z siebie odzie żi obnażył swoje ramię, wtenczas postrzeżono ranę zadaną od kuli. Zbyteczne wieczorne zimno krew zatamowało, a doktor już odważniejszy, od czasu w którym się dowiedział z kim ma do czynienia, poznał od pierwszego rzutu oka, iż okoliczność nie będzie tak straszna, jak się zrazu zdawało. Przybliżając się do pacyenta z miną coraz pewniejsza wybrał jedno ze swoich narzędzi, i zdawał się zabierać po lądowania rany. Ale zaledwo przybliżył sondę, młodzieniec obcy odtrącił jego rękę z pewnym — rodzajem wzgardy, okazującym przeciwne, mocne postanowienie.
— Zdaje mi się — rzekł młody człowiek — że sondowanie wcale tu niepotrzebne. Kula przeszyła części mięsne, czuje ją dostatecznie pod skórą z przeciwnej strony ramienia, i łatwo panu zrobiwszy tam incyzyą, będzie ją wydobyć.
— Zapewne — odpowiedział doktor i położył sondę na stole, jakby ją wziął był tylko jedynie dla formy. Potem obracając się do Ryszarda, wziął szarpie, które tamten przysposobił, przypatrzył się jej z pilnością i rzekł
— Owoż przedziwnie, panie Jones, jest to najlepsza skubanka, jaką kiedykolwiek widział w życiu mojem. Teraz potrzebować będę pańskiej pomocy, dla potrzymania ramienia pacyentowi, podczas kiedy sam robić będę incyzya. Rozumiem, że nikt w świecie lepszej szarpii przygotować nie potrafi.
— To jest we krwi doktorze — odezwał się Ryszard, powstając żwawo i zabierając się do czynności, która mu pan Todd przeznaczył. Mój ojciec i dziad słynęli ze swoich wiadomości chirurgicznych.
— Bez wątpienia, bez wątpienia — rzecze Beniamin — ja podobnież widziałem dzieci flisów, włażące na wierzchołek wielkiego masztu, pierwej nim się chodzić nauczyły.
— To co powiedział Beniamin, bardzo jest w porę — rzekł Ryszard zadowolony. Pewny jestem, że on niejednokrotnie widział wyjmowanie kuli na okrętach, — na których sługiwał. Można mu poruczyć trzymanie miednicy, musiał się z widokiem krwi oswoić.
— Tak utrzymując bynajmniej się pan nie mylisz — odpowiedział Beniamin — byłem obecny kiedy wydobywano kulę dwunasto-funtową z uda kapitanowi okrętu zwanego Piorunnik, ziomkowi, oto tu obecnego pana Le Quoi.
— Kula dwunasto-funtowa wydobyta z uda u człowieka! — zawołał Grant, upuszczając kazanie które czytał i okulary na czoło podnosząc.
— Tak, kula dwunasto-funtowa — odpowiedział Beniamin z miną pełną zaufania — i trudniejby nie było wydobyć dwudziesto-czterofuntową byleby tylko chirurg znał swoje rzemiosło. Wolno się zapytać p. doktora, czy się nie zdarzają rzeczy bardziej jeszcze zadziwiające.
Tak rozmawiając, doktor zrobił lekką incyzyą w skórze zranionego i kula się ukazała. Nie mu nie było snadniejszego jak wyjąć ją palcami, ale przez wzgląd na prawidła sztuki, chciał użyć swoich szczypców, i kiedy je brał ze stolika, poruszenie się młodego strzelca sprawiło to, iż kula wypadła na ziemię. Długie ręce Elnatana wielce mu się w tem zdarzeniu przydały, albowiem w chwili kiedy się jedna kwapiła z wielkim pośpiechem podjąć kulę, drugiej tak zgrabne było poruszenie, iż widzowie w niepewności pozostali. Nie mogli oni wyrzec z pewnością, ażali doktor tę kulę wydobył.
— Przedziwnie! — zawołał Ryszard — nigdym nie widział kuli tak zręcznie wydobytej, i śmiem powiedzieć, że Beniamin na toż się samo zgodzi.
— Jako prawdziwemu chirurgowi służby morskiej — rzekł Beniamin — teraz nic nie pozostaje, tylko zatknąć dziurę, a okręt może się puścić pod żagle bez niebezpieczeństwa.
Doktor przybliżył się z szarpią, ale młodzieniec odpychając go, powiedział:
— Dziękuję panu za staranie, któreś podjął, ale postrzegam kogoś, co mu nowych oszczędzi.
Wszyscy odwrócili głowy i postrzeżono u drzwi salonu człowieka, znajomego pod imieniem Johna Indyanina.


ROZDZIAŁ VII.
Od nurtów Suskekanny chłodnego ponika

Gdzie własne wody dziki ród spotyka,
Hoży pasterz tych lasów z pośpiechem przybywa;

Pas żółty spina, szatę co mu z wiatrem pływa.
Freneau.

Przed zajęciem przez Europejczyków, albo iż użyję wyrazu lepiej znaczącego, przed opanowaniem przez chrześcian ziemi, należącej do dawnych właścicieli, z której ich wypędzono, cała ta przestrzeń kraju która dziś składa stany Nowej Anglii, oraz te, które się w głąb na zachód góry posuwają, przez dwa wielkie narody indyjskie zamieszkana była. Wielkie te dwa narody, które nieskończonej liczbie ludów dały początek, mówiły, każdy odmiennym językiem; pomiędzy sobą zawsze prawie staczały wojny, i nigdy się w jeden z sobą zlewek się połączyły, póki przywłaszczenia białych, większej części ich pokoleń do stanu zależności nie przywiodły.

Wielkie te dwie dzielnice, złożone były z jednej strony, z pięciu, albo jak je nazwano potem z sześciu narodów, tudzież z ich sprzymierzeńców, z drugiej zaś strony, Lenni-Lenapowie, albo Delawarowie i liczne a możne pokolenia które od tego narodu pochodzenie swoje wyprowadzały. Anglo-Amerykanie zwali pospolicie pierwszych Irokanami, albo sześcią Narodów a niekiedy Mingami, lecz ich rywale dawali im przezwisko Mengwów albo Makwów. Dzielili się oni jeszcze na mnóstwo pokoleń, albo jak sami mówili, dla nadania sobie większej ważności, na mnóstwo narodów: Mohawkowie, Onejdowie, Onondagowie, Kajugatowie i Senekasowie, którzy zajmowali w związku stopień, w jakimeśmy ich wymienili. Tuskarorowie, do tego zjednoczenia byli przypuszczeni w wiek prawie po jego się zawiązaniu, i liczby sześciu narodów dopełnili.
Lenni-Lenapowie, których biali Delawarami mienili, ponieważ obrady swoje na brzegach rzeki Delawara odbywali, również jak inni, jeszcze się na wiele ludów podzielali, jak Mahikanni, Mohikanie, albo Moheganie, i Nantikokowie, albo Nantigowie. Ci ostatni, kraj nad brzegami Czyspiku położony i wzdłuż brzegów morskich zajmowali, kiedy Moheganowie, byli się osiedlili w krainie od rzeki Hudsonu aż do Oceanu rozległej i która wielką cześć Nowej Anglii zajmuje. Te dwa pokolenia były przeto najpierwszemi, które europejczycy z ich posiadłości wyzuli. Wojny przeciwko narodom dzikim, równie w Ameryce, jak wojny króla Filipa słyną. Lecz polityka Wilhelma Penna, albo Mikona, jak go krajowcy nazywali, do swojego celu z mniejszą trudnością trafiła, chociaż z równem powodzeniem. Moheganowie zniknęli zwolna z posady kraju pierwej przez siebie zamieszkanego, a pewna liczba ich rodzin, na łonie macierzystego ludu udała się szukać schronienia pomiędzy Lenni-Lenapami, albo Delawarami.
To pokolenie ostatnie cierpiało, że ich dawni nieprzyjaciele Mengwowie, albo Irokani, dawali im przezwisko niewiast, zgodzili się oni bowiem nie prowadzić więcej wojny, ograniczyć się spokojnemi zatrudnieniami i zostawić pieczą o ich obronie mężczyznom, to jest ludom bitnym sześciu Narodów.
Taki stan rzeczy przetrwał aż do początku wojny o niepodległość Ameryki. W epoce tej, wielu wojowników sławnych z Moheganów, widząc, że byłoby rzeczą niepożyteczną walczyć dłużej o kraj z białymi, połączyli się z pokoleniem, które jak przodków swoich uważali, i tam zaszczepili uczucie odwagi i męztwa, które ich ożywiało. Wtenczas Lenni-Lenapowie za niepodległych się ogłosili, oświadczyli iż zostali mężczyznami, a biorąc za dowódzców najwaleczniejszych i najdoświadczeńszych z tych Moheganów, zaczęli od czasu do czasu, przeciwko dawnym swoim nieprzyjaciołom robić wyprawy, a niekiedy nawet przeciwko samymże Europejczykom.
Pomiędzy tymi Moheganami, znajdowała się rodzina znakomitsza, niż wszystkie inne, przez swoją dzielność, tudzież przez wszystkie inne zalety, które bohatera pomiędzy wojownikami dzikiego narodu czynią. Ale czas, wojny, oraz niedostatki wszelkiego rodzaju wyniszczyły nakoniec ten ród ledwo nie zupełnie, albowiem reprezentantem jego, niegdyś znakomitego i licznego plemienia był Indyanin, który wszedł do salonu Marmaduka Templa. Długi on czas z białymi przebywał, prowadził z nimi wspólnie wojnę, a znalazłszy uprzejme przyjęcie dla przysług im wyświadczonych, został chrześcianinem i pod imieniem Jana, czyli Johna był ochrzczony.
Srodze bardzo w ostatniej wojnie ucierpiał, albowiem gdy został pochwycony ze swoim oddziałem przez nieprzyjaciela, cała jego rodzina została wymordowana, a kiedy niedobitki jego pokolenia doścignęły brzegów Delawaru, dla zapuszczenia się dalej w głąb kraju, nie chciał iść z nimi, pragnąc, ażeby jego zwłoki taż sama ziemia pokryła, pod którą przodkowie jego spoczywali, i gdzie on sam tak długo w sposób niejaki panował.
Bawił on jednak w górach Templetonu dopiero od kilku miesięcy. W chacie starego strzelca był mile widziany i chętnie tam przebywał, ponieważ usposobienie starego Nataniela zgadzało się ze zwyczajami dzikich. Razem więc zamieszkali, pożywali z jednej misy i jednakowe mieli zatrudnienie, oddając się łowom po lasach.
Wspomnieliśmy już o imieniu chrzestnem dawnego naczelnika Moheganów, lecz ile razy on sam o sobie mówił, dawał sobie miano Szyngaszguk, co w jego języku wąs wielki oznaczało. Imię to w młodości otrzymał przez swoje męztwo i roztropność, ale kiedy czas czoło mu poradlił i kiedy został ostatnim ze swojej rodziny a nawet ze swego pokolenia, niewielka liczba dzikich, która jeszcze wzdłuż brzegów Delawaru mieszkała, nadała mu imię znaczące, mianując go Moheganem. Dźwięk tego imienia, przypominając mu jego rodzinę zniszczoną i naród rozprószony, może głębokie wrażenie na sercu tego starego dowódzcy robił, albowiem tylko w uroczystych zdarzeniach dawał je sam sobie. Co się zaś tycze kolonistów, pomiędzy nimi, znany był pod imieniem Johna Mohegana, a jeszcze poufałej Johnem Indyaninem go nazywano.
Dla długich stosunków, które miał z białymi, zwyczaje Mohegana, były czemś pośredniem między dzikim stanem a cywilizacyą, chociaż do dzikiego jawne upodobanie okazywał.
Ubiór jego, w części narodowy, w części europejski. Nie zważając na ostrość zimna, miał głowę odkrytą, ale ją odziewał, pomimo jego wieku, las włosów czarnych i gęstych. Szlachetne miał i otwarte czoło, nos takiego kształtu, jaki nazywają rzymskim, usta wielkie, lecz kształtne; a kiedy się otwierały, dawały widzieć dwa rzędy zębów zdrowych i białych, pomimo siedmdziesięciu lat jego. Brodę miał zaokrągloną, a rozeznać można było z kości wydatnych jego jagód, znaki charakterystyczne jego pokolenia. Oczy jego nie były wielkie, ale źrenice czarne, j«k gwiazdy błyszczały, w chwili, kiedy je zwracał na wszystkich po kolei, którzy się znajdowali w salonie.
Skoro ujrzał, że wszystkich się oczy wlepiły w niego, fartuch, którym miał opasaną wyższą część ciała, opuścił na pantalony swoje ze skóry danielowej nie wyprawionej, i zbliżył się z postawą poważną i śmiałą, ku gromadzie, śród której młody się myśliwiec znajdował.
Jego ramiona i ciało, aż do pasa, nagie zupełnie były, wyjąwszy medal srebrny, wyobrażający Wasshyngtona, u jego szyi na pasku ze skóry zawieszony, który wahał się po jego piersiach, śród blizn i ran dawniejszych. Jego barki szerokie i muskularne były, ale ramiona chociaż proporcyonalne, nie miały tego pozoru krzepkości, którą praca dać może jedynie. Ten medal jedyną tylko noszoną przez niego był ozdobą, chociąż głębokie nacięcia pozostałe w chrząstkach uszu, bark prawie dotykających, świadczyły, że w nich inne ozdoby nosił za czasów szczęśliwszych. Trzymał w ręku niewielki koszyk, z giętkich jesionu gałązek, odartych z kory uplecionej, a których część jedna, dziwacznie czerwoną i białą farhą powleczona, stanowiła sprzeczność z białością drzewa.
Kiedy się ten potomek lasów do towarzystwa przybliżył, cofnięto się, ażeby mógł przystąpić do tego, który widocznie był jego przedmiotem odwiedzin. Zatrzymał się przed nim, ale nie do niego nieprzemawiając, wlepił oczy błyszczące w jego ranę, i zwrócił je potem ku sędziemu znacząco.
Pan Temple był zdziwiony tą niemą grą Indyanina, który był pospolicie spokojny, uległy i udający poniekąd obojętność. Wszakżeż przemówił do niego, podajac mu rękę:
— Witam cię Johnie. Ten młodzieniec zdaje się o twojej biegłości wysokie mieć mniemanie, ponieważ cię przekłada nawet nad doktora Todda, w opatrzeniu jego rany.
Mohegan mu odpowiedział w czystym angielskim języku, ale tonem cichym, jednostajnym i gardłowym:
— Dzieci Mikona widoku krwi nie lubią, a przecież młody ten orzeł ugodzony został ręką, która się od zrobienia mu najmniejszego złego powinna była wstrzymywać.
— Moheganie! starcze! — zawołał sędzia z pewnym rodzajem zgrozy, i obracając swoją twarz otwartą i szczerą ku ranionemu, jak gdyby się do niego samego odnosząc — alboż ty mniemasz, że moja ręka kiedykolwiek ludzką krew dobrowolnie wytoczyła? Fi! fi! religia powinna była cię nauczyć, lepszy o twoim bliźnim sąd wydawać.
— Zły duch zakrada się niekiedy do najlepszego serca powiedział John w sposób wyrazisty, wlepiając zawsze oczy w sędziego, jak gdyby usiłował czytać w głębi jego myśli. Ale brat mój powiada prawdę, ręka jego nie pozbawiła życia nikogo, tak, nikogo, nawet wtenczas, kiedy dzieci naszego potężnego ojca angielskiego rumieniły wody rzek naszych krwią jego ludu.
— Zapewne Johnie — rzekł p. Grant ze słodyczą — tyś nie zapomniał przepisów naszego boskiego Zbawiciela: „Nie sądźcie, a nie będziecie sądzeni?“ Jaki mógł mieć powód sędzia Templ ranienia młodzieńca nieznanego sobie bynajmniej, od którego nie dobrego ani złego spodziewać się nie może?
Indyanin słuchał go z uszanowaniem, nieprzestające wpatrywać się z uwagą w oblicze p. Templa i skoro Grant przestał mówić, wyciągnął rękę ku sędziemu i rzekł z naciskiem:
— Niewinnym jest, brat mój nie miał złych zamysłów.
Marmaduk przyjął z uśmiechem dobrotliwym rękę, która mu była podana, dowodząc przez to, że chociaż był zdziwiony podejrzeniami przez Indyanina powziętemi, wszakże najmniejszej za to urazy ku niemu nie żywił. Przez ten czas raniony poglądał na przemian na sędziego i na Mohegana z miną politowanie i wzgardę oznaczającą. Wreszcie po ukończonem pojednaniu się, John pomyślał o spełnieniu zajęcia się, którego dopełnić przybywał. Doktorowi Todd nie było bynajmniej markotno widząc, że dziki starzec na jego prawa następował. Ustąpił mu miejsca bez trudności i przestał na przemówieniu pół głosem do pan Le Quoi:
— Szczęściem się zdarzyło, żeśmy wyjęcie kuli odbyli przed tego starca przybyciem, ale teraz każda baba ranę tę opatrzyć potrafi. Rozumiem, że młodzieniec ten mieszka z Johnem i Nałtym Bumpo, a lepiej jest zawsze przystać na zachcenia chorego, kiedy to można bez niebezpieczeństwa uczynić.
— Tak doktorze, tak — odpowiedział Francuz — widziałem jakeś z wielką zręcznością kulę wydobył, i wierzę, iż baba potrafi operacyą tak szczęśliwie rozpoczętą zakończyć.
Ale Ryszard, w gruncie miał wiele uszanowania ku wiadomościom Indyanina, a nadewszystko co do leczenia ran i nie chciał płazem puścić tej zręczności nabycia nowej chwały.
Jak się miewasz Moheganie — rzekł przybliżając się do Indyanina jak się miewasz poczciwcze. Miło mi widzieć ciebie i kiedy chodzi o rozcięcie skóry, dawaj mi chirurga po formie jak doktor Todd; ale kiedy potrzeba zagoić ranę, zdaj to na tych stron krajowca. Pamiętasz o dniu owym, kiedyśmy spoinie z tobą nastawiali zwichnięty u lewej ręki palec Nattemu Bumpo, który on wywinął, spadając ze skały, kiedy się na nią wdrapywał dla wzięcia zapadłego tam bażanta? Nigdy nie mogłem wyrzec, ja czy też Natty go zastrzeliliśmy. Strzelił on pierwszy, a ptak upadł; ale to może ze strachu, albowiem już podlatywał kiedy ja do niego palnąłem. Natty utrzymywał, że rana była nazbyt szeroka i nie mogła od mojego pochodzić wystrzału, z uwagi, że strzelba moja drobnym śrótem nabita była, kiedy jego fuzyi nabój, składał się z jednej tylko kuli. Ale moja fuzya nie góruje, i strzelałem o kroków dwadzieścia do deski, jednę tylko w niej robiąc dziurę i śrót stawał się kulą. Czy nie pozwolisz Johnie, żebym ci dopomógł? wiesz jak mam lekką rękę w tych wszystkich operacyach.
Mohegan całej tej przedmowy z cierpliwością wielką wysłuchał, a kiedy Ryszard ją zakończył, dał mu do potrzymania koszyk, w którym się jego lekarstwa znajdowały. Panu Jones bardzo się podobała rola, jaką mu wyznaczono i każdego razu, ilekroć mówił o tem zdarzeniu w przyszłości, nie zapomniał dodać, iż kulę wydobywał z doktorem Toddem, a ranę z Johnem Indyaninem opatrywał.
Zdaje się, że pacyent będący już w ręku Mohegana, więcej na to nazwisko zasługiwał, znajdując się pod skalpelem prawdziwego chirurga. Gdyż Indyanin nie długo mordował cierpliwość ranionego, całe bowiem jego leki skończyły się na przyłożeniu do rany kory utłuczonej z sokiem pewnych roślin, których w lasach nazbierał.
Pomiędzy mieszkańcami dzikimi lasów amerykańskich, zawsze się lekarze dwojakiego gatunku znajdowali: jedni zdawali się leczyć swoich chorych przez środki mocy nadprzyrodzonej, i ci jednali dla siebie więcej czci i zaufania, niżeli na to zasługiwali; drudzy, z liczby których był Mohegan, posiadali znajomość roślin leczących, które się w ich lasach znajdowały, a te im służyły często pomyślnie ku leczeniu chorób rozmaitych, a nadewszystko ran i stłuczeń.
Kiedy Jones obwiązywał ranę, p. Jones starający się zawsze dodać sobie ważności, oddał koszyk doktorowi, sam zaś ujął się końca bandaża, którym Mohegan obwijał ramię ranionego. Elnatan korzystał z tego zdarzenia, bo mógł rzucić okiem ciekawie na to, co się znajdowało w powierzonym mu koszyku. Nie przestał nawet na tym powierzchownym rzucie oka, albowiem ręka jego idąc tąż samą co i oczy drogą, wścibiła się ukradkiem do koszyka, i zręcznie przeniosła do jego kieszeni próbki kor, i znajdujących się tam roślin. Postrzegł wszakże, iż oczy sędziego szły za nim w tej nowej operacyi, zbliżając się więc ku niemu, rzekł mu do ucha:
— Zaprzeczać mości sędzio nie można, ażeby ci Indyanie byli pozbawieni pewnych pożytecznych znajomości w drugim nauk medycznych rzędzie; naprzykład mają oni skuteczne lekarstwa na raka i wodną puchlinę, sekreta podobne przeszły do nich z tradycyi. Owoż wziąłem nieco tej kory i tych roślin, ażeby je rozebrać i zastanowić się nad niemi z większą bacznością, albowiem lekarstwo, które może się nie zdać na nic dla ramienia tego młodzieńca, może być skuteczne na ból zębów, suche bole, lub też inną jaką chorobę. Nie można nigdy brać za rzecz poniżającą nauczenia się czegoś, choćby i od dzikiego człowieka.
Szczęśliwie zdarzyło się doktorowi Toddowi, iż miał tak liberalne zasady, im to bowiem i swojej codziennej praktyce, wszystkie swoje wiadomości był winien, i od czasu do czasu zdolniejszym stawał się do pełnienia powinności stanu, którego się chwycił, wcale go nie znając. Jak tylko znalazł się w domu, natychmiast zasiadł do rozbierania specyfiku Mohegana; ale doświadczenia pod jakie go poddał, nic z prawidłami pospolitemi chemii spólnego nie miały, albowiem zamiast rozdzielenia części z których były złożone, pracował nad ich połączeniem, w celu poznania drzew i roślin, z których były wydobyte, jakoż tego dokazał.
W dziesięć blisko lat od zdarzenia któreśmy opowiedzieli, wezwano Elnatana dla dania pomocy oficerowi, w pojedynku ranionemu. Użył on lekarstwa starego Indyanina, którego doświadczył skuteczności, a powodzenie, które otrzymał, do tego stopnia powiększyło jego wziętość, iż w kilka lat później, kiedy wojna między Stanami Zjednoczonemi oraz Anglią nastała, otrzymał stopień starszego chirurga w milicyjnej brygadzie.
John ukończywszy obwinięcie bandażu, zostawił Ryszardowi zszycie jego, ażeby się nie odwinął, albowiem krajowcy z igłą obchodzić się nie umieli, a to nie było małym tryumfem dla Ryszarda, iż dokonał tak ważnego dzieła.
— Podać mi nożyczek — zawołał po zszyciu bandaża, tak mocno, jakby miał pozostać przez miesiąc lub też więcej podać mi nożyczek, oto nić, którą przeciąć potrzeba, albowiem gdyby się dostała przypadkiem pod bandaż, mogłaby zatruć ranę. Johnie, proszę tylko uważać, że ja to wszystko dwoma podkładami szarpii okryłem, pakując je między dwa płótna; nie dla tego, ażebym powątpiewał o skuteczności twojego lekarstwa, ale ta ostrożność stanie się pożyteczna przeciwko zimnemu powietrzu, i jeżeli jest na święcie dobra szarpia, to ta niewątpliwie, albowiem sam ją robiłem, a znać się na tem powinienem, dziad mój bowiem był doktorem, a mój ojciec, instynktowy miał do medycyny talent.
— Otóż i nożyczki, panie Jones — rzekła ochmistrzyni przystępując ku niemu i podając ogromną parę nożyc, którą odwiązała z pod pasa swojej spódnicy — doprawdy, jak to przewybornie zaszyto, kobieta lepiejby nie potrafiła.
— Kobieta nie potrafiłaby lepiej! — powtórzył Ryszard z gniewem — cóż tu w podobnej robocie kobieta umie? Sama jesteś oczywistym tego dowodem: kto widział używać podobnych nożyc przy opatrywaniu rany? Doktorze! musisz mieć w swoim sztućcu stosowne nożyczki, proszę mi ich pozwolić. Dobrze. Teraz panie możesz być spokojnym, i powinszować sobie szczęścia, kula została wyjęta biegle, chociażby mi nie wypadało mówić o tem, ponieważ przyłożyłem do tego ręki, twoja rana przyzwoicie jest opatrzona. Tak, tak, wszystko pójdzie szczęśliwie, chociaż silenie się, jakiegoś doznał cofając moje konie, może się do zapalenia rany przyczynić. Nadtoś się pokwapił, i ja wnoszę, iż do koni przyzwyczajony nie jesteś, ale wybaczam ci przygodę, przez wzgląd na chęć dobrą, albowiem pewny jestem że innej nie miałeś.
— Teraz panowie moi — rzecze młodzieniec, przyodziewając się — — nie nadużyję dłużej waszej cierpliwości. Jedna tylko rzecz do załatwienia pozostaje, mości sędzio, są to nasze zobopólne prawa do daniela.
— On do was należy — odpowiedział Marmaduk — ja się wszelkich moich pretensyj zrzekam, a mamy jeszcze inną okoliczność do zaspokojenia, ale zechcesz odwiedzić nas dnia jutrzejszego z rana, więc pomówimy o tem. Elżbieto — rzekł do swojej córki, która powróciła do salonu dowiedziawszy się, że opatrzenie rany już się odbyło — każ dać jaki posiłek temu młodzieńcowi pierwej, niźli się do kościoła udamy i niechaj Aggy przygotuje powóz dla dostawienia go tam, gdzie sobie będzie życzył.
— Ale panie, nie mogę odjechać nie zabrawszy z sobą przynajmniej części daniela; jużem panu oświadczył że potrzebowałem zwierzyny.
— O to się nie troszcz — rzekł Ryszard — sędzia zapłaci za daniela, a tymczasem będziesz mógł zabrać tyle, iż się uczęstujecie dosytu ze swojemi przyjaciołami, my tylko zatrzymamy u siebie ćwiartkę tylną. Możesz uważać jak gdybyś odbył dzisiaj grę szczęśliwą. Odebrałeś postrzał a wszelako ani zabitym ani ranionym nie jesteś. Ranę mu tutaj w pośród lasów tak dobrze opatrzono, jakby nie lepiej w szpitalu filadelfickim, a może i lepiej. Przedałeś za dobrą cenę swojego daniela, i jeszcze ci zostawią część jego większą z całą skórą. Słuchajno pani ochmistrzyni, dopilnuj, ażeby mu oddano skórę. A jeżeli zechcesz mi ją przedać, to połowę dollara zapłacę, bo jej potrzebuję dla przykrycia siodła, które dla mojej kuzynki Elżbiety robię.
— Dziękuję panu za jego szczodrobliwość i dziękuję niebu iż mię od większego nieszczęścia uchowało. Ale część daniela, którą zachowujesz dla siebie, jest właśnie taż sama co i mnie potrzebna.
— Która panu potrzebna! — rzekł Ryszard — to słowo trudniejsze jest do strawienia, niż rogi danielowe.
— Ta, która mi potrzebna — odpowiedział młodzieniec podnosząc głowę z dumą, jak gdyby chciał się przekonać, kto mu zaprzeczy tego, czego wymagał, ale spotkawszy w tejże chwili oczy Elżbiety, która patrzyła nań z podziwieniem, dodał tonem łagodniejszym:
— Jeżeli myśliwiec ma prawo do zwierzyny którą zabił, i jeżeli ustawy są za utrzymaniem tego prawa...
— I ustawy będą za tych praw utrzymaniem — rzekł Marmaduk, z twarzą podziwienie i smutek oznaczającą. Beniaminie, każ włożyć do powozu całego daniela. Ale potrzeba żebyśmy się jutro zobaczyli dla wynagrodzenia panu przygody, której się stałem niedobrowolną przyczyna. Jak go nazywają?
— Nazywam się Edward, panie, Olivier Edward. Nie trudno jest ze mną się widzieć, mieszkam ztąd niedaleko, i nie lękam się ukazać nie zraniwszy nikogo.
— Myśmy to pana zranili — rzekła Elżbieta — i jeżeli odmówisz przyjęcia dowodów naszego żalu, wiele mojemu ojcu umartwienia przyczynisz, miło mu będzie obaczyć się z panem jutro rano.
Policzki młodego Strzelca pokrył najżywszy rumieniec, kiedy córka sędziego przemówiła doń w ten sposób, zwrócił na nią oczy pełne ognia i pełne zadziwienia, lecz spuścił je na dół skromnie odpowiadając:
— Powrócę więc jutro rano dla widzenia się z sędzią Templ, przyjmuję posługę ofiarowanego mi pojazdu, ażebym dowiódł, że nie mam żadnej urazy.
— Urazy? — zawołał sędzia — nie powinieneś mieć jej nawet, ponieważ mimowolnie pana raniłem.
— I odpuść nam nasze winy, jako i my odpuszczamy naszym winowajcom — rzekł p. Grant; to są słowa modlitwy, którą ułożył boski nasz zbawiciel, a ona służyć za prawidło powinna jego poziomym stworzeniom.
Olivier Edward, pozostał przez chwilę w pewnym rodzaju osłupienia, poczem powiódłszy wzrokiem po wszystkich znajdujących się w salonie, wyszedł z pomieszkania z twarzą posępna i smutną, co nie pozwoliło kusić się o jego zatrzymywanie.
— Jest rzeczą dziwną, ażeby w tak młodym wieku mżna było powziąć niechęć tak zawziętą rzekł Marmaduk po jego odejściu. Ale musi mu rana dolegać; uczucie krzywdy, której doznał jest jeszcze zupełnie świeże, ujrzymy go jednak poranku jutrzejszego spokojniejszego i prrystępniejszego.
— Jak sobie chcecie, braciszku Marmaduku a jabym na twojem miejscu nigdy temu młodzieńcowi, całego danie a łatwo nie ustąpił. Te góry, te doliny, te lasy alboż to do was nie należą? Jakie prawo ten chłystek i Natty mają i polować. Jeszcze Moheganowi, jako rodowitemu mieskańcowi tej ziemi, możnaby i pozwolić. Gdybym był na waszem miejscu, wydałbym od jutra obwieszczenie zabraniające wszystkim na mojej ziemi i w moich lasach polować. Jeżeli pozwolicie, ja ułożę takie, które pójdzie w słuch każdemu, nie trzeba mi na to więcej jak godziny czasu.
— Ryszardzie — rzekł major Hartman, strząsając popiół swojej fajki w kominie — ja żyłem siedmdziesiąt piec lat z Mohawkami, i w lasach, a wolałbym więcej z dyabłem niż z myśliwymi mieć do czynienia. Fuzya jest dla nich większym nad prawo panem.
— Alboż to Marmaduk nie jest sędzią. A do czegoż się zdało być sędzią i mieć sędziów, jeżeli nie ma prawa? Niech dyabli porwą chłystka! Ja sam gotów go jestem pozwać do prawa, że się wtrącił do moich koni i wywrócił moje sanie. Rozumiecie że się lękam jego fuzyi, umiem się ja doskonale z moją obchodzić. Wieleż to razy przeszyłem dollara kulą o sto kroków odległości.
— Więcejeś chybił, niż trafił dollarów — zawołał sędzia, który zaczął powracać do swojego dobrego humoru — ale postrzegam na twarzy ochmistrzyni; że wieczerzę dano. Panie Lę Quoi, ręka mojej córki na pańskie usługi. Czy chcesz nam pokazać drogę moje dziecię?
— Pani — rzecze Francuz, podając jej rękę z grzecznością — w tej chwili bardzo jestem szczęśliwy. Jest to pociechą dla wygnańca, kiedy zjedna sobie uśmiech piękności.
Całe towzrzystwo weszło do sali jadalnej, z salonu, oprócz p. Granta, który pozostał przez chwilę z Indyaninem i Beniaminem, oczekującym na wyjście wszystkich, ażeby mógł drzwi zamknąć.
— Johnie! — rzekł kapłan — jutro jest uroczystość narodzenia naszego Zbawiciela. Kościół wzywa swoje dzieci na modlitwy i składanie dzięk niebu. Ponieważ nawróciłeś Się na prawą wiarę, spodziewam się, że cię ujrzę upokoizonego przed ołtarzem, i że tam przyjdziesz z sercem skruszonem.
— John tam przyjdzie — odpowiedział stary dowódzca.
— Bardzo dobrze — mówił p. Grant, opierając swą rękę na jego ramieniu — ale niedość jest, żebyś się tam znajdował cieleśnie, potrzeba tam być w duchu i wprawdzie. Odkupiciel umarł za wszystkich ludzi, za Indyanina i za białego; a w niebie nie masz różnicy kolorów. Chwalebnie jest znajdować się na modlitwach i obrzędach kościelnych, ale najważniejszą jest rzeczą przynieść tam serce dobrze przysposobione i pełne pobożności i pokory.
— Oko wielkiego ducha przenika obłoki — odpowiedział Mohegan — serce Johna nic przed nim utaić nie zdoła.
— Bardzo dobrze Johnie — rzecze kapłan — spodziewam się, że znajdziesz rozkosz i pociechę w wypełnieniu swoich powinności. Duch wielki nie zapomina o żadnem ze swoich dzieci. Człowiek mieszkaniec lasów, jest również przedmiotem jego miłosierdzia, jak i mieszkaniec pałaców.
Mohegan pozdrowił go skinieniem głowy i tak się rozstali, jeden udał się do swojej chałupy, a drugi poszedł zasiąść do stołu ze swoimi przyjaciółmi.
— Kapłan ma słuszność — powiedział Beniamin, otwierając drzwi staremu dowódzcy. Gdyby zważano w niebie na barwę skóry, mogliby wykreślić z gromady ekwipażu, tak dobrego naprzykład chrześcianina jakim ja sam jestem, którego skóra nieco się wygarbowała, krążąc pod szerokocśią skwarną. A tymczasem ten przeklęty wiatr północno-zachodni, mógłby wystarczyć na wyblechowanie skóry murzyńskiej. A tak więc podnieś swoją zasłonę poczciwy człowieku i obwiń dobrze żagle naokoło masztu, w przeciwnym razie lękaj się zimna na swoją czerwoną skórę.


ROZDZIAŁ VIII.
W tem miejscu się zebrała wygnańców gromada;
Każdy po przyjacielsku swym językiem gada.
Th. Campbell.

Dopiero co przedstawiliśmy naszym czytelnikom główniejsze osoby naszej historyi, ale ponieważ charaktery ich, oraz nawyknienia, stanowią między niemi tyle różnicy, ile się znajduje odległości pomiędzy krajami ich urodzenia, zdaje nam się rzeczą konieczną, w celu uzasadnienia naszego opowiadania, przedstawić zwięźle przyczyny, które sprowadziły razem tak różnorodne żywioły osób działających.
W okresie, w którym się opowiadanie nasze zaczyna, rozpoczął się był w Europie ów ruch wielki, który następnie wstrząsnął aż do głębi wszystkie jej instytucye polityczne.
Spadła na rusztowaniu głowa Ludwika XVI, a charakter narodu, który uchodził za naród najwyżej ucywilizowany, uległ tak niezmiernej zmianie, że miejsce szacunku, wspaniałomyślności i odwagi, zajęły srogość, podejście i barbarzyństwo.
Tysiące Francuzów przymuszonych było szukać schronienia w krajach obcych, a Le Quoi był z liczby tych, którzy wyszli do Stanów Zjednoczonych. Polecił go panu Temple naczelnik pewnego handlowego domu w Nowym Yorku, z którym sędzia miewał stosunki częste i poufałe, i od swojego pierwszego widzenia się z Francuzem, Marmaduk uznał w nim człowieka z dobrem wychowaniem, który dni pomyślniejsze w rodzinnym swoim kraju oglądał. Z razu uważał go za osadnika z St.-Domingo, alboli też z innych wysp francuzkich, których wielka liczba schroniwszy się do Ameryki, żyła tam w niedostatku, a niekiedy w nędzy zupełnej. P. Le Quoi nie był całkowicie przywiedziony do tak opłakanego położenia. Ocalił on, jak sam to powiadał, bardzo mało ze szczątków swojej fortuny, ale pragnął tylko wiedzieć, jakby najkorzystniej tego co mu pozostało użyć można było.
Znajomości Marmaduka były w wysokim stopniu praktyczne, nikt nadeń nie mógł nowemu przybyszowi wskazać środków, wyciągnięcia największej ile można korzyści z małych, czy też znaczniejszych zapasów, jakiemi mógł rozporządzić.
Według jego porady, p. Le Quoi zakupił dużo materyi, herbaty, tabaki, sprzęcików metalicznych, fajansu, słowem, tego wszystkiego, co jest nieodbicie do użycia codziennego potrzebne, a czego za cenę małą dostać można. Przyłączył do tego niektóre przedmioty zbytkowe, jako to: maleńkie źwierciadełka, wstążki, oraz kilka jedwabnych szalów. Opatrzony w te wszystkie towary, otworzył handel w Templtonie, gdzie tego jeszcze nie było i figurował za kantorem z tąż samą wytwornością, jakąby w każdym innem położeniu rozwinął.
Jego sposób obejścia się miły, grzeczny i uprzejmy, przyczynił się do dania mu wziętości, a damy wkrótce odkryły, iż był z gustem, że jego materye były najlepsze, a przynajmniej najpiękniejsze z tych wszystkich, jakie tylko widziano w kraju, i że niepodobieństwem było targować się z człowiekiem, którego usta miały taką obfitość pięknych słówek. Zjednoczywszy te przymioty, interesa pana Le Quoi zakwitły, i powszechnie go uważano za najważniejszą po panu Temple osobę znajdującą się w całym patencie.
Wyraz ten patent, któregośmy tu użyli i którego może jeszcze nam się użyć nadarzy, znaczy tu przestrzeń ziemi, jaka niegdyś nadana była majorowi Effinghamowi za patentem królewskim, a teraz należała do pana Temple, na mocy nabycia, które zaszło w czasie konfiskaty wszystkich dóbr majora. Dawano pospolicie tę nazwę ziemiom przez rząd ustąpionym prywatnym osobom w nowych osadach, przyłączając do nich zwykle imię właściciela, jak naprzykład patent Templa, albo Effinghama.
Major Hartman był potomkiem człowieka, który podobnie jak wielka liczba jego współobywateli, opuścił brzegi Renu, dla osiedlenia się na brzegach Mohawku. Ta emigracya zaszła w czasach królowej Anny; potomkowie tych wychodźców, żyli w pokoju i obfitości na żyźnych tej rzeki brzegach.
Fryc albo Fryderyk Hartman, posiadał wszystkie wady i wszystkie cnoty, wszystkie błędy i wszystkie przymioty przypisywane ludziom wspólnego z nim pochodzenia. Był gniewliwy, milczący, uparty i bardzo nie ufał cudzoziemcom. Męztwo jego było niezachwiane, honor nieskazitelny, przyjaźń stateczna, jedyna odmiana jaką w nim postrzegano, była niestałość jego humoru posępnego, lub też rozweselonego. Przez miesiące bywał poważny, przez tygodnie.
Od czasu już dawnego poufale zażyły był z panem Temple, jedynym człowiekiem, który nieumiejąc po niemiecku, pozyskał jego zaufanie. Czterykroć na rok, we czterech epokach równie od siebie odległych, opuszczał swój dom postawiony z kamienia nad brzegami Mohawku, i trzydzieści mil śród gór przebywał, dla odwiedzenia sędziego. Bawił zwyczajnie przez tydzień w Templtonie, i większa część tego czasu na biesiadowaniu z Ryszardem Jonesem przepędzał. Jednakże wszyscy go kochali, nawet znamienita ochmistrzyni Pettibona, tyle on posiadał otwartej duszy i serdeczności, a niekiedy nawet humoru. Odprawiał traz swoję zwykłe kolendowe odwiedziny, i nie minęła godzina od jego do Templtonu przybycia, kiedy Ryszard zaprosił go do swoich sani, ażeby się udać razem na spotkanie pana Templa i jego córki.
Nim zaczniemy mówić o charakterze p. Granta i położeniu w jakiem się znajdował, potrzebna jest cofnąć się do początku pierwszych osad utworzonych w okręgu, gdzie był położony patent pana Templa.
Zdaje się, że jest to właściwością natury ludzkiej zajmować się pierwej potrzebami doczesnego życia, nim pomyśli, czego po nas wymaga to. które po doczesnem nastanie. Religia była rzeczą, o której nie myślano bynajmniej w czasach najpierwszego wyrąbywania lasów i uprawy gruntu. Lecz gdy największa część tych, którzy się osiedlili w tym kantonie, pochodziła ze stanów Kounektikutu i Massachusetu, gdzie zasady religijne i moralne były w całej mocy, jak tylko zaradzili swoim fizycznym potrzebom, zwrócili uwagę rzetelną na religijne obowiązki, które spełniali ich przodkowie. Znajdowała się zapewne pomiędzy nimi wielka różnica mniemań, co do łaski i wolnej woli, lecz jeżeli się weźmie na uwagę różnice nauk religijnych, które odebrali, nie będzie powodu się temu dziwić.
Jak tylko ulice Templtonu zostały nakreślone, w sposób dający osadzie pozór małego miasta, i kiedy pewna liczba domów tam się wzniosła, zgromadzenie mieszkańców zostało zwołane, dla rozważenia projektu, ustanowienia akademii[5]; projektu, który się wylągł w głowie Ryszarda Jones, wolącego raczej nadać temu zakładowi imię uniwersytetu, albo przynajmniej kolegium. Nic na tem zgromadzeniu nie utwierdzono, chociaż Marmaduk był jego prezydentem, a Ryszard Jones sekretarzem; inne też zgromadzenia, które się odbyły w latach następnych, szczęśliwszego wyniku nie dały. Nakoniec p. Templ postrzegł, iż ażeby ten plan przywieść do skutku, potrzeba było mu wyznaczyć i darować na to ziemię, oraz dom swoim kosztem wystawie, na co też się i zgodził. Talenta Hirama Doolittla, któremu dawano tytuł koniuszego (squire) od czasu jak sędzią pokoju został mianowany, na nowo zostały użyte, a Ryszard podjął się mu dopomagać całą wagą swojej umiejętności.
Nie będziemy rozprawiać o planach, które układali dwaj architekci w tem zdarzeniu, toby się stało jeszcze niepożyteczniejszem, gdyż te poddane były nadzwyczajnemu zgromadzeniu wolnych mularzy. Było to starożytne i zacne towarzystwo, mające Ryszarda Jonesa za wielkiego mistrza: w tem więc zgromadzeniu, plany architektów naszych były rozbierane z uwagami, jak zwykle, pro i contra, a nakoniec jednozgodnie potwierdzone.
W kilka dni po tem, zacna ta korporacya zestąpiła z pod strychu Śmiałego Smoka, które to poddasze służyło jej za lożę, i udało się w pochód z największą okazałością, poprzedzone chorągwiami, w godła mistyczne ozdobionemi, brat każdy z przypasanym małym fartuszkiem skórzanym i udali się wszyscy na miejsce przeznaczone do wzniesienia przyszłej akademii, której Ryszard węgielny kamień położył, w obecności wszystkich prawie kolonistów, mężczyzn i niewiast, o dziesięć mil odległości od Templtonu mieszkających.
Gdy płaca robotnikom została z pewnością zabezpieczona, i odbywała się z największą gorliwością, w ciągu jednego lata zaczęła się i dokończyła budowa, która się stała chlubą miasteczka, wzorem do naśladowania tym, którzy wzdychali do jakiejkolwiek chwały w architekturze, i przedmiotem podziwienia mieszkańców znajdujących się w obrębie patentu.
Był to dom wybudowany z drzewa i pobielony, równie długi jak wązki i tyle mający okien, iż kiedy się kto znajdował na jego zachodzie o świtaniu, bynajmniej widokowi słońca wschodzącego, w całym swoim blasku nie przeszkadzał. Stąd też największą zaletą całej tej budowy było, iż przepuszczała światło z łatwością. Facyata jej była upiększona wielu ozdobami z drzewa; rytemi przez Hirama, do których Ryszard podawał szkice. Lecz eo było największą tego gmachu zaletą, to wielkie nad głównem wejściem okno i dzwonnica. Okno to było najpewniej w porządku składanym, dla wielkiej liczby ozdób rozmaitych, które w skład jego wchodziły, a dzieliło się na trzy kompartymenta, środkowy od swoich sąsiadów wynioślejszy, kończył się łukiem, a dwa inne liniami prostemi, ramy sosnowe były miąższe i rozmaitemi ozdobami natkane, tak, że ich żadna sztuka osobno wzięta, nie była do drugiej w niczem podobna; szyby zaś były ze szkła koloru zielonawego.
Okiennice zabezpieczały te okna od wszelkiego przypadku, miano zamiar zielono je pomalować, ale względy ekonomiczne nakazywały przenieść nad ten kolor, popielaty lub ołowiany. Dzwonicą była nie wielka kopuła, na środku budowy wzniesiona, czterma słupkami sosnowemi podparta, zaokrąglonemi i przyozdobionemi. Na tych kolumnach opierała się kopuła, której kształt do przewróconego talerza zupełnie był podobny. Ze środka wznosiła się inna kolumna zakończona prętem żelaznym, na której się ryba drewniana sznycerskiej roboty, ręki Ryszarda, pomalowana barwą żółwiej skorupy, i zupełnie podobna do tej, którą epikurejczycy krajowi rybą jeziorną zwali, wznosiła.
Zapewne podobieństwo to powinno było się upatrzyć, albowiem chociaż przeznaczona służyć za chorągiewkę, ryba ta statecznie miała głowę zwróconą na piękną taflę wody, leżącej wśród gór, które piękną dolinę Templtonu otaczały.
Wkrótce po ukończeniu tej budowy, wybrano bakałarza w najlepszem kolegium Stanów Zjednoczonych, i poruczono mu dawanie lekcyj młodzieży okolicznej, któraby pragnęła nabyć wiadomości w literaturze. Pierwsze, piętro składało się tylko z jednego apartamentu. który miał służyć na dni uroczyste i popisy, ale góra dzieliła się na dwie izby, przeznaczone do nauki, jedna łacińskiego, a druga angielskiego języka. Pierwsza nigdy wielkiej liczby mieszkańców nie miała, chociaż od czasu do czasu, słyszano z okien wychodzące głosy: Nominaticus, penna; genetivus, pennae, na większą pociechę i zbudowanie przechodniów.mZ tem wszystkiem poznano niedługo, że wiek instrukcyi klassycznej nie nastąpił jeszcze dla Templtonu, i uczony bakałarz ustąpił miejsca skromnemu pedagogowi, który ograniczył się uczeniem czytać, pisać, ortografii, oraz pierwszych rachowania początków.
Wielka sala, na pierwszem piętrze, nie będąc już przydatną do niczego akademii, została do różnych potrzeb użyta. Robiono z niej izbę sądową, ilekroć ważniejsza sprawa, tłum większy mogła zgromadzić, od czasu do czasu, zamieniała się w salę balową, na wieczory wydawane pod przewodnictwem p. Ryszarda Jonesa, każdej niedzieli przybierała nazwisko kościoła, i służyła za miejsce zgromadzenia się wiernych ku czci religijnej.
Jeżeli jaki misyonarz pielgrzymujący, metodysta, anabaptysta, uniwersalista, lub też prezbiteryanin, znalazł się w okolicach, zapraszano go zwyczajnie na odbycie tam służby bożej, i nagradzano jego apostolskie prace z kollekty, którą składano do kapelusza, przed rozejściem się kongregacyi. W niedostatku prawdziwego kapłana, ktokolwiek z członków odmawiał modlitwę na prędce, a p. Jones czytał następnie jedno z kazań Sterna.
Wynikiem tak niedostatecznej czci religijnej, której przewodniczyli częstokroć kapłani, zasad nie tylko z sobą niezgodnych, ale niekiedy zupełnie wbrew sobie przeciwnych, była wielka rozmaitość mniemań wzęlędem punktów najbardziej oderwanych naszej wiary. — Każda sekta miała swoich zwolenników, chociaż z nich żadna nie była prawidłowo urządzona. Mówiliśmy już o religijnych Marmaduka pojęciach, urodził się on kwakrem, ale wziął wychowanie w mieście, gdzie wiarę kościoła episkopalnego wyznawano, jego matka i jego małżonka tyły tejże samej religii, i jeżeli on nie przyjął wszystkich jej dogmatów, przynajmniej, wszystkich się jej form bez wstrętu trzymał. Co się tycze Ryszarda, był on jej żarliwym stronnikiem. Nieugięty w swoich mniemaniach, staraj się nawet wielokrotnie, o wprowadzenie ubrzędów kościoła episkopolnego w tych dniach, kiedy kazalnica nie była zajęta przez żadnego kapłana regularnego; ale ponieważ nawykł we wszystkich rzeczach nie trzymać się przyzwoitej miary, pomówiono go, iż zmierzał do papiezmu. Po drugim razie przez największą część swoich słuchaczów odbieżany został, i za trzecim razem pozostał mu tylko jeden, wierny Beniamin Pompa.
Po tem zboczeniu, wracamy do toku przerwanego opowiadania.


ROZDZIAŁ IX.
Każdy biesiadnik wielbi kosztowne nakrycie,

Jak wytworne potrawy pachną wyśmienicie!
Każdy u stołu miejsce według stopnia bierze,
Wybornego kucharza wszyscy chwalą szczerze;
Każdy z góry używa rozkosznej biesiady,

Nie poznasz za godzinę gdzie były jej ślady.
(Heliogabal).

Sala jadalna, do której goście weszli, stykała się z salonem drzwiami, umieszezonemi pod urną, w której, jak Ryszard utrzymywał, mieściły się popioły królowej kartagińskiej. Była ona przestronna i w miarę zastosowana, ale wszystko tu dawało poznawać tenże sam gust, który panował w sprzętach salonowych, a ozdoby okazywały tęż samę niedostateczność w ich wykonaniu.
Postrzegano tam tuzin krzeseł pomalowanych zielono z poduszkami powleczonemi materyą, kupioną u pana Le Qui, której część zbywająca, posłużyła na zrobienie spodnicy Pettibonie, która ją właśnie tego wieczora miała na sobie. Stół był nakryty w taki sposób, iż nie można było zgadnąć z jakiego był drzewa, ale był bardzo wielki i zdawał się osadnym. Wielkie zwierciadło w ramach ze złoconego drzewa, zawieszone było na murze na przeciwko wielkiego komina, w którym rzęsisty pałał płomień, dwunastu drzewkami cukrowego jaworu podsycany.
Był to najpierwszy przedmiot, który uderzył oczy sędziego, za wejściem jego do sali jadalnej; obracając się więc do Ryszarda poniekąd z gniewem, zawołał:
— Ileżto razy zabraniałem, ażeby nie używano u mnie jaworu cukrowego do opału, i żeby bez potrzeby tyle drzewa nie palono. Widok soku wychodzącego z każdego końca tych polan, prawdziwą sprawia mi przykrość. Nie przystało właścicielowi lasów tak rozległych, jak są moje, dawać złego przykładu innym mieszkańcom, którzy i bez tego aż nadto są pochopni do pustoszenia lasów, jak gdyby ten ich skarb był nigdy nie wyczerpanym. Jeżeli się puścimy podobnym szlakiem, w ciągu lat dwudziestu, opałowego drzewa mieć nie będziemy.
— Drzewa na opał? w tych górach, bracie Marmaduku! — zawołał Ryszard — takąbyś prawdę powiedział, żebyś wyrzekł, iż ryby wymrą w jeziorze z niedostatku wody, ponieważ ja mam zamiar, jak tylko śniegi stopnieją, zwrócić bieg dwóch strumyków, żeby sprowadzić wodę do miasteczka, ale masz zawsze wyobrażenia osobliwsze o podobnych przedmiotach.
— Cóż w tem jest osobliwszego — odpowiedział sędzia z powagą — kiedy naganiam postępowanie niebaczne, dążące do pozbawienia następców naszych zapasów, których im lasy dostarczyć powinny, postępowanie oddające na pastwę płomieni drzewa pożyteczne i które za źródło szacowne pożytków i bogactw uważać należy. Skoro tylko śniegi uwolnią ziemię, każę robić poszukiwania w górach okolicznych, ażali się tam nie da odkryć jaka mina węgla ziemnego.
— Węgla? — powtórzył Ryszard — a któż u licha zechce się bawić kopaniem ziemi, ażeby tam szukał węgla, kiedy ją odgrzebując, pierwej, niż się jego korzec uzbiera, więcej można znaleźć gałęzi i korzeni, aniżeli na cały rok potrzeba? Daj pokój bracie Marmaduku, zostaw mi pieczę o tem wszystkiem, nikt tego lepiej nademnie znać nie może. Ja to urządziłem to piękne ognisko, dla ogrzania krwi krążącej w żyłach pięknej mojej kuzynki Elżbiety.
— Pobudka może ci za wymówkę posłużyć Ryszardzie — odpowiedział sędzia. Ale moi panowie, my wam każemy na siebie czekać. Elżbieto, moje dziecię, zajmij wyższy koniec stołu. Postrzegam, że Ryszard chce mi oszczędzić pracy krajania, na drugim się końcu sadowiąc.
— Bez wątpienia, ten jest mój zamiar — zawołał Ryszard — owoż i indyk do rozebrania. A któż tak dobrze jak ja zdoła pokrajać indyka lub gąskę? Panie Grant! i gdzież to się pan Grant podział? Proszę pana, słówko błogosławieństwa, tylko to niech będzie krótko, albowiem wszystko przestygnie. W czasie takiego, jak dziś jest mrozu, dosyć pięciu minut, ażeby ostudzić potrawę, wziętą prosto z ognia. Dalej panie Grant, niech Najwyższy natchnie nas wdzięcznością za te dary, które ze szczodrobliwości jego pożywać będziemy, i wszystko czego potrzeba. Siadajcie panowie, siadajcie; kuzynko, Elżusiu, mamże ci dać skrzydełko, albo kawałek od piersi?
Lecz Elżbieta jeszcze nie była usiadła, i przypatrywała się zbytecznej obfitości potraw, któremi stół był zastawiony. Ojciec postrzegłszy jej uśmiech, również z uśmiechem przemówił:
— Widzisz moje dziecię, że Pettibona sama siebie dziś przewyższyła. Mniemała, że zimno, równie nam jak i naszym przyjaciołom, silnego apetytu doda.
— Szczęśliwą jestem, że pan ze mnie kontent — rzekła ochmistrzyni — sądziłam, żem powinna była dobrze się wziąć do rzeczy na przybycie Elżusi.
— Moja córka jest panią w moim domu — powiedział p. Templ tonem nieco surowszym. Wszyscy ci, którzy są na moich usługach, nie inaczej jak miss Templ, nazywać ją powinni.
— Ach mój Boże! — zawołała Pettibona — kto kiedy słyszał podobną mowę, ażeby wspominając o młodej panience, potrzeba ją było inaczej nazywać, jak po jej własnem imieniu chrzestnem? Gdyby pan miał żonę, wiem, iż powinnabym ją była nazywać, mistress Templ, ale...
— Ale ponieważ mam tylko córkę, żądam więc, ażebyś nie inaczej, tylko z uszanowaniem, któreś jej winna, mówiła o niej.
Wymówił te słów kilka z twarzą tak surową i tonem tak stanowczym, iż roztropna ochmistrzyni zmiarkowała, że nic na to odpowiadać nie powinna. Każdy zasiadł do stołu, a ponieważ rozporządzenie tej biesiady, może służyć do poznania gustu, który panował wówczas w tym kraju, będziemy się starali dać jej krótkie opisanie.
Stół obrusem z najpiękniejszego lnianego adamaszku był pokryty, półmiski zaś i talerze były porcellanowe, zbytek wówczas w Stanach Zjednoczonych prawie nieznany. Noże i grabki były ze stali najdoskonalej polerowanej, a trzonki ich w najbielszą kość słoniową oprawne. Ale z najistotniejszego artykułu sława należała się ochmistrzyni, za wybór potraw i pomieszczenie ich na stole. Przed Elżbietą znajdował się ogromny indyk pieczony, a przed Ryszardem stał drugi ugotowany równego z pierwszym wzrostu.
Na środku stołu pomieszczony był ogromny castor[6]srebrny, otoczony czterma danielami, dwa były z ryb smażonych i gotowanych, i dwa frykasy, jeden z wiewiórek szarych, a drugi ze zrazów zwierzyny. Pomiędzy temi dwoma daniami naczelnemi, oraz indykami, stał z jednej strony grzbiet niedźwiedzi, z drugiej zaś spory udziec barani uwarzony. Półmiski legumin były tam nieprzeliczone i widziano tam wszystkie te, których pora roku i kraj mogły dostarczyć. Cztery półmiski ciast rozmaitego rodzaju wznosiły się w piramidach, na czterech rogach stołu, ośm naczyń do sosu, postawionych w równych względem siebie odległościach, napełnione były sosami równie rozmaitemi co do smaku jak i co do koloru, nakoniec karafki wódki, rumu, rozmaitych wiu i dzbany piwa, jabłeczniku i flipu[7] napełniały tak dobrze wszystkie miejsca, iż zaledwie pokrywający stół obrus widzieć można było. Celem rozporządzicielki zdawała się być obfitość, i tego dostąpiła kosztem porządku i gustu.
Ani sędzia, ani żaden z gości nie był zdziwiony rozporządzeniem tej uczty; zwyczaj ich z tem spoufalił, każdy więc zaczął dawać dowody apetytu, który świadczył, iż przyprawieniem ochmistrzyni nie pogardzano. Było to wszakże prawdą, że major i Ryszard już objadowali przed wyjazdem na spotkanie p. Templa, ale major w swoich wyprawach zawsze łaknął i pragnął, a Ryszard miał sobie za punkt honoru dotrzymać placu każdemu, o cobykolwiek chodziło.
Przez kilka minut, dawał się tylko słyszeć szczęk nożów i widelców, i Marmaduk najpierwszy przerwał nakoniec milczenie.
— Ryszardzie — rzekł, obracając się do Jonesa — mogęż czegokolwiek dowiedzieć się od ciebie względem młodzieńca, którego ranić miałem nieszczęście? Znalazłem go na polowaniu w górach z Nattym Bumpo, właśnie jakby przyjaciół i krewnych, ale w ich ułożeniu, postawie i sposobie postępowania, dotykalna się różnica okazuje. Ten młodzieniec zawsze się doborowemi wyrazami tłumaczy, czegom się nigdy nie mógł spodziewać, widząc go w takiem towarzystwie i w tak pospolitej odzieży. Zdaje się znać go John Mohegan, Mieszka niewątpliwie w chałupie Nattego. Czy uważałeś panie Le Quoi, jak on pięknie mówi?
— Bez wątpienia panie Templ — odpowiedział Francuz; — rozmawia on wybornie angielskim językiem i bez żadnego akcentu.
— Tobież to właśnie o tem sądzić Gallu — odezwał się Ryszard. Ja panom powiem, ja, który się znam na tem bardzo dobrze, iż ten młodzieniec nie jest żadnem dziwem. Nie mówię, ażeby on źle miał się tłumaczyć, ale ja znałem dzieci wysłane zawczasu do szkół, które we dwunastu leciech lepiej od niego mówiły. Zared Koe naprzykład, syn starego Nehemiasza, który się pierwszy osiedlił na dolinie śluzy bobrowej, nie miał lat czternastu, a pisał prawie tak doskonale jak ja sam. Prawda że podczas długich wieczorów dałem mu kilka lekcyj. Co zaś do tego młodego strzelca, on zasłuży na uwiązanie do pręgierza, jeżeli mu się jeszcze raz przytrafi ująć konia za wodze. Jest to największy mazgaj, jakiegom kiedykolwiek w życiu oglądał. On niema wyobrażenia co to jest koń. Założyłbym się, że on samemi tylko wołami powodował.
— Rozumiem Ryszardzie, że mu nie oddajesz sprawiedliwości — powiedział sędzia — on w tem zdarzeniu tyle krwi zimnej, ile niezachwianej odwagi pokazał. Elżbieto, ty zapewne równie jak ja o tem utrzymujesz.
Ani to zapytanie, ani sposób w jaki było uczynione, nie miały nic w sobie nadzwyczajnego, a jednakże bez zarumienienia się aż do czoła, nie mogła na nie odpowiedzieć.
— Tak, bez wątpienia, mój ojcze, a sposób jego postępowania, okazuje młodzieńca dobrze urodzonego i dobrze wychowanego.
— Czy to na swoim pensyonacie, moja piękna kuzynka — zapytał się Ryszard z miną szyderską — nauczyła się sądzić o dobrem wychowaniu mężczyzny?
— Można mieć prawo do takiego rozumienia — odpowiedziała nieco tknięta — widząc jego postępowanie względem kobiety pełne uszanowania i przyzwoitości.
— Widzę co to znaczy — zawołał Ryszard — pozyskał panny względy, wahając się rozbierać przed mą, kiedy ramię potrzeba było opatrywać. Niech sobie i tak będzie. Lecz co do mnie, nigdy nie mogę powiedzieć, ażeby się on dobrze wychowanym zdawał. Gotów, jestem do przyznania tego, co mu się należy właściwie, dobrym jest strzelcem, ani słowa, albowiem zabił tego daniela bardzo przyzwoicie. Czyż nie prawda, bracie Marmaduku? wszak ty już do tego prawa sobie nie rościsz?
— Ryszardzie — rzekł major Hartman, patrząc nań z miną poważną i surową — jest to zacny młodzieniec, on uratował twoje życie, moje, p. Granta i p. Le Quoi. Póki Fryc Hartman będzie miał chałupę do schronienia swojej głowy, i jemu nie zabraknie przytułku.
— Bardzo dobrze, bardzo dobrze, jak tam sobie chcesz mój dawny przyjacielu — odpowiedział Jones, udając minę obojętną. Umieść go w swoim domu kamiennym, jeżeli się tak podoba, nikt się temu bardziej nadeń dziwić nie będzie, albowiem ja zaręczam iż on nigdy nie miał lepszego przytułku nad budę podobną do tej, w której podobnież jak on dziki Natty Bumpo raczył go przyjąć. Co więcej, jeżeli on jeszcze wart czegokolwiek, przepowiadam wam, że go do reszty popsujecie. Czyż nie widzieliście, jaką przybrał hardą minę, rzucając się płocho przed moje konie, w chwili, kiedy je zwrócić na dobrą drogę usiłowałem?
— Ja to, majorze Hartmanie — rzekł Marmaduk, niezważając na to, co Ryszard powiedział — ja nad tem czuwać będę, ażeby temu zacnemu młodzieńcowi na niczem nie schodziło. Bez względu na przysługę jaką mi wyświadczył, ocalając niewątpliwie życie moim przyjaciołom, dziś osobiście dług wielki względem niego zaciągnąłem. Ale się boję żeby mi się udało z łatwością z tego uiścić. Zdaje się nie być skłonnym do przyjęcia oświadczenia moich usług. Odpowiedział ze wstrętem jawnym na wezwanie, ażeby pozostał u mnie przez całe życie, jeżeliby się to jemu podobało. Czy uważałaś to równie jak ja Elżbieto?
— W rzeczy samej mój ojcze — odpowiedziała spuszczając oczy — nie mogłam dosyć czytać w jego twarzy ażeby sądzić z jej rysów o wewnętrznych uczuciach. Ale jeżeli mój ojcze chcesz o nim zasięgnąć jakich wiadomości, zapytaj się Beniamina. Niepodobieństwem jest, ażeby ten młodzieniec nie był przez niego widziany, jeżeli w tych okolicach czas już jakiś przepędził.
— Bez wątpienia, bez wątpienia, jużem go widział — rzekł Beniamin, który zawsze był rad zdarzeniu wyjechania ze swojem słówkiem. On zawsze żegluje na jednej łodzi z Nattym Bumpo, to jest, chodząc z nim na polowanie w góry. I nikt lepiej nie umie celować, nigdy kanonier służby morskiej lepiej nie kierował działa. O tem właśnie mówił mi sam Natty Bumpo w ostatni czwartek, kiedyśmy zasiedli dla ogrzania się przed kominem u Betty Holister, i dodał, że ile on razy strzela do dzikich zwierząt, tyle z nich trupów. Jeżeli to prawda, chciałbym bardzo żeby się spotkał z panterą, której wycie słyszano w lesie od strony jeziora. Jest to korsarz, którego krążenie po naszym odmęcie nie podoba mi się.
— Ale czy on mieszka z Nattym Bumpo? — zapytał sędzia z niejakim interesem, gdy czarne oczy jego córki wlepione były z ciekawością w twarz Beniamina, oczekując na jego odpowiedź.
— Oni się nigdy z sobą nie rozdzielają — odpowiedział intendent. Będzie we środę trzeci tydzień, jak przybył do tego brzegu, pod zasłoną Nattego. Zabili razem wilka i Natty przyniósł głowę i skórę dla odebrania nagrody przyrzeczonej za niszczenie zwierząt szkodliwych. Nikt zręczniej od niego nie zdejmuje skóry z głowy wilczej i to nie jest rzeczą dziwną, jeżeli prawda co mówią, iż się wyćwiczył w tem rzemiośle skalpelując chrześcian. W takiem zdarzeniu zasługiwałby na przywiązanie do wielkiego masztu i chłostę od całej osady; i jeżeli pan rozkaże...
— Nie potrzeba wierzyć wszystkim niedorzecznym pogłoskom, które puszczają w obieg o Nattym — rzekł pan Templ — jest rodzaj prawa przyrodzonego zarabiania na życie w tych górach; prawo nim się opiekować będzie, jeżeli jaki miasteczkowy próżniak odważy się mu robić przykrość.
— Fuzya lepiej się opiekuje niżeli prawo — rzekł major sentencyjnym tonem.
— Co się tycze fuzyi — zawołał Ryszard — można potrafić lepiej od niego z tą się obejść i jam...
Tu przerwał odgłos dzwonka zawieszonego w dzwonnicy akademickiej, który zwiastował iż godzina służby bożej już wybiła, zgromadzenie zatem wstając od stołu, gotowało się iść do kościoła, czyli raczej do akademii.


ROZDZIAŁ X.
Świętych dzwonów brzęk weselny,
Na modlitwę wiernych woła.
Bürger, tłum. A. E. Odyńca..

Kiedy Ryszard, pan Łe Quoi i Beniamin zmierzali do kościoła ścieżką prostszą, lecz gdzie śnieg zaledwo był udeptany, sędzia, jego córka, p. Grant i major Hartman, obrali drogę nieco dłuższą, lecz wygodniejszą, idącą przez miasteczko.
Gdy jeszcze nasi podróżni byli za stołem, podniósł się księżyc, a blask jego oświecił lasy sosnowe, wieńczące góry od strony wschodu. W innym klimacie, niebo wydałoby się tak jasnem, jak o samem południu. Lśniły się słabym blaskiem gwiazdy rozsiane na przestrzeni niebios, jak mdłe światełka, tyluż ogniów zapalonych w oddaleniu, przed zupełnem zgaśnięciem, tak ich blask ćmiły promienie księżyca odbite od śniegu pokrywającego jezioro i okoliczne pola.
Ponieważ konie zaprzężone do sani ruszały zwolna i spokojnie, Elżbieta zajmowała się czytaniem znaków, wywieszonych nade drzwiami każdego prawie domu. Na każdym kroku spotykała nazwiska nieznajome sobie, same nawet mieszkania zaledwo rozeznać mogła. Ten dom był przemalowany, ów znacznie powiększony, inny świeżo wzniesiony na szczątkach dawniejszego. Lecz wszyscy mieszkańcy szli do kościoła, niektórzy z nabożeństwa, większa zaś część samą tylko powodowana ciekawością.
Kiedy tak Elżbieta przypatrywała się budowom, dosyć dobrze wyglądającym, przy jasnem a łagodnem świetle księżyca, oczy jej szukały także osób znajomych między przechodzącymi.
Ale rodzaj ubioru jakiego zimno wymagało, sprawiał, iż wszyscy do siebie byli podobni; mężczyźni w długich surdutach i obszernych płaszczach, pokrywających ich od stóp do głowy; kobiety w szerokich wierzchnich sukniach, któremi się starannie otulały, miały głowy okryte kapiszonami futrem podszytemi. Nadto każdy szedł ścieżką wzdłuż domów utorowaną na śniegu, który tym sposobem zwalony na drugą stronę, stanowił jakby mur do połowy wysokości człowieka sięgający. Kilka razy zdawało się jej, iż poznaje postać lub chód tej albo owej osoby, nim się jednak przekonała, ażali się nie myli, już ta osoba zniknęła po za stosem drzewa, przed każdemi drzwiami złożonego.
Nieprędzej przeto, aż zawracając się na rogu głównej ulicy i wjeżdżając w drugą przecinającą ją pod kątem prostym, spostrzegła dom i postać, którą natychmiast poznała.
Dom ten, jakeśmy powiedzieli, stał na rogu wielkiej ulicy. Znak okazywał oberżę a śnieg mocno ubity przededrzwiami i znacznie wydeptany, wyraźnie świadczył, iż wielce była uczęszczaną. Budowa miała tylko jedno piętro nad dolnem mieszkaniem, lecz ściany porządnie wybielone, szyby czyste, okiennice we wszystkich oknach, dawały jej niezaprzeczone pierwszeństwo nad wszystkiemi domy sąsiedniemi. Wiecha wyobrażała jeźdźca uzbrojonego w szablę i pistolety, w czapce niedźwiedziej, a światło księżyca dozwalało widzieć wyrazy u dołu dosyć niezgrabnie wielkiemi czarnemi literami skreślone: Śmiały dragon.
Właśnie mężczyzna i niewiasta wychodzili z tego domu, gdy sanie mijały bramę. Pierwszy chociaż kulawy postępował atoli z postawą dzielną, zupełnie wojskową; niewiasta szła z miną swobodną i krokiem zapowiadającym, iż mało się o to frasuje, co ją na drodze spotkać może. Promienie księżyca padając prosto na jej twarz pełną, szeroką, jasno-purpurowego koloru, ukazywały fizyognomię męzką, pod czepkiem oszytym lichemi koronkami i wstążkami wypłowiałemi.
Z umysłu dobrano podobny czepek, aby nieco złagodzić ostrość jej rysów. Na nim był czarny materyalny kapelusik, który włożyła, dla nadania większej wytworności ubiorowi; był on w tył nieco przechylony, co ją wystawiało na pęd wiatru. W oczach poety z pięknemi frazesami w ustach, twarz jej naprzeciw księżyca wznoszącego się podówczas na wschodzie, mogłaby się wydać słońcem wschodzącem na zachodzie. Szybkiemi stąpała krokami, aby się zbliżyć do sani, co p. Templ postrzegłszy, kazał woźnicy zatrzymać konie na chwilę.
— Dobry dzień sędzio, witam szczęśliwie wracającego — zawołała kobieta głosem, w którym się akcent irlandzki mocno przebijał. Ja przynajmniej z równą was zawsze przyjemnością oglądam, a oto i miss Elżbieta, piękna i urodziwa dziewica bezwątpienia. Serce młodych oficerów, winnoby się mieć na baczności, gdybyśmy tak pułk jaki w naszej osadzie mieli. Lecz nie pora mówić o tych próżnościach, gdy dzwon nas wzywa na modlitwę, jak kiedyś powołani będziemy tam wyżej bez wątpienia, w chwili gdy zupełnie o tem myśleć nie będziemy. Dobry dzień majorze. Mamże dzisiejszego wieczora przygotować dla was wazę toddy?[8] Oh! zapewne pozostaniecie w wielkim domu; dziś zaledwo przybyliście, a to właśnie wigilia Bożego Narodzenia.
— Miło mi was widzieć, mistress Hollister — rzekła Elżbieta. Od chwili jakeśmy wyjechali z domu, szukam osoby znajomej mi i ledwie ciebie pierwszą spotykam. Dom wasz w niczem się nie odmienił, kiedy inne poznać tylko mogę z miejsca, jakie dawniej zajmowały. Zatrzymaliście także i znak, który widziałam jak Ryszard malował i tenże sam napis u spodu, który, jak pewnie o tem pamiętasz, małej pomiędzy wami zwady był przyczyną.
— Czy to o Śmiałym dragonie mówicie, miss Elżbieto? W istocie jakie inne dać mu nazwisko? Pod niem był on znany jako mój mąż, i sierżant o tem może zaświadczyć. Prawdziwa to była rozkosz służyć jemu, i w razie potrzeby zawsze go pierwszego widziano. Wielka szkoda że tak prędko skończył. Lecz sprawa której służył, zjednała mu zbawienie, a oto i p. Grant, szanowny kapłan, który mi bynajmniej nie zaprzeczy. Najniższa sługa, panie Grant. Tak jest, tak, p. Jones chciał odmalować wiechę, jam zaś w nim chciała uwielbić tego, który tak często z nami dobro i złe podzielał. Nie spieram się o to, iż oczy nie są ani tak duże, ani czarne jak jego, lecz co się tycze wąsów i czapki, niezawodnie tak są podobne, jak dwa ziarnka grochu do siebie. Lecz dłużej nie chcę zatrzymywać na mrozie, jutro nie zaniecham się dowiedzieć jak się macie, bo to jest moja powinność. Jakże więc majorze, mamże dla was przygotować toddy na dzisiejszy wieczór?
Na to zapytanie odpowiedział Niemiec niemym znakiem potwierdzenia, nienaruszając swej niezachwianej powagi. Po chwili rozmowy między sędzią a małżonkiem niewiasty o płomienistej twarzy, ruszyły naprzód sanie. Wkrótce zatrzymały się przed bramą akademii; osoby w nich będące wysiadły i weszły do gmachu.
Pan Jones i dwaj jego towarzysze, mając krótszą do przebycia drogę, znajdowali się tam od chwil kilku. Zamiast wejścia do wielkiej sali i zabawienia się zdumieniem kolonistów, Ryszard włożywszy ręce w kieszenie, przechadzał się wzdłuż i w szerz przede drzwiami niby z miną obojętną.
Tymczasem mieszkańcy przybywali z wielką przystojnością i powagą, jakich okoliczność wymagała, lecz krokiem tak szybkim, iż łacno było dorozumieć się, że do tego pobudzała ciekawość. Przyjeżdżający z mieszkań odleglejszych, nie pierwej wchodzili, aż po okryciu swych koni oponami białemi lub granatowemi, roboty fabryk krajowych. Do wielu z nich przybliżał się Ryszard i rozpytywał się o zdrowiu familii. Łatwość z jaką przypominał imiona wszystkich ich dzieci, dowodziła że każde z nich znał z osobna, a sposób witania go okazywał, iż patrzano nań powszechnie przyjaznem okiem.
Nakoniec jeden z liczby pieszo idących, zatrzymał się przed bramą i z uwagą począł się przyglądać nowej budowie z cegieł, która rzucała długi cień na pola śniegiem okryte, wznosząc się w pięknem stopniowaniu światła i cienia, przed świecącym w całej okazałości księżycem. Tuż przed akademią rozciągała się znaczna przestrzeń ziemi nieuprawnej, przeznaczona na plac publiczny, naprzeciw zaś z drugiej strony dawała się widzieć budowa, o której mówimy, niezupełnie skończona, którą nazwano kościołem Świętego Pawła.
Zaczęto go budować przeszłego lata z dobrowolnych jakoby ofiar, które jednak pochodziły z samej tylko kieszeni Marmaduka, albowiem co raz dawała się czuć większa potrzeba domu, dla odbywania służby bożej dogodniejszego od sali na szkołę przeznaczonej. Chociaż nie było wyraźnego zastrzeżenia, zgodzono się przecie czekać, nim całkiem nie zostanie ukończonym, aby wówczas postanowić, do jakiej sekty kościół ten będzie należał, a to oczekiwanie było powodem pewnej fermentacyi pomiędzy żarliwszymi różnych sekt wyznawcami, jakkolwiek o tem jawnie wystrzegali się rozprawiać.
Jeżeliby pan Templ oświadczył się za którąkolwiek sektą, wkrótce pytanie byłoby rozwiązane, wpływ jego bowiem był tak wielki, iż trudno byłoby mu się oprzeć, lecz on się stanowczo uchylił od wdania się w całą tę rzecz, nie użyczył nawet powagi swego imienia Ryszardowi, który tajemnie zapewnił dyecezyalnego biskupa, iż kościół i kongregacya znajdować się będzie w wiedzy kościoła episkopalnego protestanckiego. Lecz skoro sędzia oświadczył swą neutralność, postrzegł wkrótce pan Jones, że mu nie łatwo przyjdzie pokonać opór mieszkańców. Pierwszy środek jakiego się chwycił, był, iż każdego z nich obszedł po kolei, używając namowy i rozumowania dla przyprowadzenia do jednego z sobą sposobu myślenia. Wszyscy go słuchali cierpliwie, nikt nie powstał przeciw jego dowodom, a gdy tym sposobem wszystkich obiegł w koło, pewny już był wygranej.
Nie puszczając rzeczy w odwłokę, w kilka dni potem zwołał walne zgromadzenie dla rozstrzygnięcia pytania. Miało się ono odbyć w oberży pod Śmiałym Dragonem. Lecz nikt nie przybył, i Ryszard cały wieczór nieznośniejszy od wszystkich innych, strawił na próżnem rozprawianiu z mistress Hollister, dzielnie utrzymującą, że kościół metodystów do którego ona należała, winien był posiadać nową budowę i że żadna inna sekta ani zasługiwała, ani tyle do tego praw nie miała. Ryszard naówczas przekonał się, iż zbyt wiele sobie pochlebiał, i że dzielił błąd wspólny wszystkim, co rzecz mają z ludźmi złośliwymi, upartymi i skrytymi. I sam się też ukrywać zaczął, o ile tylko był do tego zdolnym, a przedsięwziąwszy dopiąć zamierzonego celu, postanowił zbliżać się doń powoli.
Staranie względem wystawienia tego gmachu, jednogłośnie powierzono Ryszardowi Jones i Hiramowi Doolittle. Oni wespół zbudowali dom sędziego, akademią, więzienie; oni jedni byli w stanie pojąć i wykonać plan podobnej budowy. Ci więc dwaj architekci następny między sobą ułożyli podział pracy, pierwszy przyjął na siebie wygotowywanie planów, drugi obowiązał się czuwać nad ich wykonaniem.
Korzystając z tego korzystnego układu, Ryszard zamierzył skrycie dać oknom kształt łukowaty rzymski, co mogło być pierwszym krokiem mającym go doprowadzić do uskutecznienia jego chęci, nadając budowie formę zewnętrzną kościołów religii episkopalnej protestanckiej. Ponieważ budowę murowano z cegieł, łatwo mu było przed towarzyszem ukrywać dalsze zamiary aż do czasu, gdy wypadało pomyśleć o ramach do tych okien. Natenczas należało wyjawić je Hiramowi, lecz i w tem poczynał z wielką ostrożnością, nie odkrywając przed nim wyższych, że tak powiem duchownych widoków, ograniczył się jedynie wystawieniem piękności architektonicznej, jaka ztąd wyniknąć miała.
Hiram w niczem się nie sprzeciwił, miał się w odwodzie, nie zrobił żadnego zarzutu, lecz liczne a nieprzewidziane okazały się trudności, gdy wypadło przystąpić do wykonania. Najprzód dowodził, iż gdy okna mają być tak wielkiego wymiaru, jak chce Ryszard, trudno byłoby znaleźć w kraju stosowne, materyały do zrobienia ram. Zarzut ten ani na chwilę nie zatrzymał Ryszarda; trzykrotnem pociągnieniem ołówka, zmniejszył o dwie stopy okna we wszelkim kierunku. Potem Hiram nadmienił o powiększonym z tego powodu koszcie, Ryszard na to dał mu poznać, iż pan Templ płacił, a on tylko był jego podskarbim. Odpowiedź ta okazała się ważną i po kilku innych zarzutach równie zręcznie odpartych, robota dalsza odbywała się zupełnie podług planu Jonesa.
Do niemniej wielkich trudności dzwonnica dała powód. Ryszard skreślił jej plan, naśladując najmniejszą z tych, jakie zdobią piękną londyńską katedrę. Wprawdzie niezupełne było naśladowanie, gdyż architekt nie poczytywał za obowiązujące dla siebie prawidło, zachować dokładnie wszelkie stosunki. Lecz po wielu przeszkodach szczęśliwie uprzątnionych, cieszył się nakoniec, ujrzawszy, iż się wzniosło coś dziwnie podobne do starej flaszki z octu. I dzwonnica ta równie jak okna, nie doznała żadnego oporu, albowiem mieszkańcy lubili nowość, a przyznać należało, iż nigdy nie widziano podobnej dzwonnicy.
Roboty do tego doszły kresu, a nic jeszcze nie zrobiono co do urządzenia i ozdoby wewnątrz, a to właśnie wprawiało w największe kłopoty i niespokojność Ryszarda. Wiedział dobrze, iż zaproponować ambonę i chór, byłoby to jedno, co zrzucić z siebie maskę, albowiem mieszczono je w Ameryce tylko w kościołach religii episkopalnej. Korzystając jednak ze zdziałanych już postępów, postanowił dalej się posunąć i śmiało budowie onej dał nazwanie świętego Pawła. Przystał na nie Hiram, zalecając jednak mały do tego nazwiska dodatek i ostatecznie nazwano ją nowym kościołem świętego Pawła, wolał on bowiem pożyczyć nazwanie katedry angielskiej, aniżeli od świętego z kalendarza.
Człowiekiem, który się zatrzymał przed tą budową, był to właśnie tylekroć wspomniany Hiram Doolittle, koniuszy, sędzia pokoju i architekt. Mężczyzna wysoki, suchy i chudy, twarz i pospolite rysy jego twarzy, wyrażały zadowolenie, powagę i chytrość.
Ryszard zbliżył się do niego razem z panem Le Quoi i Beniaminem.
— Dobry wieczór panie Doolittle — rzekł skinąwszy głową i nie wyjmując rąk z kieszeni.
— Dobry wieczór panie Jones — odpowiedział Hiram, obracając się ku niemu całą postawą i głową, bowiem pierwsza zawsze się stosowała do ruchu drugiej.
— A to noc zimna, panie Doolittle, noc bardzo zimna.
— Nieeo chłodna panie Jones, nieco ehłodna.
— A wy tu przypatrujecie się naszemu kościołowi. Cale dobrą ma on minę przy świetle księżyca. Jak błyszczy blacha kopuły! Ręczę, że szczyt kopuły świętego Pawła nigdy tak nie połyskuje śród mgły i dymów Londynu.
— Jest to prawdziwie piękny dom modlitwy. Aż miło patrzeć, jestem pewny, że pan Le Quoi i pan Penguillan, jednego są ze mną zdania.
— Bez wątpienia — odparł uprzejmy zawsze Francuz — prawdziwie wspaniała budowa.
— Byłem pewny, iż jegomość temu nie zaprzeczy. Cukier któryś nam przedał ostatnim razem, był wybornym. Panie Le Quoi, zapewne nie masz więcej takiego?
— Ah! oui, sir, przepraszam, przepraszam, mam go jeszcze. Nadzwyczaj się cieszę, iż się wam podobał. Zdrowie pani Doolitle, w dobrym zapewne jest stanie?
— Dosyć w dobrym, iż wyjść mogła, bardzo panu, dziękuję. Czy pan Jones jeszcze nie skończył planów wewnętrznych urządzeń?
— Nie, nie, jeszcze nie zupełnie — odpowiedział Ryszard, czyniąc znaczne przestanki między każdem przeczeniem — to wymaga zastanowienia się. Znaczną przestrzeń zapełnić wypada, a idzie o to, by w tem najlepiej postąpić. Znaczna przestrzeń pozostanie próżną w około ambony, nie mam bowiem zamiaru o ścianę jej oprzeć, jak budkę żołnierza na straży stojącego.
— Zwyczajem jest pod chórem stawić ławę dla starszych i duchownych osób — rzekł Hiram — zresztą — dodał, jak gdyby się lękał, iżby za wiele nie powiedział — podług krajów zmieniają się zwyczaje.
— To, to, właśnie — rzekł Beniamin. Krążąc wzdłuż brzegów Hiszpanii i Portugalii, na każdym prawie przylądku można widzieć klasztor, na którym się daleko więcej wznosi wieżyczek, niżeli masztów na okręcie liniowym pierwszego rzędu. Co do mnie, mojem jest zdaniem, chcąc należycie porządny wyposażyć kościół, w starej Anglii szukać wzorów do tego potrzeba. Co się zaś tycze świętego Pawła, chociażem go nigdy nie widział, gdyż bardzo daleko od Ratchffe Highway[9] do tej katedry, każdemu wiadomo, iż to jest najpiękniejszy kościół w świecie. Przeto podług mnie, oto ten kościół, który przed sobą widzimy, całkiem jest do niego podobny, jak delfin do wieloryba; cała różnica tylko w postawie. Owoż pan Le Quoi co bywał w krajach zagranicznych, chociaż to nie wszystko jedno, co być w Anglii, musiał widzieć kościoły we Francyi i może o tem mieć wyobrażenie, jakim być kościół powinien. Pytam go więc tedy, czyli wszystko zważywszy, ten oto nie jest co do ogółu, małą korwetą dobrze zbudowaną?
— Nie od rzeczy będzie uczynić uwagę — odparł Francuz — iż tylko w krajach katolickich, można znaleźć wielkie i piękne kościoły. Bez wątpienia, katedra świętego Pawła londyńska, jest bardzo piękną, znacznej wielkości, to co wy nazywacie big, lecz wybaczcie mi panie Beniaminie, jeśli powiem, że święty Paweł nie może się równać z naszym kościołem Najświętszej Panny.
— Co tam pleciesz? — zawołał Beniamin — święty Paweł nie wart jednego Goddam! Może powiesz także, że okręt królewski „Billy“ nie jest równie dobrym okrętem, jak miasto Paryż, chociaż on skruszyłby dwa takie w każdym czasie i przy jakimbądź wietrze.
Beniamin kończąc to mówić, groźną przybrał postawę i ścisnął pięść tak wielką, jak głowa pana Le Quoi, Ryszard tedy za potrzebne uznał wdać się swą powagą.
— Milcz Beniaminie — rzekł mu — nie zrozumiałeś p. Le Quoi i zapomniałeś się. Lecz oto pan Grant przybywa, nabożeństwo się rozpocznie, czas już żebyśmy weszli.
Francuz, który bez gniewu przyjął odpowiedź Beniamina, uśmiechając się rzekł do Ryszarda, iż niewiadomość intendenta, obudzała w nim tylko politowanie i z nim razem wszedł do akademii.
Hiram i Beniamin składali straż tylną, ostatni idąc mruczał półgłosem: — Jeśliby król francuzki za mieszkanie miał dom, któryby można było stawić obok świętego Pawła, możnaby było wybaczyć tę chełpliwość. Lecz słuchać Francuza miotającego rozpalone kule tym sposobem na kościół angielski, tego ciało i krew ścierpieć nie mogą. Nie widziałemże jak niegdyś dwie ich fregaty dobrze zbudowane, porządnie uzbrojone, należycie osadzone, poszły na dno; fregaty, którym tylko brakło Anglików, by z samym dyabłem próbować się mogły.
Z tym wyrazem złej wróżby na uściech wszedł do tymczasowego kościoła.


ROZDZIAŁ XI.
Usta jego dokładniej słów prawdy dowiodły,
Trzpiot co wyszydzać przyszedł, został się na modły.
Goldsmith, tłum. J. Kamińskiego.

Pomimo starań i połączonych usiłowań Ryszarda i Beniamina, długa sala była miejscem bardzo skromnem dla nabożeństwa, nie bardzo i nie świetnie przyozdobionem sztuką. Ławki nie heblowane, prosto] tylko do siedzenia urządzone, rozstawione były w całej długości tej sali, tak, iż tylko środek był niezajęty. Część trzecia całej przestrzeni od ściany, przedzielona balustradą roboty nie gładszej od ławek, przeznaczoną była za miejsce katedry dla ministra. Naprzeciw i w pośród tego rostrum, wznosił się oparty o balustradę pulpit, a nieco dalej mały stół z akacyi, przyniesiony z wielkiego domu i pokryty sztuką z białego adamaszku, był niejako ołtarzem. Ściany grubo na żółto pociągnione, przystrojone były festonami z gałęzi sosnowych i innych drzew zielonych, dzieło misterne Ryszarda i Beniamina. Tak obszerna sala, oświecona była tylko dwunastą lub piętnastą nędznych świec, nie zbyt więc wielkie w niej panowałoby światło, gdyby ogień w kominach na dwóch końcach znajdujących się zapalony, nie rozlewał żywszego światła.
Obie płcie były rozdzielone, każda z nich zajmowała przeciwną stronę sali. Tuż przed miejscem dla ministra przeznaczonem, stały ławy dla znakomitszych osób miasteczka i okolic, co raczej poczytywać należało za dobrowolne ustąpienie części najpokorniejszej zgromadzenia, niż za prawo wymagane od małej liczby osób, do których się to odróżnienie ściągało. Sędzia Templ, jego córka i przyjaciele na pierwszej z nich zajęli miejsca, lecz oprócz doktora Todda, nikt się nie chciał wystawić na pomówienie o pychę, zasiadając w tem miejscu, które się dosłownie nazwać mogło wysokiem w arce miejscem.
Ryszard spełniający obowiązek sługi kościelnego przy ministrze, siedział na stołku przed małym stolikiem przy balustradzie, oddzielającej pasterza od jego owieczek; Beniamin zaś przyrzuciwszy drzewa na obu kominach, stał obok Ryszarda, jak lekka korweta, gotowa do wyruszenia wszędzie, gdzie ją tylko admirał posłać zechce.
Chcieć opisywać zgromadzenie, byłoby to się rozszerzać za granice nam zakreślone, albowiem tyle w niem dawało się widzieć różnych rodzajów ubioru, ile było osób: lecz w ogólności w ubiorze płci obojej, można było dostrzedz przynajmniej chęć, z jaką każdy starał się najwykwintniej ustroić, jak na święto. Obok niewiasty w grubych wełnianych, czarnych pończochach, w sukni jedwabnej, starannie przechowanej od trzech pokoleń, pyszniła się druga szalem jaśniejącym wszystkiemi kolory tęczy, w sukni, utrzymanej w stanie całości przemyślną igiełką, na przekorę wszystko niszczącego czasu.
Ten mężczyzna miał na sobie stary mundur ochotników od artyleryi, dla wznowienia pamięci, iż niegdyś służył w tym korpusie, ów piękną kurtkę strzelecką, której białość i lekka osnowa przejmowały dreszczem patrzących, chociaż kamizelka pod nią będąca, z grubej materyi czarnej wełnianej w kraju wyrobionej, dostatecznie zabezpieczała od zimna jej właściciela.
Można było widzieć wielu młodych chłopców, w pantalonach błękitnych, suknem czerwonem naszywanych, ostatki żołnierskiego stroju, lekkiej piechoty Nowego Yorku.
Fizyognomia wszystkich słuchaczów, przedstawiała wyraźną jednostajność, co widocznem było mianowicie obok tych, którzy nie mieszkając w Templtonie, nie mieli tego ogładzenia, jakie miasteczko nadaje swoim mieszkańcom. Wszyscy mieli skórę ogorzałą, co było skutkiem zimna i upału, jakie naprzemian znosili w odbywaniu prac codziennych; postawę pełną przyzwoitości i powagi, z wyraźnemi oznakami rozsądku i ciekawości.
Można było jednak tu i owdzie spostrzegać niektóre osoby i ubiory, do których ta ogólna uwaga nie stosowała się. Jeśli oko napotykało twarz rumianą i ospą poradloną, na nogach sztyblety, suknią zupełnie w stan wpadającą, można było być pewnym, że to emigrant angielski, co zawędrował do tej oddalonej strony świata. Rysy twarzy bezkolorowe i kości policzków wydatne, zdradzały Szkota. Człowiek niewielkiej urody, z oczyma czarnemi, cery prawie oliwkowej, był Irlandczykiem, co przestawszy roznosić w króbce towary, jak handlarz do miejsca przywiązany osiadł w Templtonie. Słowem, połowa prawie narodów północnej Europy, miała swych reprezentantów w tem zgromadzeniu, z których wszyscy przyjęli ubiór i obyczaje krajowe, wyjąwszy Anglika. Ten nietylko upornie się trzymał zwyczajów rodzinnego kraju tak w odziewaniu jak w pokarmach, lecz nawet tymże samym sposobem chciał orać grunta pełne starych karczów, jakiego się pilnował niegdyś uprawiając równiny Norfolskie, nim drogo okupione doświadczenie nie dało mu pożytecznej przestrogi, iż lud pracowity i roztropny, daleko lepiej wiedział czego wymagały okoliczności w jakich się znajdował, niżeli o tem mógł sądzić nowo przybyły, któremu przesądy porównywać, a zbytnia duma uczyć się nie dozwalały.
Elżbieta wkrótce postrzegła, iż równie jak pan Grant ściągała uwagę zgromadzenia, a skromność nie pozwalała jej inaczej rozpoznać składających je osób tylko ukradkiem zwracając wzrok na nie. Szmer, jaki sprawiali nowo przybywający zmniejszał się i nakoniec zupełnie ustał. Kaszlano, ucierano nosy, słowem, dawano wszystkie poprzednicze znaki, zwykłe zebraniu gotującemu się do słuchania kaznodziei ze szczególniejszą uwagą. Nakoniec głębokie nastąpiło milczenie, wszystkich oczy obróciły się ku ministrowi.
W tejże chwili dało się słyszeć mocne tupanie w przedsionku, jak gdyby nowo przybywający otrząsali śnieg do obuwia przylgnięty, i wnet weszli do sali stary Indyanin, Natty Bumpo i młody strzelec.
John Mohegan poważnie postąpił na środek zgromadzenia i widząc miejsce próżne na ławie sędziego, zajął je z miną zdającą się mówić, iż stopień, jaki miał w swej kaście, nadawał mu prawo do tego zaszczytu. Osłoniwszy się starannie swojem wierzchniem okryciem, przez całe nabożeństwo był nieruchomym i zdawał się głęboką zajęty być uwagą. Natty zatrzymał się przy kominku, usiadł na pniu drzewa, którego drugi koniec ogień podsycał i oparłszy strzelbę, pogrążony był w dumaniach, jak miarkować można było, niezbyt przyjemnej treści. Młodzieniec zajął pierwsze wolne na ławkach miejsce.
Jak skoro usiedli i spokojność została przywróconą, pan Grant się podniósł i rozpoczął nabożeństwo wzniosłem powiedzeniem proroka hebrajskiego: „Pan jest w swej Świątyni; niech wszystka ziemia przed nim umilknie.
Nie trzeba było przykładu pana Jones dla ostrzeżenia słuchaczów, iż mieli w tej chwili powstać; uroczysta postawa ministra jakby magicznie sprawiła ten skutek. Po krótkiem milczeniu, pan Grant zaczął patetyczną przemowę, zwykle poprzedzającą modlitwę; w tem nagle powstał pan Jones, jak gdyby nowa myśl zabłysła w jego wyobraźni, bez szelestu opuścił swe miejsce i na palcach wyszedł z sali.
Duchowny całkiem zajęty odbywanym obrzędem, nie uważał na wyjście Ryszarda. Rozpoczął modlitwy, ale gdy doszedł do pierwszego miejsca, wymagającego odpowiedzi, ujrzał, iż nie było kościelnego sługi dla dania onej; nastąpiła chwilowa przerwa i Elżbieta uczuła, jak podobne położenie musi dla pana Granta być nieprzyjemnem, kiedy w tem głos łagodny kobiety bojaźliwie wyrzekł oczekiwaną odpowiedź.
Oczy Elżbiety zwracając się w kierunku głosu, postrzegły naówczas młodą cudzoziemkę, jaką przynajmniej dla niej była, w postawie najpokorniejszej pobożności, trzymającą wzrok wlepiony w książkę. Odzież jej nie bogata, ani modna, była czystą i dziwnie przypadała do twarzy. Cera blada i łagodność w całej postawie, obudzały interes jaki wzmagał melancholijny wyraz jej rysów. Gdy druga odpowiedź była potrzebną, znowu ją powtórzyła młoda nieznajoma, lecz głos nie mniej harmonijny, chociaż więcej stentorowy razem dał się słyszeć; miss Templ poznała w nim do razu głos młodego strzelca. Natenczas starała się przezwyciężyć swą bojaźliwość i za trzecią odpowiedzią, głos jej dał się słyszeć z dwoma innemi.
Przez cały ten czas Beniamin śpiesznie przewracał karty w swej książce do nabożeństwa, aby zastąpić miejsce nieobecnego sługi duchownego, lecz było mu niepodobnem znaleźć rzeczy o którą mu chodziło. Tymczasem modlitwa ciągnęła się dalej, a przed jej zakończeniem znowu się zjawił Ryszard i przechodząc salę bez najmniejszego szelestu, dawał potrzebne odpowiedzi tonem, w którym się inna nie wyrażała niespokojność, tylko, iż może nie jest zupełnie słyszanym. Niósł z sobą skrzynkę nie więcej nad ośm cali wysoką, którą postawił przed panem Grantem, by mu za podnóżek służyła, albowiem ta myśl go uderzyła, iż wypadało aby minister nie zostawał na równi ze słuchaczami i wrócił na swe miejsce, właśnie w sam czas, dla wyrzeczenia głosem donośnym Amen.
Długie doświadczenie p. Granta posłużyło mu do porządnego wypełnienia przyjętego na siebie obowiązku. Znał doskonale charakter swych słuchaczów, którzy ze względu na obyczaje, byli ludem prawie pierwiastkowym, a w opiniach religijnych skłonni po większej części do subtelnych rozróżnień scholastycznych, z niespokojnością a nawet niechęcią, patrzyli na dodatki światowe form, do wiary w znaczeniu swem zupełnie duchownej. Kapłan ten winien był większą część swych wiadomości nauce, jaką czerpał z wielkiej księgi przyrodzenia, otwartej dla wszystkich, którzy chcą w niej czytać, a znając jak niebezpiecznie było wchodzić w zapasy z ciemnotą, zamiast przybierania nakazującego tonu wyższości, przemawiał tylko językiem rozumu i przekonania. Pobożność jego nie zależała od sukni. Mógł odprawiać modlitwy z równąż wiarą i żarliwością, bez swego pomocnika, jeśliby okoliczności wymagały, a nawet nie raz prawdziwie ewangeliczne miewał kazania, wygłaszane z prawdziwem namaszczeniem.
W tej okoliczności pofolgował nieco przesądom swoich słuchaczów i chociaż był przywiązany do kościoła przypuszczającego zewnętrzne formy w wierze, te jednak nie tyle obraziły zdania przeciwników, ile się oni spodziewali. Ryszard więc tego wieczora znalazł w nim przeważnego pomocnika do swych zamiarów.
Pan Grant w kazaniu swem starał się zachować ścisłe równowagę, między mistyczną nauką tych wzniosłych systematów wiary, co każdodziennie swych zwolenników rzucają w odmęt najniedorzeczniejszych sprzeczności, a owemi dydaktycznemi zaleceniami, które naszego boskiego Zbawcę stawiłyby na równi z nauczycielem moralności.
Potrzeba wymagała, by mówił o wierze, albowiem nic ar ziej nie mogło zadowolnić słuchaczów przywiązanych do dyalektyki religijnej, którzyby milczenie jego w tym względzie uważali za bezpośrednie uznanie powierzchowności wiary, lub niezdolności do jej obrony. Powiedzieliśmy już bowiem, iż śród mnóstwa sekt, jakich opowiadacze wędrowni przebiegali nowe osady, każdy z nich starał się zalecać dogmata przez się wyznawane i poniżać dogmata sekt innych; przeto pokazać się obojętnym względem tak interesowanego przedmiotu, byłoby jedno, co nie chcieć sprawić żadnego wrażenia.
Pan Grant szczęśliwie potrafił w jedno zlać mniemania powszechnie przyjęte, przez wszystkich noszących nazwisko chrześcian, z zasadami kościoła, którego sam był członkiem, iż nikt zupełnie nie mógł się zawarować od jego wpływu, a bardzo mało gniewało się z powodu wprowadzonych przezeń nowości.
— Jeżeli się zastanowimy — kończył pan Grant — jak odmiennie rozwija się charakter ludzki pod wpływem wychowania, stosunków, jakoteż naturalnych i obyczajowych wpływów, to dziwić się wcale nie będziemy, że powstało tyle odmiennych wyznań z jednego źródła religii objawionej, której prawdy w ciągu wieków pod wpływem odmiennych obyczajów, inaczej często zostały pojęte i inaczej w mowie nieraz obrazowej wytłumaczone.
W wielu zagadnieniach, w których uczeni nawet w dobrej woli podejmując prace, przyszli do innych zapatrywań, musiały powstać rozdwojenia i pomiędzy ogółem wierzącym. Lecz na szczęście nasze, bracia moi, potok miłości bożej, nadto czystem płynie źródłem, iżby bieg jego mógł być zmąconym, on obiecuje dla czerpających zeń ożywcze wody, pokój sprawiedliwego i życie wieczne. Jeżeli jest tajemnica w sposobie działania jego, jest to tajemnica bóztwa. Gdybyśmy jasno pojmować mogli naturę, potęgę i wszystkie przymioty Boga, dostąpilibyśmy przekonania, lecz nie byłoby w tem wiary.
Jeżeli obowiązani jesteśmy wierzyć w naukę, jaka się nie zdaje zgadzać z dociekaniami rozumu ludzkiego, nie zapominajmy nigdy, iż taka jest wola nieskończonej mądrości. Dosyć dla nas, gdy ona nam dostatecznem przyświeca światłem, byśmy mogli widzieć dobrą drogę i obracać błędne nasze kroki ku tej bramie, jaka się otworzy za nadejściem dnia, któremu końca nie będzie. Naówczas, z pokorą spodziewać się można, iż światło duchowne nieba, rozprószy ciemności naokoło nas rozciągnięte przez niedołęstwo ziemskich argumentów.
— Wielka tkwi nauka w niedołęztwie sił naszych i naszego umysłu, bo słabość ta zwraca uwagę na liczne nasze ułomności, które są największym naszym nieprzyjacielem. Dowodzi ona i przypomina, że jesteśmy najbliżsi upadku, gdy nas opanuje próżność i pycha i gdy pozorne mniemanie o sile własnej usypia lepsze nasze intencye. Jedyną drogą dziś i zawsze i wszędzie, jest droga miłości bliźniego, której nas nauczył Zbawiciel.
W gminie dawały się widzieć pewne porozumienia pomiędzy wybitniejszymi sekciarzami, szczególniej Hiram dawał pewne znaki swoim współwyznawcom, ale zresztą wysłuchano z przykładnem nabożeństwem nauki i wszyscy rozeszli się dość zadowoleni do domów.


ROZDZIAŁ XII.
Mądre dogmata wasze, nauka pobożna.

Zbawienną księgę wiary z nich ułożyć można,
Lecz szatana, co w sercach naszych ma mieszkanie,

Jeden Bóg tylko wygnać i pogromie w stanie.
Duo..

Kiedy się rozchodzili słuchacze, pan Grant wziąwszy rękę młodej osoby, o której w poprzednim mówiliśmy rozdziale, zbliżył się do Marmaduka i Elżbiety i przedstawił im ją jako swą córkę. Miss Templ powitała ją otwarcie i uprzejmie, obie uczuły, jak pożądaną jest ta znajomość i ile na wzajemnem skorzystają towarzystwie.
Sędzia, który nie znał jeszcze córki duchownego, wielce był rad, iż Elżbieta zaraz znalazła towarzyszkę równego wieku, która mogła jej dopomódz do zapomnienia różnicy zachodzacej miedzy wioską zaledwo zamieszkaną, a ludnym Nowym Yorkiem. Uprzejme i serdeczne powitanie przez Elżbietę panny Grant, wkrótce ośmieliło ostatnią i wyprowadziło z obawy, jakiej zrazu doznawała. Kilka minut, których potrzebowało zgromadzenie na wyjście z sali, wystarczyło do zupełnego między niemi zaznajomienia się. Ułożyły wnet z sobą, jak mają razem przepędzać dzień jutrzejszy i już poczynały mówić o dniach następnych, kiedy duchowny przerwał ich rozmowę.
— Powoli, powoli moja miła miss Templ — rzekł uśmiechając się — pamiętajcie, iż Ludwika jest moją gospodynią, jeśli zatem połowę przyjmie propozycyi, jakie raczyłyście jej uczynić, sprawy moje domowe wielce na tem ucierpią.
— I na cóż się zdadzą te sprawy domowe — odpowiedziała wesoło Elżbieta — was jest tylko dwoje, czemuż się na mieszkanie nie przenieść do mego ojca? Dom obszerny, mógłby i was zmieścić, a drzwi same się otworzą na przyjęcie podobnych gości. Czyliż wzgląd na zimne formy, ma nas pozbawiać powabu miłego towarzystwa, we dwójnasób szacowniejszego jeszcze na pustyni. Przypominam sobie ojca mawiającego, że gościnność nie jest wielką zaletą w kraju zamieszkanym, gdzie wszelka grzeczność jest na stronie tych, co odosobnienie nam uprzyjemniają.
— Sposób w jaki pan Templ gości przyjmuje — rzekł pastor — potwierdza to mniemanie, lecz nie powinniśmy nadużywać tych uprzejmych jego skłonności. Zapewniam was, iż często nas oglądać będziecie, mianowicie córkę moją, podczas licznych wycieczek, jakie stan mój czyni niezbędnemi. Lecz, by mieć wpływ jakikolwiek na lud podobny — dodał, zwracając oko na kilku mieszkańców będących jeszcze w sali — nie należy, iżby duchowny budził zawiść, przebywając pod dachem tak okazałym, jak jest szanownego sędziego.
— Co, więc dach się wam podoba panie Grant? — zawołał Ryszard, który zajęty rozkazami gaszenia ognia i nowemi jeszcze rozporządzeniami w sali, zasłyszał tylko ostatnie słowa ministra — rad jestem, żem znalazł człowieka z dobrym smakiem. Otóż braciszek Marmaduk rad zawsze stosować do tego dachu obelżywe przezwiska, ile ich tylko w sobie mieści język angielski. Powtarzam mu zawsze, że nic a nie się nie zna na sztuce ciesielskiej, jakkolwiek jest sędzią znośnym... Cóż tedy, mości Grant, mniemam, iż bez chluby można powiedzieć, że odbyliśmy tego wieczora tak dobrze nabożeństwo, jak się lepiej to nie dzieje w żadnym innym kościele, gdzie nie ma organu. Bakałarz dosyć czysto śpiewa psalmy. Mógłbym wziąć to na siebie, lecz od niejakiego czasu śpiewam tylko basem. Pewnej zaś trzeba nauki, aby śpiewać basem, co daje sposobność popisania się z głosem pełnym i dźwięcznym. Beniamin także śpiewa basem, lecz nie nadto się pilnuje miary. Słyszeliście go śpiewającego o biskajskiej odnodze?
— Sądzę, że dzisiejszego wieczora da nam tego próbkę — rzekł Marmaduk śmiejąc się — takie ma bowiem wyłączne upodobanie w tym śpiewie, iż skoro tylko nucić pocznie, zaraz na ten śpiew wpada. Lecz dalej panowie, droga już wolna i powóz na nas czeka. Dobrej nocy ministrze; dobranoc miss Grant, nie zapomnijcie, iż jutro macie obiadować z Elżbietą pod dachem korynckim.
To rzekłszy pan Templ podał rękę swej córce i pojechał z przyjaciółmi, Ryszard zatrzymał nieco pana Le Quoi, by mu obszerną wyłożyć rozprawę o śpiewie kościelnym i sposobie, jakim Beniamin opiewa odnogę Biskajską.
W czasie toczącej się rozmowy, John Mohegan siedział na swojem miejscu, z głową osłonioną i zdawał się mało dawać baczenia na otaczających, którzy mu się pilnie przypatrywali. Natty także nie zmienił swego położenia na pniu drzewa obranym za miejsce siedzenia, oparłszy głowę na jednej ręce, gdy druga niedbale spoczywała na strzelbie w poprzek na kolanach położonej. Fizyognomia jego wyrażała niespokojność, a spojrzenia jakie od czasu do czasu rzucał na około siebie w czasie nabożeństwa, kazały się domniemywać, iż była jakaś tajna przyczyna w tak niemiły stan go wprawiająca. W takiem położeniu pozostawał przez wzgląd na starego wodza, którego oczekiwał i któremu w każdem zdarzeniu okazywał największe uszanowanie, chociaż w tem nieco się mięszała opryskliwość właściwa strzelcowi.
Młody towarzysz dwóch starożytnych mieszkańców lasu, stał przed jednym ze dwu kominków, nie chcąc zapewne oddalić się bez przyjaciół.
Te tylko trzy osoby pozostały w sali, z duchownym i jego córką, kiedy sędzia odszedł ze swojem towarzystwem. John Mohegan natenczas wstając, zrzucił na ramiona okrycie będące na głowie, wstrząsł czarnemi włosy, by w tył odpadły i zbliżył się do pana Grant podając mu rękę:
— Ojcze — rzekł tonem poważnym i uroczystym — dziękuję wam. Słowa wasze od czasu jak się księżyc podniósł, wzbiły się wysoko i zadowolniły wielkiego Ducha. Dzieci wasze przypomną to, o czemeś mówił i staną się dobremi.
Po chwili umilkł, raźno się wyprostował i przybierając postawę wielkości naczelnika indyjskiego dodał:
— Jeżeli Szyngaszguk kiedykolwiek wróci do swego narodu, tam kędy słońce zachodzi, a wielki Duch tchnąwszy weń życie, dozwoli mu przebyć jeziora i góry, opowie on swym towarzyszom, o czem sam dopiero słyszał, a towarzysze uwierzą mu, bowiem któż powiedzieć może iż Szyngaszguk kiedykolwiek zmyślał?
— Niech Szyngaszguk pokłada swe zaufanie w dobroci boskiej — rzekł pan Grant, któremu śmiałość starego naczelnika nie nadto się prawowierną wydała — a ta go nigdy nie opuści. Kiedy serce jest pełne miłości Boga, nie ma w niem miejsca dla grzechu. Lecz względem ciebie młodzieńcze, poczuwam się do wdzięczności, wspólnie ze wszystkimi, którym tego ranku ocaliłeś życie; nadto winienem ci jeszcze podziękować za pobożną uczynność, z jaką mi przybyłeś na pomoc podczas nabożeństwa, w chwili dosyć dla mnie trudnej. Pragnąłbym cię niekiedy widzieć u siebie, a rozmowa możeby cię utwierdziła na drodze, jaką zdaje się, iż wybrałeś. Nie powinniśmy być obcymi dla siebie. Zdajesz się znać dokładnie służbę bożą kościoła episkopalnego, odpowiadałeś bowiem, nie mając książki, chociaż dobry pan Jones poumieszczał je w rozmaitych częściach sali.
— Nic dziwnego panie — odparł młodzieniec — iż znam obrządek kościoła, na łonie którego urodziłem się i żyję aż dotąd, jak toż samo czynili przodkowie moi przedemną.
— Wielce rad jestem, słysząc cię podobnie mówiącego — zawołał pastor, ściskając mu serdecznie rękę. Bardzo proszę, abyś zechciał teraz wstąpić do mego domu. Córka moja także winna dziękczynienia temu, który uratował życie jej ojca; nie wyszukuj wymówek, żadnej nie przyjmę. Szanowny Indyanin i twój przyjaciel zechcą towarzyszyć tobie.
— Nie, nie — zawołał Natty — ja koniecznie^ muszę wrócić do wigwanu[10]; tam mię wzywa sprawa, której ani kościół, ani dobra strawa, wybić z głowy nie powinny. Niech młodzieniec rusza z wami, i owszem, on przywykł zostawać w towarzystwie z ministrami i jest w stanie rozprawiać z nimi. Stary John także może wam towarzyszyć, gdy ma ochotę, bo jest naczelnikiem i został chrześcianinem przez braci Morawskich, za czasów dawnej wojny. Co do mnie, nie znam ani zwyczajów świata, ani posiadam nauki. W swoim czasie służyłem królowi i ojczyźnie przeciw Francuzom i dzikim, lecz odkąd żyję na świecie, nigdym nie wścibił nosa do książki i nie wiem do czegoby to posłużyć mogło. Chociaż zaś ani pisać, ani czytać nie umiem, ubiłem jednak do dwiestu bobrów w jednej porze roku, nie licząc w to innej zwierzyny, a jeśli o tem wątpicie, pytajcie oto tego Szyngaszguka, było to bowiem w głębi kraju Delawara, a on wie, iż nigdy się nie mijam z prawdą.
— Nie wątpię, miły przyjacielu — rzekł minister iż nie mniej byłeś dzielnym żołnierzem, jak dobrym myśliwym, lecz więcej czegoś potrzeba do przygotowania się do bliskiego końca. Znajome bowiem przysłowie, iż młody może umrzeć, a stary musi.
— Nigdym do tyla nie był głupim, bym sobie wyobrażał, iż zawsze żyć będę — odparł Natty, śmiejąc się swoim sposobem, to jest, ściskając usta. Nie można podobnej być myśli, żyjąc w lasach z dzikimi, jak to ze mną było, i mieszkając podczas miesiąców upału nad brzegami jeziór. Wprawdzie mogę powiedzieć o sobie, iż mocnego jestem składu, stokroć bowiem piłem wodę z Onondagu, gdym tropił daniele tamże przybywające dla ugaszenia pragnienia, gdzie można widzieć rosnące ziele febrowe w takiej obfitości, ile wężów grzechotników na starym Kramkorne. Mimo to wszystko, nigdy mi do głowy nie przyszła myśl, bym miał żyć wieki wieków, chociaż są jeszcze ludzie, co widzieli wznoszące się gęste lasy na polach dziś uprawnych, na których przez cały tydzień szukając, nie znaleźlibyście karczu sosnowego. Rzec można, że tylko drzewo samo przez większą część wieku w ziemi przebywa.
— Wszystko to doczesne, miły mój przyjacielu — rzekł pan Grant, co raz z większym interesem zajmując się tym nowym znajomym — a tobie właśnie do wieczności wypadałoby się gotować. Powinność ta nakazuje znajdować się przy odbywaniu obrzędu wiary publicznej, i wielce się cieszę iż jej dopełniłeś tego wieczoru. Chciałżebyś wychodzić na łowy ze strzelbą bez sztęfla i skałki.
— Irzebaby wielce być niezręcznym — odpowiedział | Natty, znowu się śmiejąc — aby nie umieć zrobić sztęfla z latorośli jasionowej i nie znaleźć krzemienia na skałkę w górach. Lecz co raz bardziej postrzegam, iż się zmieniły czasy; góry te już nie są więcej tem, czem były przed laty trzydziestą, przed dziesięcią, siła bierze górę nad prawem, a ustawa mocniejszą od starca, czyli to on uczony, czyli do mnie podobny, co dopiero tylko strzelać może na zasadzce, nie zaś pędzić z psami, jak niegdyś czyniłem. Ha! ha! do jakiegokolwiek tylko nowo zamieszkanego okręgu widziałem przybywającego apostołującego kapłana, wnet tam zwierzyna stawała się rzadszą, a proch droższym, to są właśnie rzeczy nie tak łatwe do znalezienia, jak sztęfel lub skałka.
Grant postrzegłszy, iż nietrafny wybór porównania nastręczył argumenta jego przeciwnikowi, postanowił zaniechać na teraz sporu, odkładając to do dogodniejszej ku temu chwili. Obrócił się więc do młodzieńca, znowu z naleganiem, powtarzając zaproszenie, jakoż równie jak stary Indyanin, zgodzili się towarzyszyć mu i córce jego do domu, staraniem Ryszarda Jonesa przyrządzonego na ich tymczasowe pomieszkanie. Natty Bumpo nie zmienił swego postanowienia i oddzielił się od nich przy wyjściu z akademii.
Przeszedłszy jednę z ulic wsi prawie w całkowitej jej długości, pan Grant, jako przewodnik, zwrócił się na lewo i udał się ścieżką z obu stron ogrodzoną parkanem, której ważkość nie dozwalała dwom osobom postępować. Księżyc naówczas do takiej wzbił się wysokości, iż promienie jego prostopadle prawie padały na równinę, a cień każdego z nich wyraźnie rysując się na śniegu, zdawał się przedstawiać tyleż napowietrznych istot, dążących na nocne zgromadzenie. Zimno było przejmujące, chociaż się pęd wiatru czuć nie dawał, ścieżka zaś tak dobrze była ubita, iż młoda osoba składająca część orszaku, nie doznawała najmniejszej trudności stąpając po śniegu, który jednakże skrzypiał pod jej lekkiemi stopy.
Na czele tej dosyć szczególnej gromady postępował Grant w sukni czarnej, oglądając się od czasu do czasu za siebie, z wyrazem uprzejmości dla prowadzenia rozmowy z towarzyszami. Za nim szedł Indyanin owinięty opończą, z głową odkrytą gęstemi włosy porosłą, które mu spadały na barki. Patrząc na jego twarz ogorzałą, postawę spokojną i muszkuły przez wiek stężałe, zdawało się, że widzisz przy świetle księżyca, którego promienie ukośnie na niego padały, obraz wytrwałej starości niezłamanej przebyciem wielu już zim. Lecz gdy za zwróceniem głowy, postać jego była w prostym kierunku jaśniejącego światła, oczy czarne i żywo objawiały namiętności nie znające żadnego hamulca, myśli tak swobodne jak powietrze, którem oddychał. Kibić wysmukła panny Grant, tuż za nim idącej, nieco za lekko ubranej w noc tak chłodną, przedstawiała rażącą sprzeczność z ubiorem dzikim i silną jeszcze postawą starego Mohegana; a młody strzelec straż tylną trzymający, niejednokrotnie rozmyślał nad wielką różnicą, jaką przedstawia postać ludzka, gdy Ludwika, której oczy mogły się z błękitem niebios o lepsze ubiegać i stary John, ku niemu się zwracali, by rzucić okiem na piękne światło im przyświecające.
Grant pierwszy przerwał milczenie,
— Zaiste — rzekł do młodego strzelca — tak mię to zadziwia, żem w tym okręgu spotkał młodzieńca, z porządnemi w religii zasadami, iż z wielką ciekawością radbym był poznać wasze dzieje. Musiałeś dobre odebrać wychowanie, wasz bowiem tryb postępowania i sposób obejścia się, oczywistym są tego dowodem. W którym z naszych Stanów urodziłeś się panie Edwardzie? zdaje mi się bowiem, żem słyszał jakeś przed sędzią Templ, takie sobie dawał imię.
— W tutejszym — odpowiedział Edward.
— W tutejszym — powtórzył Grant. Nie wiedziałem co myśleć o tem, nie dostrzegłszy w mowie waszej ani akcentu, ani dyalektu żadnego ze Stanów Zjednoczonych, które zwiedziłem. Zapewne musiałeś przebywać ciągle w jakiem mieście, tam tylko bowiem obrzędy wiary naszej statecznie są przestrzegane.
Młody strzelec uśmiechnął się, lecz milczał z wiadomych sobie przyczyn, nie chcąc odpowiedzieć na to pytanie.
— Z tem wszystkiem młody mój przyjacielu — dalej rzecz ciągnął Grant, nadto grzeczny by chciał się wdzierać w cudze tajemnice — mocno się cieszę, że was w tym okręgu spotykam. Przykład wasz, jak się spodziewam, okaże wyższość zasad religijnych przez nas wyznawanych. Łacno mogłeś to widzieć, iż nawet tego wieczora, musiałem się nieco zastosować do skłonności moich słuchaczów. Poczciwy pan Jones żądał, bym odprawił modlitwy i całe poranne nabożeństwo; lecz ponieważ to nie jest koniecznością, zaniechałem więc tego z obawy, bym nie zmordował mojej nowej owczarni. Jutro zamierzam rozdawać sakramenta wiernym naszej gminy, zechceszże do tego należeć, młody mój przyjacielu?
— Nie sądzę panie, bym tego mógł dopełnić — odpowiedział Edward z niejakiem pomięszaniem, które się bardziej zwiększyło, gdy postrzegł, iż panna Grant mimowolnie się zatrzymawszy, spojrzała nań z zadziwieniem — nie ku temu obecnie skierowany mój umysł, a myśli jakie mię w tej chwili zajmują, zbyt są światowe, by mi dozwoliły przystępu do ołtarza.
— Każdy w tej mierze powinien być sędzią siebie — rzekł Grant — a wyznam nawet, iż zauważyłem w waszym sposobie obejścia się z sędzią Templ, gniew cale niezgodny z tem, co nam przepisuje ewangelia. Zawsześmy winni, gdy idziemy za popędem gniewu w jakiejkolwiekbądź okoliczności, lecz dwakroć większej ulegamy naganie, jeśli krzywda nam wyrządzona, zadaną została bez złego zamiaru.
— Nie od rzeczy mówi mój ojciec — rzekł John Mohegan — są to słowa Mikona[11]. Człowiek biały może to robić czego ojcowie go nauczyli, lecz w żyłach młodego orła krąży krew naczelnika delawarskiego. Krew ta jest czerwoną, a plama przez nią zrobiona, tylko krwią Mingo[12] zmyta być może.
Zdziwiony tem przerwaniem pan Grant zatrzymał się i obrócił się do starego Indyanina, spoglądającego nań hardo.
— Johnie — zawołał wznosząc ręce ku niebu — czyliż takiej religii nauczyli cię bracia Morawscy? Nie będę do tyla niepobożnym, bym miał w to wierzyć; są to ludzie łagodni i pobożni, ani ich przykład, ani nauki, nie mogły ci natchnąć podobnych uczuć. Posłuchaj słów naszego Zbawiciela: Kochajcie waszych nieprzyjaciół; błogosławcie tych, co wam złorzeczą; czyńcie dobrze tym, co was nienawidzą i módlcie się za tych, którzy was trapią i prześladują. To jest Boskie przykazanie, a nikt, co mu posłusznym nie będzie, nie może się spodziewać oglądać Boga.
Indyanin słuchał Granta z uwagą. Ogień pałający w jego oczach uśmierzył się powoli a muskuły wróciły do stanu zwykłego spokoju, lecz zlekka ruszając głową, dał znak panu Grant do poczęcia na nowo drogi, i w milczeniu szedł za nim. Silne poruszenie, jakiego doznał pan Grant, dodało chyżości jego krokom, stary wódz nie opóźniał się także, lecz Edward postrzegł, iż Ludwika przeciwnie, nie tak żwawo postępowała, wkrótce też zostali o kilka kroków od swych towarzyszów. Że zaś ścieżka była nieco szerszą, zbliżył się więc do niej i szedł obok, mówiąc:
— Zmęczyłaś się pani, śnieg się usuwa pod waszemi stopy i utrudnia drogę. Chciej się pani oprzeć na mem ramieniu. Postrzegam naprzeciw nas światło, jest to zapewne dom ojca waszego, lecz jeszcze odeń jesteśmy w pewnej odległości.
— Mogę jeszcze iść dalej — odpowiedziała głosem słabym i drżącym lecz ten stary Indyanin mnie przestraszył. Straszliwe było jego spojrzenie, gdy się odwrócił do mego ojca... Zapominam, iż to jest wasz przyjaciel, może krewny, podług tego co dopiero powiedział, a jednak wy nie nabawiacie mię takiej bojaźni.
— Nie znacie dobrze panno Grant, pokolenia tych ludzi — odpowiedział Edward — wiedziałabyś bowiem, iż zemsta uchodzi za cnotę pomiędzy Indyanami. Pierwsza nauka, jaką odbierają w dzieciństwie, jest, aby nigdy nie zapominali i nigdy nie przebaczali krzywdy... Jedne tylko prawa gościnności, biorą górę nad ich gniewem.
— Spodziewam się panie — rzecze Ludwika mimowolnie usuwając swe ramię — iż nie byłeś wychowanym w takich zasadach.
— Jeśliby szanowny wasz ojciec uczynił mi podobne zapytanie — odpowiedział — dosyć byłoby przypomnieć, iż byłem wychowany na łonie kościoła. Lecz wam panno Grant odpowiem, iż nie jedną odebrałem naukę praktyczną przebaczenia i puszczenia w niepamięć krzywdy. Mniemam, iż nie wiele co sobie mam do wyrzucenia w tym względzie a mniej jeszcze mieć będę na przyszłość.
To mówiąc, znowu podał rękę i teraz Ludwika ją przyjęła. W ten sposób rozmawiając później o rzeczach obojętnych, przybyli do domu duchownego.
Pan Grant i John Mohegan oczekując na nich zatrzymali się u drzwi; pierwszy religijnemi i moralnemi naukami starał się wykorzenić nie nader chrześciańskie zasady odkryte w drugim, stary zaś Indyanin słuchał uważnie wydając się przekonanym, tylko przez pełne uszanowania milczenie.
Skoro młode osoby przybyły, w tej chwili wszyscy weszli do domu. Był on położony dalej nieco ode wsi, na polu pełnem jeszcze pniaków sosnowych, łatwo się przez to widzieć dających, iż tworzyły górki śniegu, wznoszące się do wysokości dwóch stóp. Zewnętrzna postać domu, przedstawiała wielkie ślady zaniedbania i pośpiechu, z jakim budowano pierwsze domy w kraju nowo zamieszkanym; lecz wewnętrzne urządzenie dosyć wygodne, a przynajmniej wielka w nim czystość panowała.
Pierwszy pokój, do którego weszli zdawał się być przeznaczonym na izbę jadalną, chociaż urządzenie wielkiego pieca okazywało, że niekiedy zastępował kuchnię. Ogień na nim rozpalony, wydawał światło, które czyniło niepotrzebną pomoc świecy zapalonej przez Ludwikę. Środek sali okrywał kobierzec rękodzielni krajowej, prócz stołu do roboty i szafy na książki starożytnej formy z akacyi, sprzęt wszelki był najprostszy i najtańszy. Na ścianach dawały się widzieć zawieszone w ramach z czarnego drzewa widoki wiejskie, igłą haftowane.
Jeden z tych obrazów przedstawiał grób, na którym młoda dziewica łzy wylewała. Na tym grobie wypisane były imiona wielu osób, noszących nazwisko Grant. Tym sposobem Edward się dowiedział, iż Grant był wdowcem, i że dziewica, która podczas drogi wspierała się na jego ramieniu, jedna mu tylko ze sześciorga dzieci pozostała.
Wszyscy się usadowili przed ogniem palącym się na kominie. Ludwika zrzuciła szlafroczek materyalny nieco już wypłowiały i słomkowy kapelusz, więcej odpowiedni jej skromnym i niewinnym rysom twarzy, niżeli ostrej porze roku, i usiadła między swym ojcem i Edwardem. Pan Grant rozpoczął znowu rozmowę z młodzieńcem.
— Przypuszczam młody przyjacielu, że wychowanie które odebrałeś, musiało uśmierzyć w tobie owe mściwe zasady, które mogłeś odziedziczyć z krwią po przodkach. Jeżeli bowiem dobrze rozumiem niektóre napomknienia Indyanina, to płynie w twoich żyłach nieco krwi plemienia Delawarów! Proszę mię dobrze rozumieć. Ani kolor, ani urodzenie nie stanowią zasługi, i nie wiem, czyli połączony węzłem pokrewieństwa z dawnymi właścicielami tej ziemi, nie ma większych praw do przebywania w tych górach, od tych, co go przywłaszczyli.
— Ojcze rzekł stary wódz, obracając się do Granta i przydając mowie wyraziste gęsta właściwe Indyanom — nie przebyłeś jeszcze lata życia; członki twe są jeszcze rześkie; wejdź na najwyższą z tych gór i rzuć okiem na około siebie. Wszystko co ujrzysz pomiędzy słońcem wschodzącem i zachodzącem, od obszernego łożyska wód, aż do miejsca, gdzie rzeka kryje się po za górami, wszystko to, powiadam, należy do młodego orła. Krew jego, jest krwią Delawarów, a prawo jego przemożne. Lecz brat Mikona jest sprawiedliwy, równie jak rękę rozdzieli on i ziemię na dwie części i powie: Potomku Delawarów, weźmij to i trzymaj i bądź naczelnikiem w kraju twych ojców.
— Nigdy zawołał młodzieniec z energią, która nań ściągnęła uwagę pana Granta i jego córki, zwróconą do starego Indyanina. Wilk w ostępie nie łaknie chciwiej łupu od tego człowieka pożeranego żądzą złota, chociaż dla pozyskania bogactw, czołga się on z całą przebiegłością węża.
— Strzeż się, mój synu, pilnie się strzeż — rzekł pan Grant. Powściągać należy owe gwałtowne poruszenia gniewu. Przypadkiem wyrządzona krzywda przez pana Templ, żywiej w tobie obudzą pamięć krzywd przez twych przodków poniesionych. Lecz pierwsza mimowolnie zaszła, drugie zaś były skutkiem jednej z tych wielkich zmian politycznych, które w kolei przemijającego czasu, upokarzają dumę królów i zmiatają potężne narody z powierzchni świata. Gdzież są dziś owi Filistynowie, co tak często dzieci Izraela trzymali w poddaństwie? Cóż się stało z owym wyniosłym Babilonem, siedliskiem zbytku i nieprawości, który w upojeniu dumy zwał się królem narodów? Pamiętaj, iż tyle tylko mamy prawa do otrzymania przebaczenia od naszego ojca niebieskiego, ile go sami udzielamy tym, co nas obrazili. Nadto, obraza wyrządzona ci przez sędziego, stała się nie dobrowolnie, i ramię już wkrótce się zagoi.
— Moje ramię — powtórzył Edward tonem pogardy — mniemacież-li, że o tem pamiętam? Sądzicież, iż myślę, że on mię chciał zamordować? Nie, nie, nadto jest ostrożny, nadto bojaźliwy, by się mógł podobnej dopuścić zbrodni. Niech sobie on i córka jego radują się ze swych bogactw, przyjdzie jednak dzień rozrachunku. Nie, nie, Mohegan może go podejrzywać o zabójcze zamysły, ja mu nie przypisuję tego zamiaru, nie obwiniam go o ten występek.
Tak mówiąc, wstał i w najsilniejszem wzruszeniu wielkim krokiem chodził po pokoju. Przestraszona Ludwika przybliżyła się do ojca, ręką swą jego ramię obejmując.
— Taka jest gwałtowność dziedziczna urodzonych w tym kraju, córko moja — rzekł do niej Grant. Krew europejska zmieszana w tym młodzieńcu ze krwią indyjską, jakeś o tem dopiero słyszała, i ani wyższość wychowania, ani religia nie mogły wykorzenić tej zgubnej skłonności. Czas i moje starania, może w tem cokolwiek zdziałają.
Chociaż to powiedział głosem stłumionym, słyszał go Edward i wznosząc głowę z uśmiechem, wyraz którego był nie do opisania, tonem spokojniejszym w te się odezwał słowa:
— Nie lękaj się panno Grant, uniosłem się poruszeniem, którem powinien był powściągnąć. Powinienem podobnie jak wasz ojciec, przypisać to krwi krążącej w mych żyłach, na to jednak nieprzystając, iżbym się miał wstydzić mego urodzenia, jedynej rzeczy, z której się mi chełpić dozwolono. Tak jest, wynoszę się z tego, że pochodzę od wodza Delawarów, wojownika, co przyniósł zaszczyt ludzkiej naturze. Stary Mohegan był jego przyjacielem i odda cnotom jego sprawiedliwość.
Pan Grant widząc, iż młodzieniec uspokoił się, a stary Indyanin jednostajnie był uważnym, rozpoczął rozprawę teologiczną o powinności odpuszczania win; po upływie godziny na tej przyjacielskiej rozmowie, dwaj słuchacze wstali i pożegnali się z gospodarzami.
Wyszedłszy, Mohegan ruszył drogą prowadzącą do wsi, młody zaś człowiek udał się ku jezioru. Pastor przeprowadziwszy ich aż za drzwi, zatrzymał się nieco, ścigając wzrokiem starego wodza, dosyć żwawo idącego ścieżką, którą przyszli, czego się nie można było spodziewać po jego wieku; jego włosy czarne dawały się wyraźnie postrzegać po nad szatą białą, osłaniającą barki, której barwa mięszała się ze śniegiem.
Wróciwszy do domu pan Grant zastał córkę stojącą przed oknem, z przeciwnej strony domu, z którego się odsłaniał widok na jezioro. Zbliżył się i ujrzał w odległości blisko pół mili, młodego Strzelca wielkiemi kroki przebywającego jezioro, które od zimna zamieniło się w powierzchnią stałą, zmierzającego ku miejscu, gdzie była chata Nattego Bumpo, nad brzegiem jeziora, u stóp skały uwieńczonej sosną.
— Rzecz dziwna — rzekł on, — jak skłonności dzikich niczem się nie zacierają i długo zachowują swą przewagę, w tem godnem uwagi pokoleniu. Lecz jeżeli się ciągle będzie trzymać drogi, którą iść zaczął, niezawodnie tryumf odniesie. Pierwszego razu, skoro nas odwiedzi, to pamiętaj dziecię moje mi przypomnieć, bym mu pożyczył moją homilią przeciw bałwochwalstwu.
— Jakto! mój ojcze, mniemasz-li, iż mu grozi niebezpieczeństwo odpadnięcia w błędy jego przodków?
— Nie córko moja, dosyć on jest oświecony, bym się miał podobnego obawiać niebezpieczeństwa. Lecz jest drugie nie mniej straszne bałwochwalstwo, własnych naszych namiętności.


ROZDZIAŁ XIII.
Nuż przyjaciele nalać szklanki żywo!

Jakże się pieni to wyborne piwo!
Ja całą beczkę wypić jestem gotów;

Idźcie więc torem tak zacnych przymiotów.
Pieśń pijacka.

W jednym z punktów przecięcia się dwóch głównych ulic Templtonu, stała jakeśmy już powiedzieli oberża pod Śmiałym dragonem. W początkach było zamiarem, ażeby wieś się rozciągała wzdłuż małego strumyka płynącego w dolinie, a ulica prowadząca od jeziora do akademii, winna była stanowić jej granice od strony zachodniej. Lecz przypadek częstokroć niweczy najlepiej ułożone plany. Chociaż dom pana Hollister, albo kapitana Hollister, jak go zwykle nazywano, był bowiem sierżantem milicyi okolicznej, wystawiony był wprost naprzeciw wielkiej ulicy w taki sposób, iż nie dozwalał jej się dalej rozciągać, przebywający jednak tę drogę pieszo, konno, a nawet powozem, poczytali za dogodniejsze w prostszej zmierzać linii, zamiast nakładania drogi, udając się przez boczną ulicę. Ztąd wynikło, że gdy ta droga więcej była uczęszczana, wkrótce więc stanęło kilka domów za oberżą, tudzież z drugiej strony ulicy, która tym sposobem dalej się rozciągnęła, aniżeli zrazu zamierzano.
Dwie niedogodności pociągnęła za sobą ta zmiana w planach założyciela Templtonu. Pierwszą z nich była, iż główna ulica stała się nagle zacieśnioną, ku środkowi; druga, iż Śmiały Dragon, po mieszkaniu sędziego, został budowlą najwięcej bijącą w oczy w całem miasteczku.
Ta okoliczność za dzielnym także wpływem charakteru gospodarza i gospodyni, zapewniła tej oberży wyższość, której wszelkie usiłowania jakiegokolwiek spółzawodnika odjąć nie mogły, a wszakże się kuszono o to właśnie w domu położonym na drugim rogu tejże samej ulicy. Był on drewniany, a co do budowy jego trzymano się rodzaju architektury będącego w modzie w Templtonie: dach i balustrada były naśladowaniem sędziowskiego pomieszkania. Okna wyższych pięter zabite deskami, gdyż budowla daleką była od zupełnego ukończenia, okna zaś dolnego mieszkania już opatrzone były szybami, a porządny ogień wewnątrz się widzieć dający, przekonywał o zamieszkaniu domu. ściana od przodu była wybieloną, lecz boczne i tylne grubo pociągnione na czarno. Przede drzwiami wznosiły się dwa wielkie słupy połączone w górze belką, u której był zawieszony ogromnej wielkości znak z drzewa w płaskorzeźbie wyro*biony, przedstawiający rozmaite emblemata wolnego mularstwa. Nad temi tajemniczemi znakami, widzieć się dawał, wielkiemi litery napis:

Kawiarnia Templtońska i dom zajezdny dla podróżnych.
A niżej: Habakuk Foot i Jozue Knapp.

To współzawodnictwo tem niebezpieczniejsze było dla Śmiałego Dragona, iż te straszne nazwiska widzieć się jeszcze dawały nad bramą, dwóch innych nowych w miasteczku zakładów, nad kramem kapelusznika i garbarnią. Lecz, czyli to prawda, jak niesie przysłowie: kto wiele obejmuje mało utrzymać zdoła, czyli też, że Śmiały Dragon zrobił sobie wziętość, jakiej nic na przyszłość zachwiać nie mogło, dosyć, że ta ostatnia oberża nie tylko mogła uważać za statecznie ją nawiedzających, sędziego Templa i jego przyjaciół, lecz utrzymała przy sobie prawie wszystkich mieszkańców, którzy nie figurowali jako dłużnicy w rejestrach Habakuka i Jozuego.
W wieczór, o którym mówimy, sierżant kulawy przezwany kapitanem Hollister i jego połowica, prawdziwy dragon, zaledwo wrócili z akademii, kiedy szelest nóg otrząsających śnieg przede drzwiami oznajmił przybycie kilku gości, co się zbierali bez wątpienia, aby obszernie pomówić o obrzędzie religijnym, na którym tylko co obecni byli.
Sala otwarta dla publiczności w oberży pod Śmiałym Dragonem, stanowiła przestronny pokój, ostawiony ze trzech stron ławkami, czwartą zaś prawie zupełnie zajmowały dwa kominy, ogromnego rozmiaru, zapełniając cały przedział, wyjąwszy po środku drzwi wejścia, i otwór bez drzwi, strzeżony palissadą w miniaturze, prowadzący do gabinetu przyzwoicie opatrzonego w szklanki i butelki. Pani Hollister z wielką powagą siedziała u wejścia do tej świątyni, kiedy mąż tymczasem poprawiał żarzący się ogień sporym kawałem drzewa opalonym z końca.
— Co tam mój kochany sierżancie, — rzekła gospodyni, — nie skończyszże raz z tym ogniem? Do czego się to przyda teraz, gdy się pali jak nie można lepiej? Postaw szklanki na stołach i przystaw do ognia garnek z jabłecznikiem zaprawnym imbierem dla doktora, wszakże wiesz, że on go zawsze pija ciepły. Urządź wszystko należycie, albowiem tego wieczora mieć będziemy majora, a może sędziego i Jonesa nie licząc Ben Pompy i palestry. Czuwaj aby niczego nie brakło i powiedz tej wietrznicy Judy, iż gdy ona czyściej nie będzie utrzymywała swej kuchni, niechybnie ją odprawię. Najlepiej zrobi, gdy się hultajka uda do kawiarni, tam nie wiele mieć będzie pracy. Lecz, wracając się do rzeczy, sierżancie, nie jestże to wielkie szczęście znajdować się na nabożeństwie i siedzieć sobie wygodnie, bez potrzeby wstawania nie wiedzieć wiele razy, jak tego wieczoru? Mistress Hollister, — odparł weteran, zajęty wykonywaniem rozkazów połowicy, — zawsze to jest szczęście tam się znajdować, bez względu czyli siedząc, stojąc lub klęcząc, jak kiedyś nam zalecał p. Whitefield[13] po całodziennym utrudzającym marszu czynić, kiedy on jak Mojżesz, wznosił ku niebu ręce. Lecz mówiąc o tej rzeczy, Betty, porządna to musiała być bitwa, którą Izraelici dnia tego wydali Amalecytom; zdaje się, iż stoczona była na równinie, albowiem napisano, iż Mojżesz wszedł na wysokość, aby jej być świadkiem, przywołując na pomoc broń modlitwy. I podług niewielkiego mojego sądu, Betty, ja mniemam, że Izraelici winni byli zwycięztwo konnicy, albowiem tekst mówi, iż Jozue wytępił nieprzyjaciół ostrzem miecza; z czego wnoszę, iż on nie tylko miał pod swemi rozkazami jazdę, lecz jazdę dobrze wyćwiczoną, co popieram słowy tekstu mówiącego, iż to byli ludzie wyborowi, to jest ochotnicy, zaciążni milicyą składający, rzadko się bowiem trafia, aby nowo zaciążni z dragonów umieli działać ostrzem szabli, i...
— Dajże mi pokój ze swemi tekstami, sierżancie. Czyliż potrzeba słów tylu na tak mało rzeczy? Niezawodnie Izraelici odnieśli zwycięztwo, albowiem sam Wszechmocny za nich walczył, jak to zawsze czynił, aż nim się go zaparli. A jeżeli Wszechmocny za nich walczył, do czegóż się przyda wiadomość, jakimi ludźmi dowodził Jozue? Milicyą! Niech mi Bóg przebaczy, że przeklinam! ona to właśnie była przyczyną śmierci dzielnego kapitana w dzień bitwy, o której wiesz. Gdyby nie była tchórzliwą, pewnieby odniósł zwycięztwo.
— Muszę ci powiedzieć mistress Hollister, iż żadne wojsko nie potykało się lepiej, jak lewe skrzydło milicyi w sprawie, o której namieniłaś; żołnierze ją składający zbierali się należycie, chociaż bez bębnów, co nie tak łatwo przychodzi, gdy trzeba być pod ogniem nieprzyjacielskim i oni się jeszcze dzielnie trzymali, kiedy kapitan upadł. Co się zaś tycze kapitana, jeśliby on wezwał szwadron dragonów milicyi, gdy zwoływał piechotę, pokazaliby nieprzyjacielowi, co to jest ostrze szabli, albowiem chociaż nie mieli oficerów patentowanych, jednak, mogę powiedzieć, iż ten, co im przywodził był w stanie wskazać, jak mają swą powinność wykonywać w praktyce, jak to czynił w teoryi.
Wymawiając te ostatnie słowa, sierżant weteran wyprostował się, przybrał znaczącą postawę i poprawił kołnierz.
— Wszystko to pięknie i dobrze sierżancie, lecz pomimo to, on umarł, wiele już lat temu. Dały nieba, iż dosyć żył, by oglądał prawdziwe światło! Prócz tego spodziewam się, że jest nagroda w niebie dla dzielnego męża, co za dobrą sprawę zginął. Jakkolwiek bądź jednak, biedny mu sprawiono pogrzeb, jak tylu innym co jednakowo z nim umarli. Lecz tu jest moja wiecha, i na niej niezawodnie podobny, a jeżeli oczy nie zupełnie są takie, ani jednego włoska nie braknie wąsom; i ja go przechowam dopóki ślósarz będzie mógł zrobić hak, by go zawiesić, na przekorę wszystkim kawiarniom Templtońskim i Stanów Zjednoczonych.
Trudno powiedzieć, jak daleko ta rozmowa doprowadziłaby szanowną parę, gdyby osoby otrząsające śnieg, na niewielkim pomoście u drzwi oberży, nie weszły w tej chwili. Za niemi postępowała ciżba mieszkańców rozmaitego stanu. Gospodyni z ukontentowaniem wkrótce postrzegła, wszystkie prawie ławki zapełnione.
Kiedy wchodzący dzielili się na rozmaite grupy, doktor Todd zajął miejsce na ławie z poręczeni, postawionej blisko jednego komina. Towarzyszył mu młodzieniec, którego ubiór aczkolwiek wielce zaniedbany pod względem ochędóztwa, okazywał atoli pewny wymuś. Odzienie jego z sukna zagranicznego, odmiennego było kroju, często wydobywał wielki srebrny zegarek francuzki, zawieszony na łańcuszku z włosów; miał w koszuli szpilkę z wielkim kamieniem fałszywym, i brał tabakę za każdym razem z tabakierki ozdobionej wizerunkiem kobiety.
Przez czas niejakiś gospodarz i gospodyni zajęci byli przygotowywaniem i podawaniem rozmaitych napojów, których żądano, jakie że po większej części były mieszaniną rozmaitych trunków, wymagały pewnej nauki a przynajmniej wprawy, co do swego składu. Szklanki nie były w wielkiem użyciu, w każdem gronie krążyło toż samo naczynie z ręki do ręki, aż nim obszedłszy koło i dosięgłszy końca, nie wróciło do tego, który pierwszy pić zaczął.
Gdy pierwsze ugaszono pragnienie, cząstkowa rozmowa zawiązała się w każdem kółku i prawie wszędzie toczyła się o rzeczy ważnego dnia tego wypadku, nabożeństwa w Templtonie podług przepisów kościoła episkopalnego. Lecz powszechne nastało milczenie w sali, gdy towarzysz doktora, jeden ze dwu adwokatów Templtońskich zapytał go w te słowa:
— Ale, żeby nie zapomnieć doktorze, prawdaż to, żeście tego wieczora ważną zrobili operacyą; żeś wydobył cały nabój z ramienia syna Nattego Bumpo?
— Tak jest — odpowiedział doktor z pewną obojętnością, lecz prostując się z powagą, — niby coś podobnego wykonałem u sędziego. Lecz to nie w porównaniu z tem, coby się przytrafić mogło, gdyby wystrzał ugodził w inną część ciała pełną życia, teraz zaś śmiem twierdzić, iż młodzieniec wkrótce zostanie wyleczonym. Lecz nie wiedziałem o tem, iż mój pacyent jest synem Nattego, to dla mnie nowina. Nie wiedziałem, iż Natty jest żonatym.
— Nie jest to konieczne następstwo, — odpowiedział jurysta z szyderskim uśmiechem. — Przypuszczam, iż wam wiadomo, że są istoty, którym my dajemy nazwanie filius nullius.
Czemużby to lepiej nie mówić czystym angielskim? zawołała pani Hollister. — Do czego się przyda gadać po indyjsku, w sali napełnionej jedynie chrześcianami, chociaż rzecz idzie o biednego strzelca, który zapewne nie więcej wart od dzikich?
— Jest to łaciński nie zaś indyjski język, pani Hollister, rzecze zwolennik Temidy spozierając naokoło z miną zupełnego z siebie zadowolenia, — doktor zaś Todd umie po łacinie, inaczej jakżeby mógł czytać napisy swych flaszeczek? Nie prawdaż doktorze, że umiesz po łacinie?
— Pochlebiam sobie, iż to jest język nie zupełnie dla mnie obcy, — odpowiedział Elnatan, starając się dobrą utrzymać minę, jakkolwiek wewnętrznie nie zupełnie był wesołej myśli. — Lecz panowie, — dodał obracając się do zgromadzenia — nie bardzo jest łatwy język łaciński i mniemam, iż wyjąwszy tylko pana Lippet, nie ma nikogo w tej sali, coby wiedział, iż far av.[14] znaczy po angielsku mąka owsiana.
Adwokat z kolei mocno był zafrasowany. Wiadomości jego w łacinie nie zbyt daleko sięgały, chociaż otrzymał stopień w uniwersytecie Stanów Zjednoczonych; dwie zgłoski wymówione przez towarzysza, były dla niego prawdziwym hebrajskim. Lecz ponieważ nierozsądnem byłoby pokazać się mniej uczonym od doktora, w zgromadzeniu gdzie się znajdowała wielka liczba jego klientów, odpowiedział uśmiechem potwierdzającym, który się zdawał przekonywać, iż oni tylko sami byli w stanie prowadzić rozmowę tak uczonym językiem i widząc wszystkich oczy na siebie zwrócone z wyrazem podziwienia, wstał, zasiadł przed kominem, zarzucił na ręce poły swej sukni i znowu śmiało począł rozmowę.
— Czyli to syn Nattego, czy syn do żadnej nie należący osoby, mniemam atoli, iż młodzieniec nie ścierpi, aby rzeczy się na tem skończyły. Żyjemy w kraju, gdzie prawa dla nikogo nie czynią wyjątku i chciałbym rozebrać pytanie, czyli człowiek będący, lub mieniący się być właścicielem stu tysięcy morgów ziemi, ma większe od innych prawo strzelać do kogokolwiekbądź. Co na to mówisz, doktorze Todd?
— Powiadam p. Lippet, — odpowiedział Elnatan, — iż młodzieniec wkrótce się wyleczy, jakem już mówił, albowiem rana nie skaleczyła żadnego istotnego organu, kula należycie została wydobyta, rana starannie obwiązana, a ztąd niebezpieczeństwo nie tak wielkie niżli być mogło.
— Co mi tam z tem wszystkiem? — odparł adwokat, — oto p. Doolittle, niech będzie sędzią. Jesteś urzędnikiem p. Doolittle, wiesz na co prawo zezwala a czego broni; tedy pytam was, czy myślisz, iż rana zadana człowiekowi palną bronią, jest rzeczą tak łatwą do zagodzenia? Przypuśćmy iż ten młodzieniec jest robotnikiem, rzemielśnikiem, że ma żonę i dzieci, iż familia potrzebuje pracy jego, by miała chleb do życia, i że kula zamiast przeszycia samych tylko mięśni, pozbawiła go możności używania ręki na resztę dni jego; pytam was wszystkich panowie, nie miałby-li on prawa w tem przypuszczeniu domagać się wynagrodzenia i znacznych opłat?
Ponieważ ostatnia część tego przemówienia stosowała się do całego zgromadzenia, Hiram mniemał z razu, iż łatwo się uwolnić od odpowiedzi. Lecz widząc, iż wszystkich oczy nań się zwróciły i przypominając, iż niedawno został mianowany sędzią pokoju, rozmyślił się w końcu, iż jego charakter urzędowy nie dozwalał mu milczeć, odpowiedział przeto z wyrazem powagi urzędniczej:
— Zapewne p. Lippet wiesz tak dobrze jak i ja, iż jeśli człowiek jaki rani drugiego wystrzałem broni ognistej, gdy to uczynił z zamiarem, gdy za ten czyn pod sąd będzie oddany i sąd przysięgłych uzna go winnym, natenczas zła to jest dla niego sprawa.
— Bardzo zła, — ciągnął dalej adwokat. — Prawo nie czyni dla nikogo wyjątku w kraju swobodnym. Jednem z największych dobrodziejstw jakieśmy winni swym przodkom, jest, iż tutaj wszyscy są równi w obliczu natury. I chociażby człowiek nabył ogromne własności bez względu na to, jakiemi sposoby, nie ma jednakże prawa przeciwić się ustawom równie jak najbiedniejszy z obywateli. Oto panowie mój sposób myślenia i zaręczam, iż jeśli młodzieniec dobrych mieć będzie doradców, potrafi z tej sprawy pozyskać to, czem będzie mógł hojnie zapłacić za bandaże. Słyszycie doktorze?
— Co do tego — odpowie Elnatan, który z powodu tej rozmowy siedział jak na szpilkach — mam słowo sędziego Templa w obecności... nie dla tego iżby jego słowo nie stało za wszystkie pisma w świecie, lecz dał mi słowo w obecności... obaczmy kogo, pana Le Quoi, ministra, majora, pana Jonesa, Beniamina, pani Pettibony i pary murzynów, w obec ich wszystkich powiedział, iż jego to kieszeń mnie zapłaci.
— Zrobiłże wam tę propozycyą przed, czyli po operacyi? — zapytał adwokat.
— Przed, czy potem wszystko jedno — odpowiedział doktor — lecz pewien jestem, iż mi ją uczynił wprzód, nim się dotknąłem ramienia młodzieńca.
— Lecz zdaje się, iż wam powiedział, że kieszeń jego zapłaci — rzekł Hiram Doolittle ze złośliwym uśmiechem. Któż mu więc wzbroni odjąć kieszeń i wam ją oddać ze sztuką sześciu pensów? Wypełniłby swą obietnicę w oczach prawa.
— Bynajmniej — zawołał Lippet — będzie to wybieg, za który prawo wymierzy sprawiedliwość. Potrzeba, aby doktor odebrał quid pro quo. Kieszeń w przypadku, o którym dopiero mowa, powinna być uważana za część nie odzieży, lecz własnej osoby czyniącego obietnicę. Utrzymuję, iż doktor może wytoczyć przeciw sędziemu proces w tej mierze i jeśli nie otrzyma polubownym sposobem satysfakcyi, tedy biorę na siebie staranie o wymierzenie mu sprawiedliwości z zapewnieniem, iż nic go to nie będzie kosztować.
Doktor nic nie odpowiedział na to przełożenie, lecz rzucił wzrokiem naokoło siebie, jakby chcąc policzyć tych, których tym sposobem mógłby wezwać na świadectwo dla stwierdzenia tej obietnicy, jeśli kiedykolwiek tego okazałaby się potrzeba.
Podobny przedmiot rozmowy o procesie, mającym się wytoczyć przeciw sędziemu Templ, nie był tej natury, by rozwiązał język wielu ochotników do mówienia w sali otwartej dla publiczności w celniejszej oberży Templtonu. Nastąpiła zatem chwila milczenia, w ciągu której drzwi się otworzyły i ujrzano wchodzącego samego Natty Bumpo.
Stary strzelec niósł na ręku nieodstępną swą towarzyszkę długą strzelbę. Nie zdjąwszy czapki, nie zwracając uwagi na kogokolwiekbądź, posunął się ku kominowi i usiadł pod kapturem na kupie pniaków drzewa, przeznaczonego do podniecania ognia. Niektórzy zadawali mu rozmaite pytania względem zwierzyny, jaką od niedawnego czasu spolował, na które odpowiadał zupełnie obojętnie. Lecz gospodarz, który wszedł z Nattym w ściślejsze związki, gdyż obaj byli dawnymi żołnierzami, przyniósł mu sporą miarę napełnioną nie wiem jakiego rodzaju płynem, a sposób w jaki strzelec przyjął tę ofiarę, mógł dać poznać, iż nie była dlań nieprzyjemną.
Tymczasem adwokat rozpoczął na nowo przerwaną rozmowę i obracając się do doktora Todd, rzekł:
— Świadectwo murzynów nie może być przyjęte przed sądem, albowiem są niewolnikami i zdają się należeć do pana Jonesa. Lecz znam sposoby, jakiemi otrzymać można sprawiedliwość, bądź to od sędziego Templa, lub od kogokolwiek, co pozwala sobie strzelać drugich i dla tego nie będzie potrzeby wytaczać sprawy przed Sąd błędów.
— A to będzie najsławniejszy błąd — zawołała gospodyni — rozpoczynać proces z sędzią Templ, który ma worek wyrównywający długością najwyższej z sosen rosnących na naszych górach. A zresztą nie jestże to człowiek najprzystępniejszy w święcie, skoro go kto tylko zażyć dobrze potrafi? Mąż to dzielny pan sędzia Templ i człowiek słuszny i człowiek któremu grozić nie potrzeba, by to zrobił, co sprawiedliwość nakazuje. Jedno mam względem niego tylko do wyrzucenia, iż w rzeczy swego sumienia, wielce jest obojętnym; ani metodysta, ani papista, ani presbiteryanin, ani... słowem nie wiedzieć co z niego; kto zaś nie walczy pod chorągwią kościoła wybranego na tym świecie, temu się słusznie lękać należy, aby w drugim nie był przymuszony stawie się na przegląd z małą liczbą wybranych, jak powiada mój mąż, którego nazywacie kapitanem. Co do mnie bowiem, ja tylko znam jednego kapitana na to nazwanie zasługującego, co wystawiony jest nad moją oberżą. Niezawodnie Natty nie będziesz do tyla nierozsądnym, byś miał wbijać temu młodzieńcowi do głowy, aby szukał sprawiedliwości w tej sprawie, będzie to gorzej dla niego i dla ciebie, aniżeli ów wystrzał. Powiedz mu, iż może tu przychodzić pić darmo ile zechce, nim ramię się jego nie zgoi.
— Oto prawdziwa szlachetność — zawołało razem dwadzieścia ust na tę wspaniałomyślną ofiarę pani Hollister; kiedy tymczasem Natty, o którym można było przypuszczać iż nie mógł słuchać o ranie zadanej jego młodemu towarzyszowi obojętnie, roztworzył swą gębę w całej jej szerokości, by się zaśmiać w milczeniu jemu właściwym sposobem.
— Wiedziałem dobrze — rzekł w końcu — iż sędzia nic dobrego nie zrobi ze swą strzelbą, kiedy wysiadał z powozu. Jednę tylko widział strzelbę, co ku dobremu służyła, była to fuzya francuzka zwana zwykle canardiere (na kaczki) której rura dwakroć prawie dłuższą była od tej oto. Takie ona, jakem widział, rozpościerała zniszczenie co do zwierzyny na wielkim jeziorze, iż trzeba było łódki dla jej przewiezienia. Kiedym z Sir Wiliamem szedł przeciw Francuzom ku twierdzy Niagara, nieznano innej nad długą strzelbę, jaką jest ta, a to jest dzielna broń w rękach człowieka umiejącego nabijać i mającego oko pewne. Kapitan wie, jakeśmy się ucierali z Francuzami i Irokezami w tej wojnie. Szyngaszguk, co po angielsku znaczy Wielki Wąż, stary John Mohegan, jeśli tak lepiej wolicie, co mieszka ze mną w jednej chacie, był wielkim natenczas wojownikiem, i on wam mógłby wszystkie rozpowiedzieć szczegóły. Zręczniejszy jednak był do tomohawku[15] niż do fuzyi, i gdy jeden lub dwa razy wystrzelił, o niczem więcej nie myślał, jak tylko by się postarać zaraz o czupryny. Niestety, minęły te szczęśliwe czasy. Wtenczas od Mohawku aż do warowni, trudno było znaleźć ścieżkę, kędyby mógł przejść koń objuczony, a cała trudność zachodziła w wyborze zwierzyny. Dzisiaj cały kraj odkryty, wszędzie widzisz wielkie drogi i gdyby stary mój Hektor nie miał tak dobrego węchu, nie raz całe dni trawiłbym nie znalazłszy ani sztuki zwierzyny.
— Zdaje mi się Natty — rzekła gospodyni — iż nie bardzo pochlebne dajesz swemu towarzyszowi nazwisko, mianując go jednem z imion złego ducha, zwłaszcza, że stary John bynajmniej dzisiaj nie jest podobny do węża. Lepiejbyś uczynił, zowiąc go Nemrodem, tem bardziej, iż to jest imię chrześciańskie, co się znajduje w Biblii. Czytał mi z niej sierżant rozdział, gdzie jest o nim mowa, wieczorem przed dniem, w którym miałam pójść do kościoła po połogu, a o tem się nie zapomina, co się przeczyta w tej księdze.
— Stary John i Szyngaszguk byli ludzie zupełnie różni — odparł Natty, wstrząsając głową na to melancholiczne przypomnienie — podczas wojny 58-go, był on w południu dojrzałości i o trzy cale wyższy odemnie. Gdybyście go widzieli o poranku dnia tego, w którym zwyciężyliśmy Dieskau, przyznalibyście, iż piękniejszej nad tę skórę czerwoną, nie można widzieć. Był on aż do pasa nagim i ozdobiony malowaniem... nie, nikt nigdy piękniej nie wyglądał. Twarz z jednej strony była czarna, z drugiej czerwona, reszta ciała żółta. Głowę miał ogoloną, prócz kosmyka na samym wierzchu, na którym widzieć się dawała kita z piór orlich, tak jaśniejących, jak gdyby były wyciągnięte z ogona pawia. Nakoniec, z jego postawą dzielną i wyniosłą, nożem wielkim do płatania i tomahawkiem, bardziej wojennej nad jego, nie można było widzieć postaci. I dla tego dzielnie odegrał swą rolę, nazajutrz po bitwie widziałem trzynaście czupryn na jego kiju przywiązanych. I on je pozyskał godziwym sposobem, albowiem nie taki to był człowiek Wielki Wąż, by miał odzierać nieprzyjaciela, którego nie zabił własną ręką.
— Dobrze więc, dobrze, bić się, zawsze to jest bić się — rzekła gospodyni — nie idzie o to, jak, gdyż na to są rozliczne sposoby, lecz tego nie lubię, iż odzierają skórę z głowy zabitych i nie sądzę, by do tego upoważniała Biblia. Spodziewam się sierżancie, żeś nigdy nie pomagał w podobnej sprawie?
— Moją powinnością było stać w szeregu — odpowiedział Hollister — oczekiwać tam kuli lub bagnetu. Byłem natenczas w twierdzy, a że rzadko wychodziłem, nie często widziałem dzikich, którzy tylko mały bój wiedli na skrzydłach. Przypominam sobie jednakże, iż słyszałem mówiących o Wielkim Wężu, jak go nazywano, był to bowiem sławny wódz, i nigdy się nie spodziewałem widzieć go kiedyś, jako cywilizowanego i chrześcianina pod nazwiskiem starego Johna.
— Został on chrześcianinem przez braci Morawskich, którzy się zawsze na zgubę wnęcali między Delawarów — rzekł Natty. Mojem zdaniem, gdyby dzikich zostawiono w spokojności, nie przyszlibyśmy do tego, czem jesteśmy. Te góry należałyby jeszcze do prawego ich właściciela, nie nadto starego, by nie mógł dźwigać takiej, jak ta strzelba i mającego oko pewne. On zostawiłby kraj w takim stanie, jaki mu przyrodzenie wskazało i...
W tem szelest przede drzwiami, przerwał mówiącemu i w tejże chwili nowe towarzystwo weszło do pokoju.


ROZDZIAŁ XIV.
Pijmy bracia, pijmy społem,

Od wieczora do poranku,
Tu za przyjacielskim stołem

Pijmy wino bez przestanku!
Śpiew pijacki.

Towarzystwo, które teraz weszło do oberży pod Śmiałym Dragonem, składało się z sędziego Templa, majora Hartmana, pana Le Quoi i Ryszarda Jonesa. Przybycie tych znamienitych osób, sprawiło na chwilę powszechne wzruszenie, z którego korzystając adwokat Lippet, zemknął. Wielu z liczby bawiących w sali zbliżyło się do Marmaduka dla przyjęcia podawanej przezeń ręki, oświadczając, iż tuszyli sobie, że się sędzia ma dobrze.
Major tymczasem zasiadł spokojnie na ławce z poręczeni, którą doktor i adwokat tylko co opuścili. Zdjąwszy kapelusz i perukę, włożył natomiast szlafmycę wełnianą ciepłą, nasunął ją na uszy, wydobył z kieszeni puszkę z tytoniem, kazał gospodarzowi podać fajkę nową, nałożył, zapalił, i puściwszy kłąb dymu, wyjął ją na chwilę z ust, i obracając głowę ku gospodyni, zawołał:
— Betty — toddy zapewne musi już być gotów?
Sędzia odebrawszy pozdrowienie od całego zgromadzenia, sadowił się obok majora, kiedy Ryszard skwapliwie po całej sali szukał oczyma miejsca, któreby dlań było najdogodniejszem. Pan Le Quoi wziął krzesło i usiadł blisko komina, starając się tak się umieścić, aby ani jeden promień ciepła odwróconym przez to od kogokolwiek nie został. John Mohegan, który w tej prawie wszedł chwili, zajął miejsce, ani słowa do nikogo nie mówiąc, na końcu ławy przypierającej do kantoru.
Skoro wszyscy usiedli, sędzia przemówił do gospodyni żartobliwym tonem:
— Cóż więc Betty, widzę, iż pozostałaś przy swej zawołanej wziętości, pomimo przeciwieństw, na przekorę rywalom, pośród wszystkich religij. Jakże ci się wydało kazanie?
— Kazanie? — powtórzyła — nie mogę bezwątpienia powiedzieć, by ono nie było do rzeczy, lecz co się tycze modlitwy, to cale co innego. Niemała to rzecz, jak łatwo miarkować możesz sędzio, mając rok pięćdziesiąty dziewiąty, być zmuszoną ciągle się ruszać w kościele, wstawać i siadać, nie wiedzieć wiele razy w przeciągu godziny. Zresztą pan Grant wydaje się być człowiekiem zacnym i niezawodnie nic mu nie mam do zarzucenia. Weź Johnie, oto szklanica jabłeczniku z imbirem, łndyanin i bez pragnienia pić może.
— Zgadzam się na to — wtrącił Hiram, tonem zastanowienia się — iż kazanie dobrze było powiedziane i mniemam, iż w powszechności sprawiło zadowolenie. Mimo to jednak były w niem rzeczy, które wyrzucie należało, albo czem innem zapełnić, co wszakże nie łatwo się uskutecznić mogło, gdyż kazanie było pisane[16].
— I w tem to cała trudność, sędzio — zawołała gospodyni. Jakże minister każąc może być natchnionym, kiedy jest ścieśniony i skrępowany tem, co wprzódy napisał, ni mniej, ni więcej, jak żołnierz na pikiecie?
— Bardzo dobrze, bardzo dobrze — rzecze Marmaduk, czyniąc znak ręką, jakby obudwu chcąc nakazać milczenie — lecz dosyć już tego. Pan Grant mówił nam dzisiejszego wieczoru o różnicy mniemań w tym przedmiocie i mojem zdaniem mówił arcyrozsądnie.
Chwila milczenia po tem nastąpiła, lecz Hiram Doolittle nie chcąc, by pomyślano iż się nie chciał odezwać, począł na nowo rozmowę, mówiąc o innej rzeczy.
— I jakież nowiny przynosicie nam z kongresu sędzio — zapytał. Podobno kongres w ostatniej sesyi nie wielkich rzeczy dokonał? Co się też to dzieje we Francyi?
— Od czasu jak Francuzi ścięli króla swojego — odpowiedział Marmaduk — nic więcej nie robią tylko się biją. Zdaje się, iż charakter tego narodu zupełnie się odmienił.
— Ah! mój nieszczęśliwy król! — żałośnie powtórzył pan Le Quoi.
— Znałem wielu Francuzów podczas wojny, którąśmy wiedli za naszą niepodległość — dalej mówił pan Templ — i wszyscy wydawali się być ludźmi pełnymi dobroci i wybornego serca, lecz ci jakobini krwi pragną, jak prawdziwe pijawki.
— Był z nami w York-Town — rzekła gospodyni — pewien Francuz nazwany Roszambo; bez wątpienia dzielny chłopiec, równie jak koń jego. Tam to właśnie mój biedny sierżant, attakując baterye angielskie został uderzony podkową w nogę, przez co ochromał.
— Co się kongresu tycze — rzekł Marmaduk — wiele on praw postanowił, których kraj mocno potrzebował. Między innemi, jedno z nich zabrania łowić ryby niewodem w niektórych rzekach i małych jeziorach, w nieprzyzwoitym czasie; drugie nie dozwala zabijać sarn podczas ich parzenia się. Spodziewam się, iż przyjdzie czas, kiedy wzbronione będzie i drzewa walić bez potrzeby.
Natty słuchał z natężoną uwagą, dozwalającą mu zaledwie odetchnąć, a gdy pan Templ przestał mówić, śmiać się począł swoim sposobem, jakby na wyszydzenie tego co słyszał.
— Uchwalajcie prawa, sędzio, wydawajcie ustawy — rzekł nakoniec — lecz gdzie znajdziecie dosyć ludzi na strzeżenie gór podczas długich dni lata, lub jezior podczas nocy? Zwierzyna zwierzyną, i ten co ją znajduje, ma prawo zabijać. Taka była ustawa na tych górach, jak daleko pamięcią sięgać mogę w przeciągu lat czterdziestu i sądzę, że stara ustawa stanie za dwie nowe. Kiedy więcej nie potrzeba nad parę obuwia, potrzeba być głupcem, aby zabijać sarnę kotną, każdy wie dobrze, iż mięso jej wówczas chude i twarde. Wystrzał z fuzyi nie raz wzdłuż jeziora pomiędzy skały, rozlega się, jak gdyby wystrzelono razy pięćdziesiąt i któż wówczas może zgadnąć, gdzie stał człowiek, który wystrzelił?
— Roztropny urzędnik, zbrojny powagą prawa, panie Bumpo — rzekł sędzia tonem poważnym — może zapobiedz wielu nadużyciom, które aż dotąd miały miejsce i sprawiły, iż zwierzyna już rzadszą stawać się poczęła. Mam nadzieję żyć tak długo, iż się doczekam czasów, kiedy w takiem poszanowaniu będą prawa właściciela na zwierzynę, jak na grunta dzierżawą trzymane.
— Wasze prawa i dzierżawy jednej są daty — zawołał Natty — wszystko to poczęło się od wczoraj. Lecz prawa powinny być bezstronne i nie sprzyjać jednemu z pokrzywdzeniem drugiego. We środę, dwa tygodnie temu, strzeliłem do sarny, raniłem ją i za drugim wystrzałem spodziewałem się ją położyć, albowiem nie było przykładu, bym kiedykolwiek trzykroć do jednej strzelał. Tymczasem zupełnie inaczej się stało, sarna skoczyła za przeklęty parkan, kiedym nabijał strzelbę, który tak był gęsty i cierniem najeżony, iż nie można go było przebyć dla jej dopędzenia. Któż mi tedy wynagrodzi stratę tej sarny, jednej z najpiękniejszych o tej porze? Dalej, dalej sędzio, dzierżawcy to, nie zaś strzelcy są przyczyną, iż zwierzyna rzadszą się staje.
— Sarny nie tak liczne obecnie, jak podczas dawnej wojny — rzekł major, otoczony obłokiem dymu — lecz ziemia stworzona nie dla sarn, lecz dla chrześcian.
— Sądzę, iż jesteście przyjacielem sprawiedliwości majorze — odpowiedział Natty, jakkolwiek dosyć często odwiedzacie wielki dom; powiedzcie mi więc, nie jestże to przykro dla człowieka widzieć się pozbawionym przez podobne prawa uczciwych środków utrzymania się, kiedy przeciwnie, gdyby się słuszności pilnowano, mógłby on łowić rybę i polować we wszystkie dni tygodnia nawet, jeźli ma po temu ochotę.
— Dobrze was rozumiem panie Bumpo — rzekł major zwracając na niego duże, czarne oczy z wyrazem szczególnie dobitnym — lecz nie zawsze byłeś tak roztropnym, by pamiętać o tem, co i jak będzie w przyszłości.
— Może nie miałem do tego takich przyczyn — odparł Natty z miną posępną. I wsparłszy głowę na rękach, zdawał się postanowić nie mówić więcej.
— Sędzia począł był przed chwilą rozpowiadać nam coś o Francuzach — rzekł Hiram po chwili powszechnego milczenia.
— Tak jest panowie — rzekł Marmaduk — powiedziałem wam, iż Jakobini postanowili żadnego nie kłaść hamulca wyuzdanemu ich szaleństwu. Nie przestają dopuszczać się morderstw, nazwanych sądowemi egzekucyami. Wiecie bez wątpienia, iż zabójstwo królowej przydali do długiej listy swych zbrodni?

Les monstres — zamruczał powtórnie pan Le Quoi, obracając się na krześle z konwulsyjnem drżeniem.

— Wojska Rzeczypospolitej spustoszyły Wandeę — dalej mówił pan Templ — i mieszkańców secinami skazują na rozstrzelanie jedynie dla tego, iż są rojalistami. Wandea jest to prowincya południowo-zachodnia Francyi, która się okazuje tak przywiązaną do Burbonów. Lecz pan Le Quoi zna bezwątpienia tę część kraju i będzie mógł nam udzielić szczegółów o niej.
— Non, non, non, mon cher ami! — zawołał pan Le Quoi, zasłaniając ręką oczy — nie pytajcie mnie o te wszystkie okropności, pozwólcie mi zapomnieć o nich.
— Ci zapaleni republikanie w krótkim przeciągu czasu stoczyli wiele bitew — dodał sędzia — aż nadto często byli zwycięzcami. Nie mogę jednak powiedzieć, bym się gniewał, iż odebrali Tulon, albowiem port ten naturalnie należy do Francyi.
— Co i odebrali Tulon! — zawołał pan Le Quoi, żwawo powstawszy i wyskakując z radości — to mię zachwyca, unosi! ah! ah! panowie Anglicy! lecz ta biedna królował ta niepoliczona liczba ofiar! Francuzi zawsze są dzielni, oni odebrali Tulon! chciałbym ażeby Londyn zdobyli.
Przez kilka chwil przechadzał się, miotany gwałtownem wzruszeniem, już to pocierając ręce z radości, już uderzając się w czoło ze smutku. Nakoniec nie mogąc się oprzeć wzruszeniu, którego przyczyną były uczucia walczące w jego sercu, miłość ojczyzny i wstręt do morderstw, jakich się w niej dopuszczano, nagle wybiegł z sali napowrót do swego sklepu.
Odejście jego nie zdawało się zadziwiać gości nawykłych do sposobu jego obejścia się, lecz major Hartmann parsknął ze śmiechu, co mu się rzadko trafiało i zawołał:
— Ten Francuz zwarjował, nie potrzebuje on pić, już się upoił radością, chociaż zapłakał ze smutku.
— Francuzi są dobrzy żołnierze — rzekł Hollister — pomogli nam do wygranej pod York-Town i jakkolwiek jestem zupełnie w tem nie świadom, co się tyczy wielkich obrotów wojska, mniemam jednak, iż bez nich wódz naczelny nie mógłby ruszyć naprzeciw Kornwallisa.
— Prawdę mówisz sierżancie — zawołała jego małżonka — chciałabym, abyś zawsze był takim samym. Tak jest, tak, Francuzi są dobrymi żołnierzami, a nadewszystko są to piękne chłopcy. Przypominam sobie, iż kiedym moim wózkiem jechała jak markietanka, gdy ty naprzód się posuwałeś z milicyą, napotkałam wówczas pułk francuzki, zmierzający do połączenia się z wojskiem i nie miałam potrzeby ruszać dalej dla sprzedania mego towaru. A czy zapłacili, pewnie się mnie zapytacie? Bez wątpienia, zapłacili i to jeszcze pięknemi pieniędzmi francuzkiemi; niech djabeł porwie, jeśli oni mieli te świstki amerykańskich papierów. Niech mi Bóg odpuści te przekleństwa, lecz to istna prawda, iż zapłacili pięknem i dobrem srebrem. I z nimi na sześć szklanek, zawsze jedne zyskać można, gdyż oddając je, zawsze coś na dnie zostawią. A w takim razie handel dobrze idzie, sędzio, kiedy pijący płacą dobrze i nie patrzą zbliska.
— A to ci na dobre wyszło, mistress Hollister — rzekł Marmaduk. Lecz gdzież jest Ryszard? Zaledwo usiadł, wnet ujrzałem jak się zabrał do wyjścia i już go oddawna nie ma tu, tak, iż się obawiam, aby gdzie nie zmarzł.
— Nie lękajcie się braciszku Marmaduku, nie lękajcie się! — zawołał pan Jones, wszedłszy w tejże chwili. Czynności rozgrzewają nawet w najchłodniejszą noc. Betty, mąż twój wychodząc z kościoła, mówił mi, iż się obawiał, aby wieprze jego nie sparszywiały. Poszedłem zobaczyć i przekonałem się, iż rzeczywiście tego się trzeba było lękać. Udałem się więc do was, doktorze i dostałem od ucznia twojego potrzebne ingredyencye, które zmieszawszy z pomyjami, wlałem do koryta. Teraz za wszystko odpowiadam i stawię daniela przeciw wiewiórce, iż nim się tydzień skończy, wieprze będą się miały dobrze. No dalej pani Hollister, teraz czekam na kubek flipu.
— Już gotów zupełnie panie Jones — odpowiedziała gospodyni — wiedziałam dobrze, iż go wam będzie potrzeba. Kochany mój sierżancie, podajże panu Jones kubek, który stoi przy ogniu. Eh nie! ot ten największy, dobrze; skosztuj panie, a śmiem rzec, iż będziesz zadowolony.
— Doskonały, Betty — odpowiedział Ryszard — nikt lepiej przyrządzać od ciebie nie umie flipu. Oto masz Johnie, napij się. Pij, pij, ja ty i doktor dzisiejszego wieczora piękną zrobiliśmy operacyą. A jakże się ma nasz pacyent? Ale, ale, braciszku Marmaduku, pod twą niebytność pewnego dnia kiedym nic nie miał do roboty, co się bardzo rzadko trafia, ułożyłem śpiew. Wnet ci go zaśpiewam.

Gdy się kłopotom poddamy,

Których pełne nasze życie,
Wnet przyjaciele ujrzycie
ak siwizny doczekamy.

Lecz chcąc trosce stawić czoło,
Wziąć rozbrat z czarnym humorem,
Trzeba rano i wieczorem Pić,
śpiewać i żyć wesoło.

Pijmyź, w piosnkach strójmy śmiechy,
Te są chłopców dobrych wczasy,
Żyj pustoto i uciechy,
Smutki niech idą na lasy.

Tłum kłopotów życie skraca,

Kruczy włos w siwy obraca.

Ha! braciszku Marmaduku jakże sądzisz o tem? Ułożyłem także i drugą zwrotkę, lecz braknie mi ostatniego wiersza, gdyż nie dobrałem jeszcze rymu. Prawdziwie urodziłem się poetą. A ty stary Johnie, jakże ci się wydaje ta muzyka? czyli może się ona porównać z waszemi wojennemi śpiewy?
— Dobra jest — odpowie Indyanin, który pił ze wszystkimi sąsiadami, nie licząc tego co mu dała gospodyni i którego głowa poczęła już doznawać wpływu trunków.
— Brawo! Brawo! Ryszardzie — wykrzyknął major, którego oczy także świadczyły o działaniu, jakie trzeci kubek toddy wywarł na jego głowę — brawissimo! to wyborna piosnka; lecz Natty Bumpo umie lepszą. Dalej, mój stary chłopcze, zaśpiewaj nam swoją piosnkę o zwierzynie.
— Nie, majorze, nie — odpowiedział Natty wstrząsając głową ze smutną miną — dożyłem by widzieć, czego spodziewałem się, iż nigdy oczy moje nie ujrzą w tych górach, i nie mam już serca do śpiewania. Kiedy ten co winien być panem tutaj, musi pić wodę śniegową dla ugaszenia swego pragnienia, nie przystoi tym, co żyli z jego łaski cieszyć się, jak gdyby wszędzie było słońce i wiosna.
To rzekłszy, skłonił głowę na kolana i zakrywając twarz rękami, wrócił do dawnej swej postawy.
Zmiana temperatury, jakiej doświadczył Ryszard Jones przechodząc ze zbytecznego zimna do najwyższego ciepła i szybkość z jaką wychylił jednym prawie ciągiem kilka kubków flipu, które przyrządzić zaledwo wyśpieszyć mogła mistress Hollister, już postawiły go na równi z innymi składającymi towarzystwo. Wziąwszy w rękę kubek ulubionego napoju podniósł się i zbliżył do starego strzelca.
— Słońce i wiosna — zawołał — ślepy jesteś mój Natty, należało powiedzieć księżyc i zima. Napij się abyś wzrok przeczyścił.

Trzeba rano i wieczorem
Pić, śpiewać i żyć wesoło.

Lecz słuchajcie, oto stary John zaczyna śpiewać. Co za wilcza muzyka ta indyjska, majorze! pewien jestem, iż ani jednej nie znają nuty.
Kiedy Ryszard śpiewał i gadał, stary Mohegan wydawał dźwięki przeciągłe i jednotonne, znacząc miarę ruszaniem głowy i ciała, mało do tego słów przydawał, a że wymawiał je w ojczystym języku, Natty tylko mógł je rozumieć. Nie dając baczenia na to co Ryszard mówił, nie przestawał śpiewać jakiejś dzikiej i melancholijnej pieśni, raz podnoszącą do hnjwyższych tonów i znowu spadającą do nizkich i drżących dźwięków, które rzekłbyś, iż stanowią charakter tej muzyki.
Uwaga naówczas całego zgromadzenia widocznie była rozdzieloną. Poukładały się rozmaite gruppy rozprawiając o rozmaitych przedmiotach, z których główniejszemi były, leczenie wieprzów od oparszywienia i kazanie miane przez pana Granta. Tymczasem doktor Todd starał się wyłożyć Marmadukowi, naturę rany odebranej przez młodego Strzelca. Stary Mohegan nie przestawał śpiewać, wzrok jego coraz błędniejszy się stawał i fizyognomia powoli przybierała wyraz nieludzkiej dzikości. Śpiew jego stopniami się wznosił i nakoniec dotknął najwyższej oktawy, co przerwało powszechną rozmowę. Natenczas Natty podniósłszy głowę, przemówił doń żwawo w ojczystym języku, co przez wzgląd na czytelników przełożymy na mowę zrozumialszą dla nich.
— Do czego się przyda opiewać sławne twe czyny Szyngaszguku i wspominać o wojownikach, których własną zabiłeś ręką, kiedy największy nieprzyjaciel jest blisko ciebie i przywłaszcza prawa Młodego Orła? I jam walczył w bitwach więcej niżli którykolwiek z wojowników twego narodu, lecz nie chciałbym się z tego wynosić w czasie, jak teraźniejszy.
Indyanin chciał się podnieść, lecz nie mogąc się utrzymać na nogach, całym ciężarem upadł na swą ławkę.
— Sokole oko — rzekł on — jestem wielki wąż Delawarów; ja mogę tropić Mingów, jak gadzina co unosi jaja ptasie i jak grzechotnik jednym ich obalić ciosem. Człowiek biały dobrze mówił dzisiejszego wieczoru; chciał on tomahawkowi Szyngaszguka nadać białość wód Otsego, lecz nie oschła jeszcze na nim krew Makwów.
— I dla czegóż pozbawiłeś życia tych biednych Mingów? Czyliż nie dla tego, aby zapewnić dzieciom twych ojców posiadanie tych lasów i jezior, które oddane były na uroczystej radzie spożywaczowi ognia? A tymczasem krew bohatera czyliż nie płynie w żyłach młodego naczelnika, który powinienby podnieść swój glos wysoko w miejscach, gdzie głos jego nie może się dać słyszeć?
Rozmowa ta, której wszyscy słuchali nie rozumiejąc, zdawała się na chwilę wracać staremu Indyaninowi możność użycia przyrodzonych jego zdolności. Potrząsł głową w groźnem poruszeniu, znowu powstał z widocznem usiłowaniem utrzymania się na nogach i utkwiwszy w Marmaduka oczy pałające dzikim gniewem, ściągnął rękę do tomahawku wiszącego u pasa.
— Nie przelewaj krwi! — zawołał Nafty postrzegłszy, że stary wódz przybierał charakter srogiej dzikości jemu wrodzony.
Lecz Ryszard postawił przed Moheganem naczynie napełnione flipem; starzec dziki porwał je oburącz i duszkiem wychylił. W tejże chwili oczy się jego zbłąkały, wzrok się zaćmił, rysy jego wyrażały tylko osłupiałość, naczynie z rąk mu się wymknęło i opadł na ławkę, wsparłszy głowę o stół przed nim stojący.
— Otóż są dzicy rzecze Natty — daj im pić a będziesz miał z nich albo psów wściekłych, albo wieprzów. Lecz cierpliwości, cierpliwości, nadejdzie może dzień sprawiedliwości.
Powiedział jeszcze do niego kilka słów w ojczystym języku, lecz John nie mógł już więcej nie słyszeć.
— Na co się przyda do niego mówić — zawołał Ryszard — nie widziszże, iż on głuchy, ślepy i niemy? Dalej, kapitanie Hollister, daj mu izbę sypialną w twej stodole, a ja ci zapłacę za niego. Jestem tego wieczora bogaty, dwadzieścia razy bogatszy od ciebie bracie Marmaduku z twemi lasami, gruntami, jeziorami, z twemi procentami i gotówką.

Bo chcąc trosce stawić czoło.

Wziąć rozbrat z czarnym humorem,
Trzeba rano i wieczorem Pić,
śpiewać i żyć wesoło.

Pijmyż, w piosnkach strójmy śmiechy,

Te są chłopców dobrych wczasy,
Żyj pustoto i uciechy,

Smutki niech idą na lasy.

Tłum kłopotów życie skraca,

Kruczy włos w siwy obraca.

Dalej, królu Hiramie, dalej książę Doolittle rób jak ja, pij, pij, powiadam ci. Dzisiaj wigilia Bożego Narodzenia, a ten dzień jedyny w roku.
— Eh! Eh! eh! Pan Jones całkiem jest dzisiaj muzykalnego humoru — rzekł Hiram, którego język nieco już także skołowaciał. Cóż więc mości Jonesie, ja mniemam, iż wszystko ukończywszy zrobimy z naszego pomnika kościół.
— Kościół, Doolittlu — zawołał Ryszard — my zrobim katedrę, będziemy mieli biskupa, kanoników, księży, dyakonów, chłopiąt chórowych, zakrystyanów, kustoszów, organistę i kantora. Na lorda Henryka, jak mówi Beniamin, zbudujemy dzwonnicę na drugim końcu, i tak zrobimy dwa kościoły. Co na to mówisz braciszku Marmaduku, przyjmieszże na siebie i te koszta. Tak jest, tak, zapewne wszystko opłacisz.
— Tak wrzeszczysz Ryszardku — rzekł sędzia — iż mi niepodobna słyszeć co mówi doktor. Nie powiedziałeśże mi doktorze Todd, iż obawiać się należy, aby się rana nie rozjątrzyła, z przyczyny ostrości zimna?
— Owszem przeciwnie mówiłem wam panie sędzio — odpowiedział doktor — iż chociażby największe było zimno, nie można się lękać rozjątrzenia rany, którą tak starannie przewiązałem, z której wydobyłem kulę dotąd jeszcze będącą w mojej kieszeni. Ponieważ zaś, jak się zdaje, macie zamiar wziąć tego młodzieńca do siebie panie Templ, mniemam przeto, iż lepiej będzie, kiedy jeden tylko podam rachunek za operacyą i dalsze starania.
— Tak jest, i mojem zdaniem dosyć będzie jednego rachunku — odpowiedział Marmaduk, czyniąc jeden z tych dwuznacznych uśmiechów jemu właściwych, o których nie można było wiedzieć, czyli je przypisać należało ironii, lub dobremu humorowi.
Tymczasem Hollister z pomocą kilku swych gości wyniósł starego Indyanina do stodoły i położył go na słomie, gdzie John Mohegan spokojnie przespał się aż do jutra.
Przez ten czas major tyle wychylił kubków toddy, ile wypalił fajek tytuniu i także począł być szumnie wesołym. Już się noc daleko pomknęła, albo raczej ustąpiła miejsca porankowi, kiedy major pokazał chęć wrócenia do tego, co mieszkańcy osady nazywali wielkim domem. Już naówczas sala była prawie próżną, lecz Marmaduk znał dobrze skłonności i zwyczaje swego starego przyjaciela, aby chciał wcześniej nieco namienić o oddaleniu się. Przy pierwszej okoliczności, jaką mu nastręczył weteran niemiecki, powstał i wyszedł z nim i Ryszardem. Pani Hollistrowa towarzyszyła im aż do progu i polecając, aby szli ostrożnie, rzekła:
— Trzymaj się ramienia pana Jonesa, majorze; on młodszy i służyć wam za podporę powinien. Jest to rozkosz widzieć was wszystkich pod Śmiałym Dragonem, i niezawodnie nie ma nic złego przepędzić wesoło wigilią Bożego Narodzenia, kto wie co się z nami stanie nim drugiej doczekamy? Dobra noc sędzio, życzę wam wszystkim świąt szczęśliwych.
Wychodzący z oberży udali się wszyscy środkiem ulicy, kędy śnieg dobrze był udeptany; Marmaduk w straży przedniej szedł poprzód krokiem dosyć pewnym, dwaj jego towarzysze tuż za nim postępowali z razu jakkolwiek. Lecz gdy zeszli z ulicy na grunta należące do sędziego, ponieważ nie mieli więcej oznaczonej drogi dla wskazywania kierunku, a niepodobną dla nich było rzeczą zmierzać w prostej linii, znacznie się przeto oddalili i kiedy pan Templ stanął przed domem, postrzegł, iż był sam jeden. Wrócił przeto nazad i trzymając się śladów swych dwóch przyjaciół, znalazł ich leżących aż po szyję w śniegu. Nie bez wielkiego trudu postawiwszy ich na nogi, wziął każdego pod rękę i mówiąc słowami Beniamina, potrafił ich wprowadzić do portu bez nowego szwanku, kiedy Ryszard śpiewał pieśń tryumfu:

Trzeba rano i wieczorem
Pić, śpiewać i żyć wesoło.

ROZDZIAŁ XV.
Była nadenczas w Biskajskiej odnodze.
Dawna ballada..

Przed sceną zaszłą pod Śmiałym Dragonem, z której zdaliśmy sprawę w rozdziale poprzedzającym, pan Templ odprowadził swą córkę do domu, pozostawiając jej zupełną swobodę względem przepędzenia wieczoru, w sposób, jaki za najlepszy dla siebie uzna. Przed odejściem do akademii, Beniamin nie zapomniał pogasić światła u zwierciadeł i w kandelabrach, lecz zalecił Aggemu podniecać ogień w salonie, i gdy zapalono cztery wielkie świece we czterech, potężnych lichtarzach miedzianych, uszykowanych na kredensie, przekonali się, iż to miejsce lepiej było oświecone i lepiej ogrzane niżeli sala zkąd wyszli.
Remarąuable Pettibona, która także należała do liczby słuchaczów pana Granta, powróciła ze swą młodą panią, której przybycie nie bardzo przyjemnem widziała okiem. Pochlebiała jednak sobie, iż jej nie trudno będzie z przyczyny młodości Elżbiety, zachować, przynajmniej w części władzę, której nikt jej dotąd nie zaprzeczał. Myśl, iż ulegać będzie rządom i słuchać rozkazów młodej dziewczyny, zamiast dawania ich innym służącym, była dla niej nieznośną. Już pięć czy sześć razy chciała zdobyć się na odwagę, by jednym stanowczym krokiem poznać czego się ma obawiać lub spodziewać na przyszłość, lecz ilekroć spotkała się z czarnemi oczyma i spojrzeniem imponującem Elżbiety, przechadzającej się po salonie, pogrążonej w dumaniach o dziejach jej młodości, o zmianie zaszłej w jej położeniu, a może także i o wypadkach dnia tego, jakaś bojaźń pełna uszanowania, do której wielowładna ochmistrzyni nie sądziła się być przyzwyczajoną, zdawała się przygważdżać język do podniebienia. Nareszcie postanowiła zacząć rozmowę od przedmiotu, który równając wszystkich ludzi podług jej rozumienia, nadarzał zręczność popisania się ze swemi talenty.
— Pan Grant powiedział nam dzisiejszego wieczoru gładkie kazanie — rzekła. Wszyscy ministrowie jego kościoła zawsze mają piękne mowy, lecz trzeba dodać, iż wprzód układają swe myśli na piśmie, co jest wielkim przywilejem, wątpię bowiem, aby mogli kazać w pełności serca, jak kaznodzieje obrządku stojącego.
— Cóż to rozumiesz przez kaznodzieję obrządku stojącego? — zapytała Elżbieta.
— Rozumiem presbiteryanów, anabaptystów — odpowiedziała Remarquable — i wszystkich innych, co nie klękają odprawiając modlitwy.
— A więc tym sposobem nazwiesz religią mojego ojca, obrządkiem siedzącym — rzekła Elżbieta, śmiejąc się.
— Zapewne, miss Elżbieto — odparła Remarquable — nigdym wszakże nie pozwoliła sobie mówić w nieprzyzwoity sposób, ani o waszym ojcu, ani o kimkolwiek z jego rodziny. Wiem, że Kwakry są ludzie rozsądni i przemyślni. Na nabożeństwie siedzą w milczeniu i przez długi czas, żaden z nich nie otworzy gęby. W waszych zaś kościołach przeciwnie, co chwila potrzeba zmieniać postawę, a mogę o tem mówić, byłam już tam raz bowiem nim się dostałam do Templtonu i doprawdy mniemałam, iż jestem na koncercie.
— Nowe mi okazujesz zalety naszego obrządku, na które nie zwracałam uwagi — rzekła Elżbieta — lecz czuję się znużoną i chcę się oddalić. Chciej więc zobaczyć, czy jest ogień w mym pokoju.
Pettibona czuła niepowściągnioną żądzę odpowiedzieć młodej swej pani, iż mogła się sama dowiedzieć o tem, lecz umiarkowanie przemogło niechęć i po kilku chwilach zwłoki, jakby dla utrzymania swej godności, wykonała ten rozkaz. Wiadomość jaką przyniosła, była zadowalniającą i Elżbieta oddaliła się życząc dobrej nocy ochmistrzyni i Beniaminowi, układającemu drwa w piecu.
Jak tylko wyszła, wnet Remarquable dała się słyszeć z mową, która nie będąc ani krytyką, ani pochwałą młodej jej pani, wyrażała jednak wiele niechęci. Beniamin nie zwracał na to wcale uwagi i starannie się krzątał koło ognia. W końcu poszedł zobaczyć termometr, potem wydobył z kredensu to, co wystarczyłoby do utrzymania w człowieku wewnętrznego ciepła, bez pomocy wielkiej ilości drzewa nawalonego do pieca. Przybliżywszy doń mały stolik, postawił na nim butelki i szklanki, wziął dwa krzesła, usiadł na jednem, napełnił swą szklankę i tak przemówił do swej towarzyszki:
— Dalej mistress Pettibono, dalej, postaw się na kotwicy w tem krześle. Na dworze wiatr wschodnio-północnowschodni, lecz nie to nie znaczy, z jakiej on dmie strony. Tam na spodzie okrętu murzynom gorąco przy ogniu, przed którym możnaby całego upiec wołu; tutaj ciepłomierz wskazuje 55 stopień, lecz jeżeli to drzewo jaworowe ma jaką wartość, to nim pół godziny upłynie, będzie na nim o dziesięć stopni więcej. Zbliż się więc, usiądź i powiedz mi, co myślisz o naszej młodej pani?
— Mojem zdaniem panie Beniaminie Penguillanie...
— Ben Pompo, nazywaj mię Ben Pompo, mistress Remarquable, dzisiaj wigilia Bożego Narodzenia i mam zamiar wypompować aż do dna te butelki.
— Dziwny z ciebie człowiek Beniaminie, miałam ci powiedzieć, iż wkrótce ujrzymy w tym domu wielkie odmiany.
— Odmiany! — zawołał Beniamin, rozpatrując swą butelkę, w której próżnia następowała z cudowną szybkością. Co mi do nich, byleby zawsze przy mnie były klucze od piwnicy.
— Mniemam, iż się zawsze coś znajdzie do jedzenia i picia w domu. Nieco więcej cukru, jeśli wolno cię prosić panie Beniaminie, albowiem pan Jones starannym jest szafarzem. Lecz nowy pan, nowe prawa, i zdaje mi się, iż pobyt nasz tutaj nie nader pewny.
— Nie od wczorajszego to dnia, mistress Remarquable puściliśmy się na burzliwe morze życia. Napotkaliśmy statecznie wiejące wiatry, co długo zasłaniały nas w żegludze, lecz nic nie ma nad wiatr zmienniejszego i wkrótce może nastąpi burza, która potarga liny na naszym statku, co dzisiaj lub jutro przytrafić się może.
— Każdy wie o tem, że życie jest niepewne — odparła Remarquable; starając się zastosować do usposobienia swego towarzysza. Ale ja przewiduję, że w domu tym zajdą wielkie zmiany, więc ostrzegam, bo nie opatrzycie się, jak wam narzucą przełożonego w postaci jakiego młodego człowieka, jak to już mnie spotkało. Otóż sądzę Beniaminie, że byłoby to wam bardzo przykro, gdyby po tylu latach wiernej służby, spotkała was taka krzywda.
— Awans powinien następować wedle lat służby spełnionionej — rzekł ochmistrz. Ale skoroby mi kogoś postawiono na przełożonego niesłusznie, to złożyłbym urząd prędzej, niż można spuścić łódkę ze statku na morze. Ale nie, pan Jones jest zacnym człowiekiem, otóż jemu powiedziałbym, że proszę o dymisyę, gdyby jaki dudek miał mi grać na nosie. Ja zaczynałem mój zawód od najniższych stopni. Pływałem po morzach i naciągałem żagle, a potem przyprawiałem w kajucie grog dla majtków. Juścić skosztowałem go nie raz, jak to zapewne i sama robisz, zajmując się kuchnią. Twoje zdrowie mistress!
Ochmistrzyni nie mogła przyzwoicie postąpić, jak spełnić nawzajem zdrowie Beniamina, a przyznać należy, iż zgoła nie była nieprzyjaciółką szklanki wina, wódki lub dżynu do połowy rozlanego gorącą, wodą, byleby dobrze był cukrem zaprawny. Po tej wymianie grzeczności znowu się zawiązała rozmowa.
— Musiałeś wiele nabyć doświadczenia panie Beniaminie, albowiem jak Pismo św. powiada: „Ten co przebywa morze okrętem widzi dzieła Pana.“
— A niekiedy i dzieła dyabła, mistress Pettibono. Lecz z tem wszystkiem, morze wielkie nastręcza korzyści człowiekowi, tam albowiem można się nauczyć poznawać nietylko rozmaite narody, lecz i rozliczne kraje. Ja naprzykład jestem nic więcej tylko nieukiem w porównaniu z niektórymi kapitanami, co bywali na morzu, a jednak od przylądku Hugue aż do Finistere, nie masz przylądku, wyspy, których wymienić nazwania nie byłbym w stanie. Tak jest, znam tę stronę tak dobrze, jak drogę ztąd do Śmiałego Dragona; i ta odnoga Biskajska jest to stara moja znajomość. Chciałbym tylko, abyś słyszeć mogła ryk wiatru tam huczącego, włosyby ci słupem stanęły na głowie. Żeglować w tej odnodze, jest prawie to samo, jak w tym kraju podróżować z góry na górę.
— Jak to panie Beniaminie, alboż to morze podnosi się kiedy aż do wysokości gór naszych?
— I jeszcze wyżej, mistress Pettibono. Lecz dolej cokolwiek rumu do swej wody, gdyż zaledwo się zafarbowała. Oto cukiernica, bierz ile ci się podoba. Tak jest, tak, morze toczy góry w odnodze Biskajskiej, chyba jeśli nie wieje wiatr południowo-zachodni, to wtedy nie tak jest burzliwe. Ale jeżeli chcesz widzieć okazałe góry wody, płyń koło wysp Azorskich z wiatrem zachodnim, zostawując ziemię na lewo a sztabą okrętu obracając się ku południowi, a powiesz w pół godziny jakie tam zobaczysz rzeczy. Jednakże ja byłem na pokładzie fregaty Boadicei, a zdarzały się chwile, gdyśmy byli wyniesieni prawie aż na obłoki, a pod nami roztwierała się przepaść, która całą marynarkę Anglii pochłonąć mogła.
— Sprawiedliwe nieba panie Beniaminie! Jak wówczas musieliście się lękać! i jakże wyszliście z tego niebezpieczeństwa?
— Lękać się! i czegóż u dyabła mieliśmy się lękać od kilku kropel wody słonej spadającej na głowy? Zwołano całą osadę statku, bo ci co nie byli na straży, tak spokojnie spali na swej wiszącej pościeli, jak sama noc dzisiejszą prześpisz w swem łóżku, wszystkich ręce wzięły się do roboty i nie mało trudów kosztowało, by fregata ruszyła. Lecz ja wam powiadam mistress Pettibono, a nie jestem kłamcą, iż tak ona przelatywała z góry na górę, ani mniej ani więcej, jak widzisz tu przeskakującą wiewiórkę z gałęzi na gałąź. Zgodnie z prawdą dodać jednak potrzeba, iż w porządne opatrzona była żagle. Nie było z nas żadnego, coby nie wolał raczej na niej przepędzić całe swe życie, niż mieszkać w pałacu. Jeślibym był królem angielskim, kazałbym ją obwołać na moście londyńskim i nie miałbym innego miejsca przebywania, albowiem któż jeżeli nie Jego królewska Mość ma prawo do najlepszego pomieszkania.
— Lecz ty panie Beniaminie, ty co podówczas robiłeś?
— Co robiłem?.... pełniłem moją powinność jak inni, a nie brakło nam pewnie roboty. Jeśliby na Boadicei znajdowali się spółziomkowie, pana Le Quoi, pewno rozbiliby ją o brzegi jakiej wysepki, lecz my nie byliśmy tak nierozumni. Stanąwszy na wysokości wyspy Pic, pędziliśmy na rejach to w prawo to w lewo, i nie mogę powiedzieć, czyliśmy przeskoczyli tę wyspę, czyśmy ją opłynęli. Nie jednokrotnie fregata nasza wydawała się jak ryba między pędem dwóch rzek, nakoniec wiatr się uśmierzył, słońce się ukazało i nie myśleliśmy o niczem, tylko aby się osuszyć.
— Życie człowieka okropnem na morzu być musi — rzekła Remarąuable, która nie rozumiejąc większej części wyrazów użytych przez Beniamina, utworzyła w swej myśli niejasny obraz straszliwej burzy. I dla tego nie dziwi mię to, żeś nad nie przeniósł służbę w tak dobrym domu, jak ten. Nie przeto jednak, iż chciałabym tu zostać, Bogu dzięki, nie będę się kłopotała w znalezieniu dla siebie drugiego, i łatwiej mi bez niego się obejść, niż temu domowi bezemnie. Tego tylko odżałować nie mogę, żem się tu dostała, co jednak nie nastąpiłoby, gdybym przewidzieć mogła, jak się to wszystko skończy.
— Ale ponieważ przez czas tak długi zostawałaś na tym statku, musiałaś się przeświadczyć że dobrze płynął.
— Jeśli chcesz tem dać do zrozumienia, iż miejsce było dobre, zgadzam się na to i nic nie mam do wyrzucenia, ani sędziemu, ani panu Jonesowi. Ale powtarzam, że wkrótce się zmieni, gdy zobaczymy na czele domu tego, małą? szpetną błaźnicę.
— Szpetna! — zawołał Beniamin, otwierając szeroko oczy, które sen już poczynał przymykać — szpetna! do pioruna! tyle znaczyłoby, co powiedzieć, iż Boadicea nie była dobrze zbudowaną fregatą. Jakże do dyabła! czegóż więc jej braknie? czyliż nie ma oczu tak jaśniejących, jak gwiazda poranna, włosów tak czarnych, jak liny okrętowe najlepiej smołą oblane? Poruszenia jej nie sąż-li tak przyjemne, jak korwety w najlepsze opatrzonej żagle? Na mą duszę, figura zdobiąca rufę Boadicei, niczem się przy niej wydałaby, a jednak podług tego com słyszał od mówiących do kapitana, był to portret królowej, a już też królowe muszą zawsze być piękne, któż bowiem od króla większe ma prawo do posiadania pięknej małżonki?
— Mów przyzwoiciej Beniaminie, jeśli chcesz abym ci dotrzymała towarzystwa. Nie mogę twierdzić, aby ona nie była powabną, na pierwszy rzut oka, lecz utrzymuję, iż żyć z nią nie będzie sposobu. Podług tego, co mi powiadał pan Jones, spodziewałam się zobaczyć w niej wzór wszystkich doskonałości, lecz zdaniem mojem Ludwika Grant jest dwadzieścia razy milszą od Betsy Templ. Już się sądzi być wielką panią, że słówka przemówić nie chce do biednej służebnej. Kiedym zapytała o czem myślała tutaj przybywając, gdy swej matki nie znalazła, zawróciła głowę w drugą stronę i nie raczyła nawet odpowiedzieć.
— Może nie zrozumiała tego, co jej mówiłaś, wyznać bowiem potrzeba iż straszliwy masz akcent mistress Remarquable, panna Elżbieta zaś uczyła się po angielsku w Nowym Yorku u pewnej damy z Londynu. Ani ja, ani żaden kapitan z marynarki angielskiej, nie bylibyśmy w stanie lepiej od niej mówić tym językiem. Winnaś na to zwrócić uwagę, iż co do wymowy, jesteś tylko majtkiem, młoda zaś twoja pani admirałem.
— Moja pani! bierzesz-że mnie za murzynkę panie Beniaminie? Ona nie jest moją panią i nią nie będzie. Co się zaś tycze mego sposobu mówienia, pochlebiam sobie, iż w tem nikomu nie ustępuję w całej Nowej Anglii, urodziłam się i wychowanam została w hrabstwie Essex.
— Mniejsza o to, lecz ja nie widzę przyczyny dla czego mogłabyś się użalać na naszą pannę. Dla tego wypij raz jeszcze i nie myśl o tem więcej.
— Tak, owszem, będę myślała. Podobne postępowanie całkiem jest nowem dla takiej jak ja niewiasty. Mam na moje potrzeby sto pięćdziesiąt dollarów, łóżko, dwadzieścia baranów i nie pozostanę w domu, gdzie nie pozwolono nazywać panienki jej chrzestnem imieniem. Tak jest, nazywać ją będę Betsy, Lizzy, Elżusią, słowem, jak mi się podoba, kto mi tego zabroni? Żyjemy w kraju wolnym. Spodziewałam się jeszcze lato przyszłe tu zabawić, lecz jutro się oddalę, albo mówić będę, jak mi się podoba.
— Co do tego mistress Remarquable, nikt ci nie zaprzeczy, sądzę albowiem, iż usiłować wstrzymać twój język, gdy mu przyjazny wiatr służy, byłoby to samo, co chcieć zahamować uragan rozciągając chustkę Barcellońską.
Następnie ze wzajemnego nieporozumienia się zaszła sprzeczka między nimi. Obrażona ochmistrzyni wstała z powagą na jaką się tylko zdobyć mogła, wzięła świecę ze stolika, wyszła z pokoju i zamknęła drzwi z trzaskiem, podobnym do wystrzału pistoletowego, wymówiwszy półgłosem wyrazy grubijanin i pijak.
— Kogożto nazywasz pijakiem? — zawołał Beniamin zrywając się do drzwi. Ale głupi jestem — rzekł nagle się zatrzymawszy. Stare to graty okrętu do których i podpływać niewarto. Gdzież u dyabła nauczyła się ona tak żyć i mówić?
Znowu usiadł, wypił szklankę groku, skłonił głowę na piersi i wkrótce począł wydawać dźwięki, mające niejakie podobieństwo z mrukiem niedźwiedzia, przerywane grubemi wyrazami przez marynarzy do łajania zwykle używanemi.
Sen jego trwał godzin kilka, nakoniec pełne wrzawy przybycie pana Jonesa w towarzystwie majora i pana domu obudziło go nagle. Tyle jednak odzyskał przytomności, iż pomógł dwom pierwszym dobrać się do ich pokoju, poczem sam zniknął, zostawiając staranie o bezpieczeństwie domu temu, kogo to najwięcej obchodziło. Zasuwki i zamki nie były prawie w użyciu w pierwiastkowych czasach nowych osad, z kolei i Marmaduk oddalił się do swego pokoju, obejrzawszy czyli wszystkie ognie pogaszono.
Na tym środku ostrożności, zakończył się pierwszy dzień naszej historyi.


ROZDZIAŁ XVI.
Jest jakaś zdrada panowie, przeto bądźcie w gotowości.
SZEKSPIR (Wiele hałasu o nic).

Zimno znacznie się zmniejszyło o poranku dnia następnego. Lekkie obłoki ukazały się na widnokręgu i księżyc skrył się za masą wyziewów pędzonych ku północy wiatrem południowym, co było niezawodnym znakiem odwilży. Słońce zrazu zaświeciło w całym blasku, lecz powoli skupiły się obłoki i zaległszy naokoło, nie dozwalały przenikać jego promieniom.
Już dobry był ranek i słońce pasowało się jeszcze z gromadą chmurnych wyziewów przyćmiewających go, kiedy Elżbieta wyszła ze swego pokoju chcąc korzystać z pogody i zaspokoić ciekawość, zwiedzając miejsca przyległe domu ojca, nim się zgromadzą na śniadanie. Okrywszy się futrem dla ochrony od zimna, które lubo nie ostre, dojmowało jeszcze, weszła do małej zagrody położonej za domem, prowadzącej do lasku małych sosenek odrostków starych drzew, których pnie ścięto. Zaledwo tam weszła, wnet poznała głos Ryszarda Jonesa wołającego:
— Życzę ci szczęśliwych świąt Bożego Narodzenia[17] Elżusiu. Ah! ah! widzę, iż z ciebie ranny ptaszek, lecz i o tem wiedziałem, iż będę od ciebie ranniejszym. Nigdy nie dozwoliłem wyprzedzić się nikomu, co do życzeń na dzień Bożego Narodzenia. Nie, ani mężczyzna, ani niewiasta, ani dziecię, ani wielki, ani mały, ani biały, ani czarny, ani twarzy żółtej, ani miedzianej, nikt nie może się poszczycić by mię wyprzedził w tym względzie. Ale zaczekaj chwilę, niech włożę odzienie. Chcesz zapewne widzieć ulepszenia, jakie pod twą niebytność zaprowadzone zostały; ja tylko mogę je pokazać, gdyż sam układałem wszystkie plany. Jeszcze upłynie godzina nim brat Marmaduk i major przyjdą do siebie, po tych przeklętych miksturach pani Hollister; nic mi więc nie przeszkadza nieco się przejść z tobą.
Elżbieta obróciwszy się, postrzegła Ryszarda w nocnej czapeczce u okna jego sypialnego pokoju, gdzie bojaźń, aby go kto nie uprzedził, co do życzeń na ten dzień, zniewoliła go wysunąć głowę pomimo zimna. Uśmiechnąwszy się, obiecała zaczekać, wróciła do domu, po chwili wyszła znowu, trzymając w ręku papier z kilku pieczęciami. Pan Jones czekał już na nią.
— Pójdźmy, Elżusiu, pójdźmy — rzekł, biorąc ją pod rękę — odwilż się zaczyna, lecz śnieg jeszcze zdoła nas utrzymać. Nie czujesz-że, iż powietrze którem oddychamy, przybywa od Pensylwanii? Co za obrzydliwy klimat! Wczoraj o zachodzie słońca zimno potężne, dostateczne było do zmrożenia gorliwości w człowieku, co podług mnie jest postawić termometr na zero; między dziewiątą a dziesiątą godziną powietrze było nieco umiarkowańsze; o północy zupełnie łagodne, przez resztę zaś nocy tak było gorąco, iż leżeć pod kołdrą nie mogłem. Eh! Aggy, hola! Aggy! zbliż się murzynku, winszuję ci radośnych Świąt Bożego Narodzenia Podejmij ten dollar i jeśli ktokolwiek wstanie nim my wrócim, prędko mi donieś o tem, jeśli zaś z twej niebaczności uprzedzi mnie brat Marmaduk, nie chciałbym być w twojej skórze.
Aggy obiecał być uważnym w wykonaniu jego rozkazów, podniósł dollara ze śniegu, wyrzucił go w górę o dwadzieścia stóp na powietrze, zręcznie schwytał ręką spadającego i pobiegł do kuchni, aby się pochwalić z odebranego podarku, z sercem tak lekkiem jak fizyognomia jego była radośną.
— Bądź spokojnym drogi wujaszku — rzekła Elżbieta — tylko co otwierałam drzwi od pokoju mojego ojca, śpi jeszcze głęboko. Możemy w zupełnej spokojności odbyć naszą przechadzkę i wszystkie honory dnia tego przy was zostaną.
— Marmaduk jest twoim ojcem Elżbieto, ale muszę powiedzieć, że lubi pierwszeństwo wszędzie, nawet w drobnostkach. Co do mnie, tylko z powodu spółubiegających się staram się o to, albowiem rzecz z siebie nic nie znacząca, czasem nabiera wagi, gdy się wielu o nią jednocześnie ubiega. Tak i w tem zdarzeniu, chcę uprzedzić braciszka, gdyż pragnie iść ze mną w zawody.
— Wszystko to bardzo jasno wujaszku; gdybyś był jeden na świecie, nie troszczyłbyś się bynajmniej o zaszczyty, ponieważ wiele ludzi do nich dąży, i ty się o nie starasz, nie dla nich samych, lecz jedynie dla tego, iż wielu jest spółzawodników.
— Na to samo wyjdzie Elżusiu, widzę, że z ciebie pojętna dziewczyna i cześć jednasz swym mistrzom. Może nie wiesz o tem, iż ja to jestem przyczyną, że cię oddano na pensyą w Nowym Yorku; skoro tylko bowiem ojciec twój o tem nadmienił, napisałem zaraz do przyjaciela mojego w tem mieście i z jego to rekomendacyi ciebie umieszczono. Lecz w tej rzeczy nie jeden szturm przypuścić musiałem do braciszka, uparty jest zazwyczaj, a jednak zmusiłem go do poddania się.
— Wybacz mojemu ojcu, gdybyś wiedział, co on dla ciebie wujaszku uczynił, pod ten czas, gdyś był w Albany, więcejbyś go oszczędzał.
— Dla mnie? zawołał Ryszard, zatrzymując się dla namyślenia się. Ah! domyślam się, przywiózł mi plan nowej kaplicy hollenderskiej. Mało dbam o to Człowiek z pewnym talentem, nie pracuje z cudzej porady. Znajdzie w swej głowie wszystko, co stanowi prawdziwego architekta.
— Nie, nie w tem rzecz.
— Nie! Cóż, by to więc było? Czy nie mianował mnie jednym z inspektorów dróg?
— Mogło to być, lecz nie o podobny tu urząd chodzi.
— Podobny urząd! A więc jest urząd. Jeżeli w milicyi, bynajmniej tego nie żądam.
— Ani w milicyi — rzekła Elżbieta, pokazując mu papier trzymany w ręce, którą to wyciągała, to cofała na przemiany z pewną zalotnością — jest to urząd przynoszący zaszczyt i dochody.
— Zaszczyt i dochody! Dalej, dalej Elżusiu, nie trzymaj mię dłużej w niepewności, pokaż ten papier. Pochlebiam sobie, iż to jest miejsce, Da którem zdziałać coś można.
— Bez wątpienia — rzekła Elżbieta oddając mu pismo — ojciec mój dając ten papier, bym ci go wręczyła jako podarek na święta, powiedział mi: Zapewne jeśli co może uczynić przyjemność Ryszardowi, to niewątpliwie zajęcie krzesła władzy wykonawczej w tym powiecie.
— Władzy wykonawczej! powtórzył Ryszard, zrywając pieczęć z oznaką niecierpliwości — cóżby to miało znaczyć? Ah! na mój honor, jest to polecenie mianujące Ryszarda Jonesa koniuszego szeryfem powiatu. A więc rzeczywiście jest to piękne dzieło braciszka. Winienem powiedzieć iż ma dobre serce i nie zapomina swych przyjaciół. Szeryf! wielki szeryf powiatu! to brzmi nie źle, Elżusiu, lecz obowiązki urzędu jeszcze lepiej będą wypełniane. Tak, brat Marmaduk jest człowiek sprawiedliwy i umie ocenić, co dla każdego jest przyzwoitem. Mam jednak dla niego obowiązki — dodał ocierając oczy, bynajmniej o tem nie myśląc połą swej sukni — lecz on wie, iż tylebym zrobił, gdybym mógł dla niego, i przekona się o tem, jeśli kiedydykolwiek znajdę do tego sposobność, wypełniając powinności mojego urzędu. Tak jest, będę je sprawiał, Elżusiu i wypełnię je należycie. Ten niegodziwy wiatr południowy, jak pędzi wodę do oczu!
— Obecnie Ryszardzie — rzekła Elżusia śmiejąc się — spodziewam się, iż nie usłyszę cię narzekającego, jak niegdyś, iż nic nie ma do roboty w kraju, gdzie zdaniem mojem, wszystko zrobić jeszcze należy.
— Tak jest, wszystko zrobić należy — rzekł pan Jones, prostując się w taki sposób, aby ile możności małą swą postawę najwyżej podnieść — lecz wszystko będzie zrobione i dobrze zrobione. Idzie tylko o to, aby systematycznie działać, o czem od dzisiejszego ranka myśleć pocznę. Potrzeba mi pomocników, jak sama miarkujesz, podzielę powiat na wydziały i w każdym z nich będę miał jednego; będzie to mój wewnętrzny wydział. Obaczmy kogoż wybiorę? Beniamina? Tak, Beniamina. On się już zupełnie znaturalizował i przedziwnie odpowiada temu miejscu, bieda tylko, iż nie umie konno jeździć.
— Lecz doskonale umie kręcić powrozy[18] wujaszku, a ztąd następnie będzie wielce użytecznym, w wykonywaniu wyroków sądu kryminalnego.
— Nie, nie, i jeśli potrzeba będzie powiesić człowieka, pochlebiam sobie, iż nikt nie potrafi wykonać tego lepiej jak... to jest... ah, tak, tak, Beniamin w podobnym przypadku wielkiego będzie użytku, lecz mniemam, iż z takąż mi trudnością przyjdzie nauczyć go, przytwierdzać należycie powróz do szubienicy, jak skłonić go do wsiadania na koń. Nie, nie, wypada mi poszukać innego pomocnika.
— Zapewne panie szeryfie, ale ponieważ wielmożny pan, będziesz miał dosyć czasu dla zajęcia się temi ważnemi sprawami, proszę, chciej poświęcić kilka chwil grzeczności. Gdzież są te ulepszenia któreś miał mi pokazać?
— Gdzie są one? Wszędzie. Uważaj, tu mam otworzyć pięć nowych ulic, i gdy będą wykreślone, gdy drzewa zostaną, zwalone i grunt się uprzątnie, gdy się domy wzniosą z obu stron, pytam się cię czyli Templton nie przemieni się w piękne miasto. Tak jest, będę miał czterech pomocników, oprócz stróża więzienia.
— Nie mogę pomiarkować jak tu można otworzyć ulice na tym gruncie bagnistym i wzgórkami okrytym.
— Bagna, góry, drzewa, sadzawki, nie nas nie zatrzyma. Potrzeba, aby ulice nasze były pod sznur wyciągnięte. Taka jest wola twego ojca, a wiesz zapewne, iż jeśli on czego żąda, to...
— Pewnie dokona, ponieważ ciebie wujaszku zrobił szeryfem.
— Wiem, wiem — zawołał Ryszard — gdybym mógł uczyniłbym go królem. Braciszek ma najserdeczniejsze serce w Stanach Zjednoczonych i byłby wybornym królem... to jest, gdyby miał dobrego pierwszego ministra. Lecz co to ma znaczyć? Słyszę rozmawiających w tych krzakach... Miałożby się tu co knuć przeciw prawom? Wypada mi natychmiast począć spełniać obowiązek. Zbliżmy się nieco i obaczmy co się tu święci.
Tak rozmawiając postępowali naprzód i oddaliwszy się od domu, znajdowali się już na gruncie, gdzie Ryszard zamyślał wyciągnąć ulice i postawić nowe domy, gdy pomnożenie się ludności tego wymagać będzie.
Lecz obecność człowieka w tem dzikiem jeszcze miejscu, tem się tylko objawiła, iż w pierwiastkowych czasach osiadania wytrzebiono najbliższą część lasu; gdy jednak nie nastąpiło potem karczowanie, ponieważ się znajdowały w niewielkiej odległości grunta sposobniejsze do uprawy, przeto liczne odrostki wybujałe około każdego pnia sosny, utworzyły bardzo gęsty lasek. Szum wiatru poruszającego wierzchołki tych drobnych drzewek nie dozwalał słyszeć kroków Ryszarda i Elżbiety, gęste zaś posplatane gałęzie krzaków zawsze zielonych, dostrzedz ich nie dozwalały. Skutkiem tych dwóch przyjaznych okoliczności, przybliżyli się do miejsca, w którem młody strzelec, Natty Bumpo i stary Indyanin odbywali naradę. Pierwszy mówił żwawo i z zapałem. Natty zdawał się go słuchać z większą niż zazwyczaj uwagą. John Mohegan nieco dalej miał głowę ku piersiom skłonioną, a włosy spadające na czoło, zakrywały mu część twarzy. Położenie jego wyrażało frasunek, nawet pewien rodzaj wstydu.
— Oddalmy się — rzekła Elżbieta głosem stłumionym — nie mamy prawa ich podsłuchiwać.
— Nie mamy prawa!? — odpowiedział Ryszard tymże tonem, chociaż z oznaką niecierpliwości, silniej ujmując ramię Elżbiety, w taki sposób, aby dla niej odwrót uczynić niepodobnym. Zapominasz mała i moja kuzyno, iż moją jest powinnością czuwać teraz nad utrzymaniem publicznej spokojności i wykonaniem praw. Ludzie będący w pewnym względzie tylko tułaczami, mogą przemyśliwać o szkodliwych zamachach, jakkolwiek nie sądzę, aby stary John miał knować jakie pokątne spiski. Biedak zalał sobie wczoraj wieczorem oczy i dziś jeszcze zupełnie nie przyszedł do siebie. Lecz cicho! słuchajmy.
Elżbieta jeszcze nie przystawała na to, lecz Ryszard był nieubłaganym. Trzeba więc było pozostać mimo wstrętu i słyszeć następną rozmowę:
— Należy mieć ptaka — rzekł Natty — bez względu na sposób pozyskania go. Niestety! pamiętam czasy, kiedy indyki dzikie nie były rzadkiemi w tym kraju, teraz zaś aż do Wirginii zajść potrzeba, by znaleźć jednego. Niezawodnie indyk dobrze utuczony i tłusty, całkiem innego jest smaku, niżeli kuropatwa; lecz zdaniem mojem ogon dobry i szynka niedźwiedzia, najsmaczniejsze są do jedzenia. Zresztą każdy ma swój gust. Dzisiejszego poranku przechodząc przez wieś, wydałem ostatni mój farthing[19] na kupienie prochu u kupca francuzkiego, że zaś nie macie więcej nad szyling, wypada więc pomiędzy nami trzema rzucić losy, kto ma strzelać. Wiem, iż Billy Kirby ma także zamiar próbować i nie złą ma rękę. John ma wyborne oko do strzału, mnie zaś tak drży ręka, gdy się obawiam chybić, iż to mi nie dozwala dobrze wziąć na cel. W czasie ostatniego opadania liści, gdym zabił tę zgłodniałą niedźwiedzicę, mającą dwoje dzieci, obaliłem ją pierwszym wystrzałem, lecz to zupełnie inna rzecz.
— Tak jest — zawołał młodzieniec, trzymając szyling dwoma palcami, tonem zdającym się dawać do zrozumienia, iż znajdował w swem ubóstwie rozkosz zmięszaną ze zmartwieniem — tak, oto cały mój skarb. To i moja strzelba, są wszystkiem co mam na świecie! Teraz dopiero będę prawdziwym mieszkańcem lasów, i na samo tylko polowanie, jako na środek utrzymania się liczyć mogę. Dalej, Natty, potrzeba odważyć na głowę ptaka wszystko co nam pozostało i jeśli ty strzelać będziesz, niechybnie dopniemy swego.
— Wolałbym lepiej, aby to był John Olivierze, taką masz chęć pozyskania ptaka, iż pewien jestem, iż to samo sprawi, że chybię. Ci Indyanie w każdym czasie strzelają dobrze, nic nie wstrząśnie ich nerwów. Johnie, oto szyling, bierz moją strzelbę i ruszaj palić do indyka.
Indyanin podniósł głowę z miną posępną i przez chwilę patrzał w milczeniu na swych towarzyszów.
— Kiedy John był młodym — rzekł nakoniec — promień wychodzący z oczu nie leciał prościej od jego kuli. Drżał Mingo skoro go dojrzał podnoszącego swą strzelbę. Orzeł chociażby aż do obłoków się wznosił, szybując po nad wigwam Szyngaszguka, musiał jednak zapłacić daninę ze swych piór i życia. Kiedy Szyngaszguk strzelał po dwa razy? Lecz patrzcie teraz na te ręce, drżą one jak daniel gdy zasłyszy wycie wilka. Czyliż to dla tego, że John stary? I od kiedyż to siedemdziesiąt zim mogą uczynić starym wojownika mohegańskiego? Biały to przynosi mu starość, rumem posługuje się jak tomahawkiem przeciw Indyaninowi.
— Dlaczego więc pijasz? — rzekł młody towarzysz — dlaczego poniżać w sobie szlachetną naturę i stawać się bydlęciem?
— Bydlęciem? To już John jest bydlęciem? Tak, słowa twoje nie są kłamstwem, synu Pożywacza ognia, John jest bydlęciem. Niegdyś mało było ogniów na tych górach. Daniele lizały ręce białego, ptak spoczywał na jego głowie on był obcym dla nich. Ojcowie moi przyszli od brzegów wielkiego jeziora wody słonej, oni żyli w pokoju, lub kiedy podnosili tomahawki, to chyba dla strzaskania czaszki Mingo. Zgromadzali się około ognia na rady, a co uchwalili zaraz się wykonywało. John nie był podówczas bydlęciem. Lecz biali za nimi nadeszli, ci im przynieśli długie noże i rum, ci zagasili ogień wielkiej rady i opanowali ich lasy. Zły duch był zamknięty w ich baryłkach rumu i oni go na nich wypuścili. Tak, młody orle, powiedziałeś prawdę, John jest chrześciańskiem bydlęciem.
— Przebacz, stary mój przyjacielu, przebacz — rzekł młodzieniec, biorąc go za rękę — nie powinienem był ci uczynić tej wymówki. Niech przekleństwo nieba spadnie na chciwość, co wytępiła tak szlachetne plemię! Pamiętaj na to, żem i ja z twojej familii Johnie i z tego się dziś najwięcej chlubię.
— Ty jesteś Delawarem mój synu — rzekł stary naczelnik tonem łagodniejszym i daleko spokojniej — ty więc powinieneś strzelać do ptaka.
— Przysiągłbym, iż w żyłach tego młodego sowizdrzała płynie krew indyjska — rzekł Ryszard cichym głosem — borąc miarę z tego jak się obces rzucił wczoraj na moje konie. Lecz to nic nie szkodzi, biedak ten będzie musiał dwa dać wystrzały do indyka, dam mu albowiem szyling za drugi, a jednak może lepiej zrobiłbym, gdybym sam strzelił dla niego. Zdaje się, iż już poczęli swe zabawy Bożego Narodzenia, słyszę bowiem wrzawę tam poniżej lasku. Musi ten młody sowizdrzał mieć szczególniejszy gust do indyka, idę więc. Dał krok naprzód, lecz Elżbieta go zatrzymała.
— Pomnij na to, wujaszku — rzekła — iż byłoby niegrzecznie dawać pieniądze temu młodzieńcowi.
— Niegrzecznie! i dla czego? Mniemaszże-li, że mieszaniec nie przyjmie szylinga? On wziąłby nawet rum mimo swej pięknej moralności. Tak jest, tak, chcę mu nastręczyć więcej o jeden sposób, dla pozyskania indyka, już idę.
— W takim razie — rzekła Elżbieta, widząc iż niepodobna było go zatrzymać — ja biorę rzecz tę na siebie.
Postąpiła naprzód. Ukazanie się jej, przeraziło młodzieńca, który zrazu chciał się oddalić, lecz później ochłonąwszy nieco, zdjął czapkę, uprzejmie ją pozdrowił i stanął wsparłszy się o strzelbę. Ani John, ani Natty nie okazali żadnego poruszenia, jakkolwiek nagłe przybycie Elżbiety i Ryszarda było niespodzianem.
— Dowiaduję się — rzekła — iż starożytny zwyczaj strzelania do indyka w dzień Bożego Narodzenia, zachowuje się jeszcze między wami. Chciałabym spróbować swojego w tej grze szczęścia! Kto z was weźmie te pieniądze i podejmie się strzelać dla mnie?
— Czyliż to zabawka dla kobiety — nagle zawołał Edward tonem dowodzącym, iż to mówi co myśli, lecz nie zastanowiwszy się wprzód, czy to wypada powiedzieć.
— A dla czegóż nie, panie? — odpowiedziała — jeśli gra ta jest nieludzką, wasza ją płeć nie zaś moja wynalazła. Nadto nie twej pomocy ja szukam, lecz oto stary weteran lasów — dodała obracając się ku Nattemu i dając mu szyling — który zapewne nie odmówi raz jeden dla mnie wystrzelić do ptaka.
— Zapewne nie, miss Templ — odpowiedział Natty kładąc szyling do kieszeni i podsypując proch na panewkę — i jeśli Billy Kirby nie zbił już ptaka i jeśli proch kupca francuzkiego nie zmókł tego ranka, wnet ujrzysz zabitego tak pięknego indyka, jakiego nigdy jeszcze nie dawano na stół sędziego. Niesłusznie panie Olivier mówiłeś, sam widziałem nad brzegami Mohawku i Skohari, wiele holenderskich niewiast dzielących podobne zabawy, a nikt im tego nie miał za złe. Idźmy żywo, inaczej zapóźno może przybędziemy.
— Lecz ja mam prawo pierwszego strzału przed tobą Natty i chcę pierwszy spróbować, czy będę miał szczęśliwą rękę. Przepraszam, miss Templ, nie zbyt się grzecznym przed wami wydaję, lecz mam szczególne prawa do tego ptaka i nie mogę odstąpić mojego przywileju.
— Nie wymagam abyś się go zrzekał mój panie, oboje próbować będziemy szczęścia i do tego mamy jednakie prawa. Jam wybrała mojego rycerza i powierzam się pewności jego oka i ręki. Ruszaj naprzód Natty, my za tobą pójdziemy.
Natty co zdawał się być uniesiony otwartością i śmiałością postanowienia, z jakiem młoda i piękna dziewica dała mu to szczególne polecenie, natychmiast zmierzać począł do miejsca, zkąd słyszeć się dawały odgłosy wrzaskliwej radości, sadząc krokiem prawdziwie strzeleckim. Towarzysze jego szli za nim w milczeniu, młodzieniec od czasu do czasu obracał się do Elżbiety, patrząc na nią z pewnem pomięszaniem.
Ryszard w pewnej odległości zatrzymał swą piękną kuzynę.
— Zdaje mi się Elżusiu, iż mogłaś zwrócić oko na innego szermierza niż na starego Strzelca. Nadto, zkąd ci ta przyszła fantazya chcieć koniecznie dostać tego indyka, kiedy u twego ojca jest ich pięćdziesiąt porządnie wykarmionych i z których mogłabyś sobie wybrać? Między niemi mam sześcioro, na których robiłem doświadczenie karmiąc ich cegłą tłuczoną zmieszaną z...
— Dosyć tego, dosyć, wujaszku, chcę mieć ptaka i dla tego zobowiązałam Nattego do strzelania.
— Nie słyszałaś-że więc nigdy o pięknym wystrzale, jaki dałem do wilka unoszącego jednego z baranów twego ojca? Porwał go na siebie i jeśliby miał głowę obróconą w drugą, stronę, zabiłbym go na miejscu, lecz ponieważ w innem był położeniu...
— Zabiłeś barana. Wiem o tem wszystkiem mój drogi wujaszku, lecz czyż wypada wielkiemu szeryfowi brać udział w podobnych zabawach?
— Wszakżem się nie nastręczał sam do strzelania. Lecz podwójmy kroki, aby widzieć jak oni strzelać będą, Bądź spokojną, córka której ojcem jest Templ nie może się niczego obawiać, gdy jest ze mną.
— Córka Templa nie lęka się niczego, wujaszku, zwłaszcza gdy jej towarzyszy ten, w którego rękach złożona władza wykonawcza w całym powiecie.
Przebywszy w kilku chwilach ścieżkę laskiem idącą, przyszli do miejsca, na którem się zebrała młodzież miasteczkowa, gdzie Natty i dwaj jego towarzysze, wcześniej od nich stanęli.


ROZDZIAŁ XVII.
Cóż to, wszyscy tak strojni, strojni uroczyście,
Narodowe to święto jest dziś oczywiście.
Walter Scott.

Rozrywka strzelania do indyka w dzień Bożego Narodzenia należy do małej liczby tych, których nigdy nie zaniedbują osadnicy w każdej nowej osadzie. Przypada ona do zwyczajów ludzi, co wprzódy używając siekiery dla zaopatrzenia się w materyały potrzebne do budowli i opału, biorą się później do strzelby, by znaleźć pokarm i odzienie.
Zwyczajną godzinę zabawy z indykiem tym razem nieco przyśpieszono, aby się zakończyć mogła przed czasem, w którym pan Grant miał się udać do sali za kościół służącej, co nie mniejszym było bodźcem powszechnej ciekawości.
Właścicielem indyków był wolny murzyn, który sprowadził ich znaczną liczbę rozlicznej wielkości i rozmaitych przymiotów. Już do niektórych poczęto strzelać, ku większemu dochodowi Afrykanina, lecz najlepsi strzelcy czekali na najpiękniejszego z nich, a że się już godzina poczynała zbliżać, czyniono podówczas potrzebne przygotowania dla wystawienia go na ich strzały. Przywiązano go u spodu gałęzi wielkiej sosny, którą z przodu ocięto siekierą, by dla oczu wystawić jakby cel, który oznaczałby przynajmniej talent każdego ze strzelających. Odległość od tego drzewa do miejsca gdzie miał stawać strzelec, wynosiła sto yardów[20] dobrze odmierzonych, albowiem stopa mniej lub więcej, byłaby uważana za nadwerężenie praw którejkolwiek z obu stron. Murzyn postawił opłatę od każdego wystrzału i warunki jakie wypełnić należało, dla pozyskania ptaka. Lecz zasady ścisłej sprawiedliwości upowszechnione w kraju sprawiały, iż skoro je raz kto postanowił, nie mógł się już od nich uchylić i obowiązany był przypuszczać wszystkich kandydatów.
Zgromadzenie składało się ze dwudziestu do trzydziestu młodzieńców i wszystkich dzieci z miasteczka. Ostatnie okryte odzieżą ciepłą chociaż grubą, otaczały strzelców do koła, z rękami schowanemi w kamizelkach lub kieszeniach i słuchały z uwagą dziejów ich przeszłych bohaterskich czynów, pałając żądzą, by czemprędzej dojść wieku, w którym z kolei i same mogłyby podobnie się odznaczyć.
Celniejszym mówcą zgromadzenia był ów Billy Kirby, o którym Natty kilku chwilami wprzódy nadmienił. Był to młodzieniec urodziwy, z profesyi drwal, którego fizyognomia i charakter pewny, śmiały, popędliwy, burda; lecz czoło jego otwarte, dobry humor jaśniejący w oczach i wyraz szczerości, stanowiły sprzeczność z jego tonem opryskliwym i przekornym. Kiedy miał kilka groszy, przepędzał czas w szynkowni i nie raz wolał próżnować, niż o jeden szeląg zmniejszyć zapłatę, jakiej się domagał.
Ale skoro zawarł umowę, wziąwszy swój topór i strzelbę, natychmiast brał się do roboty z dzielnością i siłą Herkulesa. Pierwszą jego czynnością było rozpoznać część lasu, który miał wytrzebić i zakreślić granice, naznaczając cięciem drzewa stanowiące obwód. Stanąwszy potem we środku swej dziedziny, zrzucał z siebie część odzieży i brał się do roboty z takim zapałem i szybkością, iż łoskot sosen padających pod jego toporem, daleko się rozlegał, jak huk wystrzałów z broni ręcznej.
Był to bohater w pasowaniu się i gonitwach, i zawsze prawie wychodził zwycięzcą. Uchodził także za najlepszego strzelca w okręgu i mimo doświadczenia Nattego, młodość Billego Kirby, tęgość jego nerwów i oko celne, kazały go powszechnie uważać, jako mogącego pod tym względem stanąć na równi z Nattym. Ztąd wynikł pewien rodzaj spółubiegania się między nim a strzelcem, które się ograniczało dotąd wzajemnemi przechwałkami, lub porównaniami dokonanych przez nich czynów, i pierwszy to raz dopiero] mieli oni wprost iść z sobą w zawody.
Przed przybyciem Nattego i jego towarzyszów, Billy Kirby i murzyn już dosyć żwawo się spierali o cenę i warunki, na jakie uprzednio zgodzić się wypadało, wszystko było już bliskiem ostatecznego postanowienia, w chwili, kiedy się ci ukazali. Za każdy wystrzał postanowiono płacić szyling, co było najwyższą opłatą jakiej kiedykolwiek się domagano. Już indyka zawieszono na gałęzi sosny, wał ze śniegu zasłaniał go tak, iż tylko widzieć można było głowę jego czerwoną i szyję czarną. Jeśliby ugodzony był kulą w inną część ciała, nie przestałby należeć do swego pana, ale stawał się własnością tego, kto by wystrzałem dotknął szyi jego lub głowy, chociażby tylko kilka piór wyrwał.
Warunki te ogłosił murzyn podniosłym głosem i potem odszedłszy, stanął w przyzwoitej od ptaka odległości. Tymczasem niespodziewane przybycie Elżbiety, sprawiło, iż po wykrzykach radośnych, które się przedtem słyszeć dawały, nastąpiła chwila milczenia. Lecz kiedy ujrzano, iż ona zatrzymawszy się, z uśmiechem zabierała się do odegrania roli widza, wesołość napowrót odzyskała swe panowanie, jakkolwiek była miarkowaną należnem dla niej uszanowaniem.
— Uszykujcie się dzieci — zawołał Billy Kirby, stanąwszy na miejscu zkąd strzelać należało — uszykujcie się powiadam wam. Zaraz mam strzelać i o tem ostrzegam. Ty zaś Brom możesz się pożegnać ze swym indykiem.
— O chwilę proszę — zawołał młody strzelec — ja także chcę próbować szczęścia. Masz Bromie, oto mój szyling, raz chcę wystrzelić.
— Możesz tego chcieć — rzekł drwal — lecz jeżeli choć jedno piórko zbiję z ptaka, do czego podówczas będziesz strzelał? Musisz mieć wiele pieniędzy w swej kieszeni ze skóry danielowej, kiedy naprzód zakupujesz możność strzelania, której podobno mieć nigdy nie będziesz?
— Co ci do tego, czy mam pieniądze w kieszeni? — odparł dumnie zapytany. Weź ten szyling Bromie, ja chcę strzelać drugi z porządku.
— Nie tak gorączkowo — rzekł Kirby, spokojnie narządzając skałkę przy swej fuzyi. Mówią, iż dziurę masz w ramieniu, tak, iż mniemam, że Brom mógłby dozwolić ci strzelać za połowę opłaty. Winienem nadto powiedzieć, iż nie tak to łatwo dotknąć głowy lub szyi ptaka w tak wielkiej odległości, o czem się przekonasz, jeśli po mnie strzelać będziesz, co wszakże jak mniemam nie nastąpi.
— Nie przechwalaj się, Billy Kirby — rzekł Natty opierając kolbę swej fuzyi o śnieg — wystrzeliwszy raz tylko do ptaka, albowiem jeśli młodzieniec nie trafi, a w tem nic dziwnego, że chybić, może, bo ma rękę zdrętwiałą od rany w ramieniu, ja po nim strzelam. Może podobna do prawdy, że i ja nie mam już ręki tak pewnej,, jak kiedyś, lecz sto yardów niczem jest dla tak długiej fuzyi.
— Co, stary Natty i ciebie tu widzę! — zawołał jego przeciwnik — wyśmienicie, obaczymy komu się uda. Lecz ja cię wyprzedzam stary mój towarzyszu, a wszystko każe wnosić, iż ja zjem twój obiad.
To mówiąc podniósł strzelbę, aby wziąć na cel ptaka, kiedy murzyn krzyczał ze wszystkich sił.
— Za daleko się posuwasz Billy Kirby! Wineneś cofnąć się o krok, szczerze poczynaj z biednym murzynem. Dalej więc, indyku, dalej, głupi, ruszaj głową, nie widzisz, że do ciebie strzela?
Krzyki te za główny cel miały oderwać uwagę strzelca, lecz do niczego nie posłużyły w tej okoliczności. Nic nie mogło zmięszać silnego i nieporuszonego drwala. Strzelba jego wypaliła, nastąpiła chwila milczenia, widziano jak ptak ruszył głową w chwili wystrzału, lecz poznano natychmiast, iż nie został ranionym.
— Dobry ptak z ciebie! — wrzasnął murzyn tarzając się z radości po śniegu i obejmując swego indyka. Dobrze, usłuchałeś przestróg swego pana. Jeszcze jeden szyling Billy i strzelaj raz drugi.
— O nie, nie przerwał młodzieniec — ja ci wprzódy zapłaciłem i teraz winienem strzelać. Do porządku! niech ujrzę czyli szczęśliwszym będę.
— To są pieniądze w wodę rzucone — rzekł Natty — nie łatwo dotknąć głowy lub szyi indyka o sto kroków odległości, kiedy ramię zranione. Lepiej zrobiłbyś, gdybyś mi pozwolił strzelać, a jeśli wygram ptaka, łatwo będziemy mogli ułożyć się z panną Templ.
— Ja sam chcę strzelać — rzekł Edward — ustąp, niech zmierzę do celu.
Wszyscy zajmowali się naówczas świeżym wystrzałem Billy Kirby, którego miłość własna zaledwo się pocieszyć mogła jednogłośnem zeznaniem, iż jeśliby ptak nie ruszył głową, niechybnieby go zabił. Mało przeto zwracano uwagi na młodego Strzelca, który się zabierał do strzelania i dobrze się przyłożywszy już chciał pociągnąć za kurek, kiedy Natty go wstrzymał.
— Ręka twoja trzęsie się — rzekł, co jest skutkiem twej rany. Widzę, iż nie wystrzelisz dzisiaj tak dobrze jak zazwyczaj. Jeśli chcesz strzelać, strzelajże prędzej, jak tylko się przyłożysz, aby wystrzał nastąpił, drżenie ręki go popsuje.
— Bez zdrady! — zawołał Brom — bez zdrady z biednym murzynem! Co za prawo ma Natty Bumpo przestrzegać i doradzać strzelcom? Każdy winien strzelać podług swej woli. Bez zdrady! bez zdrady!
Edward strzelił, lecz ptak nie zmienił położenia i poznano, iż kula nawet nie tknęła gałęzi, u której był zawieszony.
Elżbieta widziała, że się twarz jego zmieniła i nie mogła się nie zadziwić, jak młodzieńca, co się zdawał być tyle wyższym nad swych towarzyszów, mogła obchodzić utrata fraszki. Lecz Natty gotował się do wejścia w zawód.
Wesołość Broma, która się podwoiła, gdy ujrzał, iż i drugi spółzawodnik upadł w przedsięwzięciu, nagle zniknęła skoro postrzegł zbliżającego się z kolei Nattego dla wystrzelenia. Chociaż siedział na śniegu, pot mu spływał z czoła; na skórze jego ukazały się wielkie ciemne plamy szpecące połysk naturalny koloru hebanowego jego ciała; grube jego wargi zwarły się około dwóch rzędów zębów białych, jak kość słoniowa, które się wydawały, jak perły osadzone w gagacie; szerokie jego nozdrza jeszcze się bardziej rozwarły, a ręce niepomne na przyrodzony wstręt od zimna, gniotły śnieg naokoło leżący. Nie miał już więcej siły do krzyczenia: bez zdrady z biednym murzynem.
Kiedy czarny właściciel indyka okazywał te znaki bojaźni, ten co jej był przyczyną z miną spokojną, lecz z wielką bacznością oglądał wszystkie części swej strzelby z tak zimną krwią, jak gdyby ani jednego nie było widza.
— Przed ostatnią wojną — rzekł Natty — całkiem tem zajęty — byłem w osadach hollenderskich nad Skohari, pewnego dnia, kiedy tam także w strzelaniu ubiegano się o nagrodę. Należałem do walki i wygrałem rożek na proch, trzy kawałki ołowiu i funt najlepszego prochu, jaki kiedykolwiek się zapalał na panewce. Jakże naówczas moi Holendrowie wytrzeszczyli swe wielkie oczy! Jak wyklinali po niemiecku! Jeden z nich przysięgał się, że odbierze mi życie, nim się od jezior oddalę; lecz jeśliby tylko położył strzelbę na ramieniu ze złym zamiarem, Bóg ukarałby jego, a jeśliby Bog nie skarał, znam jednego, którvbv nie chybił.
Natty przekonawszy się, że broń jego w dobrym stanie, posunął w tył prawą nogę, lewą rękę wyciągnął pod rurę swej fuzyi i skierował ją na ptaka. Wnet oczy wszystkich w tym samym zwróciły się kierunku, wszystkich uszy oczekiwały huku wystrzału, lecz usłyszano tylko uderzenie skałki i fuzya nie wypaliła.
— Bez zdrady! bez zdrady z biednym murzynem — wykrzyknął Brom — podskakując z radości i stawając przed swym indykiem — Natty Bumpo chybił celu!
— Natty Bumpo nie chybi murzyna, jeśli tv nie odejdziesz — odparł stary strzelec z gniewem. — Jestżeś przy zmysłach, gdy mówisz, żem chybił celu, kiedy wystrzał nie nastąpił? Odejdź powiadam ci i niech nauczę Billy Kirby, jak pozyskać indyka w dzień Bożego Narodzenia.
— Bez zdrady! — powtórzył murzyn — nie zapłaciwszy nie możesz strzelać. Niech pan Jones rozsądzi, niech młoda pani sądzi, niech wszyscy rozsądzą.
— Taki zwyczaj w kraju, Natty — rzekł drwal. — Zapał spalony, jedno co dany wystrzał. Jeśli raz jeszcze chcesz strzelać, trzeba drugi szyling zapłacić. Nim to nastąpi, ja jeszcze raz spróbuję. Masz Bromie, oto moje pieniądze.
— Gdyby to było prawdą — odparł Natty — zapał nie był spalony, bo nie zajął się ogniem. Lecz ja lepiej od was znam zwyczaje kraju; ty przybyłeś z osadnikami, ja zaś na trzydzieści lat wprzód tu zamieszkałem; utrzymuje iż mam prawo strzelać.
— Pan Jones osądzi! — krzyczał murzyn — pan Jones osądzi! on wie wszystko.
To odwołanie się do wiadomości Ryszarda, zbyt było dla niego pochlebnem, by go nie przyjął. Postąpił więc na przód z powagą ministeryalną i nakazał milczenie wszystkim stronom, skinieniem ręki.
— Zdaje się rzekł — iż zachodzi wątpliwość wzgledem pytania, czy Natty Bumpo w stanie w jakim są rzeczy, ma prawo strzelać do indyka Broma Friborna nie zapłaciwszy mu drugiego szylinga. Do mnie należy go rozwiązać, albowiem jako szeryf powiatu, winienem czuwać nad utrzymaniem powszechnej spokojności i nie dozwalać ludziom mającym w rękach broń zabójczą, być sędziami w zachodzących pomiędzy nimi sporach. Zdaje się, iż nie było umowy ani słownej ani pisanej pomiędzy stronami, względem spornego punktu; możemy więc tylko rozumować przez analogią, toj est przez porównanie jednej rzeczy z drugą. Ponieważ więc w tym kraju, kiedy rzecz się toczy o pojedynek, ten, którego broń nie wypaliła, nie ma prawa drugi raz strzelać do swego przeciwnika, trzymać się więc nam należy tejże zasady i w obecnem zdarzeniu, śmieszną albowiem byłoby rzeczą utrzymywać, iż przez dzień cały możnaby strzelać do indyka dlatego, że za każdym razem proch się nie zapalił na panewce. Powiadam więc, iż Natty Bumpo nie ma prawa drugi raz strzelać, tylko za opłatą drugiego szylinga.
Wyrok ten pochodził ze zbyt szanownego trybunału, aby można coś jeszcze było liczyć na odwołanie się. Widzowie, którzy się już poczynali dzielić na stronnictwa za i przeciw, poddali się mu bez szemrania. Natty jeden tylko śmiał okazać niechęć.
— Chciałbym wiedzieć, co o tem myśli panna Templ — rzekł on — ja okupiłem prawo rzucenia kuli ołowianej do tego ptaka, nie zaś zadzwonienia tym przeklętym krzemieniem o stal. Jeśli ona wyrzecze, żem upadł w prawie, to co innego.
— Dobrze więc, ja ci powiem, żeś stracił prawo Natty rzekła Elżbieta — lecz płacę szyling Bromowi, byś drugi raz mógł strzelić, jeśli on nie będzie chciał przedać mi swego indyka za dollara, by położyć koniec tak nieludzkiej igraszce.
To przełożenie nie podobało się żadnemu ze słuchających, sam nawet murzyn nie rad go był przyjąć, zwłaszcza, iż pochlebiał sobie, iż jego indyk więcej mu przyczyni, a nawet może się i przy nim zostanie.
Tymczasem Billy Kirby nabijał swą fuzyę, kiedy Natty wyjmował skałkę ze swojej, aby inną osadzić mówiąc niewyraźnie:
— Nie można nabyć dobrej skałki w okolicach jeziora, od czasu jak biali tym się handlem zajęli. Chcąc zaś znać u stóp góry, gdzie ich niegdyś na każdym kroku pełno było, śmiało można stawić dwadzieścia przeciw jednemu, iż pług ich przykrył ziemią. Zdaje się, iż im bardziej zwierzyna staje się rzadszą, tem bardziej zmniejsza się liczba sposobów jej dostaniu. A wszystkiego tego przyczyną są te przeklęte trzebieże. Oto jednak skałka zdająca się być dobrą. Wystrzelę drugi raz, bowiem Billy Kirby nie jest w stanie trafić z tak dalekiej mety.
Drwal z swojej strony zdawał się czuć, iż sława jego po większej części zależy od trafnego wystrzału, do którego się zabierał. Podniósł swą fuzyę, długo celował, nie pierwej wystrzelił aż się sądził pewnym skutku, i nie więcej zrobił, jak po raz pierwszy. Dotknięty tem nieudaniem się i radosnemi wrzaski murzyna, które się rozlegały w lasku, jak gdyby były wydawane przez całe pokolenie Indyan, przybył do ptaka i obejrzał szyję i głowę z pilną uwagą lecz widząc, iż ani jedno pióro nie spadło, obrócił się do murzyna i rzekł z gniewem:
— Zamknij swój piec, podły kruku. Gdzież się znajdzie człowiek co trafi w głowę indyka o sto yardów odległości? Głupim, że próbowałem. Nie warto dla tego było wszczynać huku, jak od sosny padającej pod siekierą. Pokaż mi tego, kto lepiej to może wykonać.
— Patrzaj tutaj Billy Kirby — rzekł Bumpo — i ujrzysz człowieka, co lepiej to wykonywa, nie tylko strzelając do indyków, lecz kiedy nań z bliska nacierają dzicy lub drapieżne zwierzęta. Oddal się od celu, na mnie przychodzi kolej.
— Chwila, mój Natty — rzekła Elżbieta — jeszcze ktoś co ma prawo strzelać drugi raz przed nami, jeśli się mu podoba.
— Jeżeli to o mnie mówicie miss Templ — rzekł Edward — nie chcę już więcej próbować szczęścia. Czuję, że ramię moje tego mi nie dozwala.
Wymówił te słowa z pewnem przymuszeniem, które nie uszło baczności Elżbiety. Zdawało się jej nawet, iż dostrzegła na twarzy jego lekki rumieniec, wyrażający przykre uczucie, jakie mu przyczyniało jego ubóstwo. Ona nic mu na to nie odpowiedziała, zostawiając swemu strzelcowi wszelką swobodę pokazania swej umiejętności.
Prawdą to było, iż Natty Bumpo, jak niedawno powiadał, strzelał więcej niż sto razy szczęśliwie w okolicznościach daleko ważniejszych, lecz nigdy nie pałał taką chęcią otrzymania pożądanego skutku, aby tym stanowczym wystrzałem raz na zawsze utwierdzić swą wyraźną wyższość nad Billy Kirby. Trzykroć podnosił swą fuzyę i celował do ptaka nie strzelając; raz, by porachować odległość, drugi raz, aby dobrze się przyłożyć; trzeci, że indyk poruszył głową, za czwartym nakoniec razem wypalił. Dym nie dozwolił części widzów przekonać się natychmiast o skutku wystrzału, lecz Elżbieta widząc, iż Bumpo oparł kolbę swej fuzyi o śnieg i śmiejąc się, roztworzył gębę bez najmniejszego odgłosu, podług swego zwyczaju, wniosła z tego, iż zapewne trafił.
Domysły jej nie były płonne, bowiem w chwilę potem dzieci przybiegłszy do indyka znalazły zabitego i wznosząc go w górę za nogi ukazały, iż kula zniosła mu prawie całą głowę.
— Przynieście go dzieci — zawołał Natty — przynieście i złóżcie u nóg tej młodej pani. Dla niej to strzelałem i ptak do niej należy.
— I byłeś tak dobrym zastępcą — rzekła Elżbieta uśmiechając się — iż obowiążę krewnego mego Ryszarda, aby nie zapomniał o tobie. Obracając się potem do Edwarda rzekła z wdziękiem powabnym, samej tylko kobiecie właściwym: Nie co innego było mym celem, jak tylko iż chciałam widzieć próbę talentów Nattego, którego tak często słyszałam pyszniącego się, ponieważ zaś tego dostąpiłam, nie zechcesz-li panie przyjąć tego ptaka za słabe wynagrodzenie rany, która ci nie dozwoliła odnieść nagrody zręczności?
Niepodobna było opisać wyrazu z jakim młody strzelec przyjął ten podarek. Zdawał się równocześnie być uniesionym radością i poruszonym jakąś wewnętrzną niechęcią; zdawał się ustępować zwodliwemu powabowi, któremu się oprzeć było niepodobnem, chociaż wewnętrzne uczucie skłaniało go do oporu. Ukłonił się Elżbiecie z uszanowaniem i w milczeniu podniósł ofiarę.
Elżbieta dała murzynowi sztukę srebrną dla wynagrodzenia straty jaką poniósł, co pozbawiło go posępności i twarzy jego wróciło wyrażenie radości zwyczajne. Obracając się natenczas do Ryszarda, zapytała go, czyliby nie chciał wrócić do domu.
— Chwilę tylko, kuzyno, nie więcej nad chwilę — odpowiedział Ryszard — zdaje się, iż względem przepisów tej zabawy panuje niepewność, którą należałoby abym usunął. Mości panowie, jeślibyście chcieli naznaczyć komitet, raczcie do mnie udać się rano po nabożeństwie, przygotuję prawidła... W tem się odwrócił, aby zobaczyć kto był do tyle zuchwałym, co poufale uderzył po ramieniu wielkiego szeryfa.
— Wesołych Świąt Bożego Narodzenia, Ryszardzie — zawołał sędzia Templ, przybywszy niepostrzeżenie. Potrzeba będzie bym pilne zwracał oko na moją córkę, jeżeli lubisz podobne jej robić grzeczności. Lecz dziwię się gustowi jakiś okazał przyprowadzając kobietę na takie widowisko.
— Jej własny upór tu ją sprowadził, braciszku Marmauku — zawołał nowy szeryf, nie kontent, iż go pan Templ uprzedził z życzeniami dnia tego — skoro tylko posłyszała strzał z fuzyi, wnet pędem pobiegła przez śnieg, jak gdyby wychowaną była w obozie nie zaś na pensyi z młodemi pannami. Towarzyszyłem jej tylko dla pokazania ulepszeń. Mniemam sędzio, iż nie źle byłoby wyjednać prawo dla zakazania tych niebezpiecznych zabaw. Nie wiem nawet czyli w zbiorze obowiązujących praw, nie znajduje się jakie rozporządzenie w tej rzeczy.
— Jak do szeryfa kuzynie — rzekł Marmaduk uśmiechając się — do ciebie należy rozejrzeć to pytanie, albowiem widzę, że moja córka wypełniła swe polecenie i spodziewam się, iż dobrze było przyjętem.
Ryszard spojrzał na papier, który trzymał w ręku i nieukontentowanie jakiego przyczyną było doznane uchybienie, wnet znikło.
— Braciszku Marmaduku — rzekł do sędziego — mam ci parę słów powiedzieć na stronie, mój drogi i kochany. Marmaduk odszedł z nim o kilka kroków. Naprzód winienem ci podziękować, żeś użył dla mnie swojego wpływu w radzie, wiem bowiem, iż bez protekcyi nie zawsze zasługa ściąga na siebie uwagę. Lecz my jesteśmy dziećmi dwóch sióstr, i nigdy nie będziesz tego żałował, coś dla mnie uczynił. Możesz mię odtąd uważać za jednego ze swych koni, poniosę cię lub powiozę, jak się tobie spodoba; słowem jestem całkiem tobie oddany. Lecz nawiasem muszę ci powiedzieć, dodał wskazując palcem Edwarda — iż ten młody towarzysz strzelca starego potrzebuje czujnego dozoru. Ma on wyraźną skłonność do indyków i Bóg tylko wie, do czego to może go doprowadzić.
— Zostaw mnie o tem staranie — odpowiedział Marmaduk — jest to skłonność, która przeminie, gdy się jej zadosyć stanie. Lecz chciałbym kilka słów powiedzieć do tego młodzieńca, zbliżmy się więc do strzelców.


ROZDZIAŁ XVIII.
Któżby nad jego nie bolał wyrokiem!

Nieszczęsny! jego matka opuszczona,
Z której bolesne wyniósł życie łona,
Na to oblicze łzawym patrząc okiem
Oglądałaby w nim, bez rozpoznania

Syna, cel drogi swojego kochania.
Walter Scott.

Ran Templ wziąwszy pod rękę swą córkę, udał się ku miejscu, gdzie Edward wsparty na swej fuzyi, patrząc na ptaka rozciągnionego pod jego nogami, zdawał się być w myślach pogrążonym i obecność Elżbiety bynajmniej nie osłabiła skutku rozmowy, jaką młody strzelec miał z sędzią. Obecność Marmaduka nie przerwała zabaw młodzieży zajmującej się w tej chwili roztrząsaniem, przy głośnych okrzykach, ceny i warunków, jakie podawał Brom mając wystawić na ich strzały nową ofiarę mniejszej wartości. Billy Kirby oddalił się z niechęcią. Natty i stary Indyanin znajdowali się o kilka kroków od swego młodego towarzysza, a ztąd oni jedni mogli słyszeć rozmowę, która tu przytaczamy.
— Nie zapomnę nigdy tego nieszczęścia, żem ciebie ranił panie Edwardzie — rzekł sędzia, lecz poruszenie młodzieńca gdy poznał głos? jego, i niepodobne do wyrażenia spojrzenie, jakie nań zwrócił, tak go zmięszały, iż przez chwilę słowa nie mógł przemówić.
— Na szczęście — mówił dalej, gdy postrzegł, iż Edward ochłonął ze wzruszenia — nie jestem bez sposobu wynagrodzenia cię. Krewny mój, Ryszard Jones, który był moim sekretarzem, został mianowany na urząd, który mu nie dozwoli w tym rodzaju usług być mi pomocnym. Bez względu na pozory, sposób twój obejścia się i mowa, pokazują iż odebrałeś dobre wychowanie. Przenieś się więc do mnie na mieszkanie. Ja was nie znam, lecz w tych powstających osadach, żadnych prawie nie znamy podejrzeń, nic bowiem nie ma u nas takiego, coby mogło zapalać chciwość. Będziesz mi użytecznym i pozyskasz nagrodę na jaką zasłużysz.
Przełożenie to tyle było obowiązującem, ile sposób w jaki uczynione zostało, zdawał się być serdecznym. Jednakże młodzieniec słuchał go z pewnym wstrętem posuwającym się aż do jawnej niechęci, i z wyraźnem usiłowaniem musiał siebie przemódz, aby się zdobyć na odpowiedź.
— Niczego nie chciałbym bardziej panie, jak abym mógł być użytecznym wam lub komukolwiek, dla zapewnienia sobie uczciwego sposobu utrzymywania się, nie staram się bowiem tego ukrywać, iż w wielkim znajduję się niedostatku, większym nawet aniżeli się zdaje na pozór. Lecz obawiałbym się, aby te nowe obowiązki nie zmusiły mię do zaniedbania daleko ważniejszych powinności. Nie mogę więc przyjąć waszej ofiary; strzelba moja dostarczy mi sposobów do utrzymania się, jak dotąd czyniła.
— Widzisz Elżusiu — szepnął jej Ryszard — taka jest odraza wszystkich mieszkańców do życia pomiędzy ludźmi cywilizowanymi, przywiązanie ich do błędnego i dzikiego życia jest nieprzezwyciężone.
— Życie jakie pędzisz jest bardzo zależne — odpowiedział Marmaduk, nie słysząc uwagi szeryfa. Wystawia cię na mnóstwo niewygód i daleko jeszcze większe nieszczęścia. Zawierz mi mój młody przyjacielu, więcej mam od ciebie doświadczenia i powiadam ci, że życie tułackie myśliwca do niczego nie może doprowadzić w tem życiu i nadto oddala od pomocy duchownych, potrzebnych dla szczęśliwego doprowadzenia nas do drugiego.
— Eh nie! sędzio, nie! — zawołał Natty — prowadź już go do wielkiego domu, ale mów mu prawdę. Ja żyłem w lasach przez lat czterdzieści, przepędziłem pięć lat z rzędu nie widząc postaci białego, nie postrzegając cienia uprawy, i chciałbym wiedzieć gdzie znajdziesz człowieka w sześćdziesiątym ósmym roku, któryby dogodniej mógł utrzymywać swe życie na przekor wszystkim waszym ulepszeniom i prawom o polowaniu. Co zaś do uczciwości, co do tego co się jednemu człowiekowi należy od drugiego, pochlebiam sobie, iż pod tym względem nie ustępuję komukolwiekbądź, w całej rozciągłości waszego patentu.
— Ty stanowisz wyjątek od ogólnego prawidła, poczciwy Natty — odpowiedział pan Templ — masz albowiem wstrzemięźliwość, która nie jest zwyczajnym przymiotem ludzi twego rodzaju, i siłę nie podług liczby lat. Lecz ten młodzieniec całkiem jest różnego usposobienia i nie powinien tracić pięknych swych lat na puszczy. Znowu cię proszę, panie Edwardzie, chciej należeć do mojej familii, przynajmniej na czas jakiś, nim się rana twa nie zagoi. Moja córka którą tu widzisz, pani w mym domu, może wam zaręczyć, iż dobrze w nim będziesz przyjętym.
— Dom nasz powinien być otwartym dla wszystkich nieszczęśliwych — rzekła Elżbieta żywo i z godnością — zwłaszcza dla tych, którzy się nimi stali z naszej winy.
— Bez wątpienia, bez wątpienia — dodał Ryszard — ponieważ zaś lubisz indyki, zapewniam, że i na nich nie zbędzie. Mam ich z pięćdziesiąt w ptaszniku, wyborne są, sam ich bowiem tuczę.
Tak wspierany Marmaduk począł nastawać na nowo, szczegółowo opisał powinności jakie miał u niego Edward wypełniać, nawiasem powiedział słówko o płacy dla niego zapewnionej, nakoniec dotknął wszystkich punktów, które ludzie zajmujący się sprawami, mają za ważne w podobnym przypadku.
Młodzieniec słuchał go w wielkiem poruszeniu, a uczucia przeciwne zdawały się toczyć gwałtowną walkę w jego sercu. Już to zdawał się gorąco pragnąć zmiany położenia swego, to niepojęty wyraz wstrętu malował się na jego twarzy, jak gęsta chmura przyćmiewająca jasność dnia pogodnego.
Stary Indyanin, którego postać wyrażała, iż żywo czuł jeszcze stan poniżenia, do jakiego wczoraj był przywiedziony, słuchał przełożeń sędzigo z interesem za każdą zgłoską wzrastającym. Powoli się zbliżył do rozmawiających i korzystając z chwili, gdy wzrok jego przenikliwy dojrzał, iż uczucie chwilowe, panujące w młodym jego towarzyszu, skłaniało go do przystania na prośby pana Templa, nagle zmienił postawę niepewności i upokorzenia, by wziąć na się postać dzielnego i nieulęknionego wojownika indyjskiego i przemówił do niego w te słowa:
— Słuchaj twojego ojca, słowa bowiem jego są słowami starości. Niech Młody Orzeł i Wielki Wódz jedzą spoinie i śpią pod jednym dachem bez obawy. Dzieci Mikona są sprawiedliwe i oddadzą sprawiedliwość. Słońce nie raz wejdzie i zajdzie nim obaj składać będą jedną rodzinę, nie jest to dzieło dnia jednego, lecz wielu zim. Delawarowie i Makwowie urodzili się nieprzyjaciółmi, nie mogą oni spoczywać pod tym samym wigwamem i krew. ich zawsze tworzyć będzie dwa oddzielone dniem bitwy strumienie. Lecz dla czegóż brat Mikona i Młody Orzeł mieliby być nieprzyjaciółmi? Są to dwie latorośle wyrastające z jednego pnia, ojcowie ich i matki są wspólne. Naucz się czekać mój synu, ty masz krew Delawarów, a pierwszą cnotą wojownika indyjskiego jest cierpliwość.
Mowa ta w stylu przenośnym zdawała się wielkie czynić wrażenie na młodzieńcu, który ulegając nareszcie Marmadukowi, przyjął nakoniec jego propozycyą. Stało się to wszakże pod warunkiem, iż to będzie próba tylko, i że każda ze stron będzie mogła odstąpić od tej umowy, skoro to uzna stosownem dla siebie. Dosyć widoczny wstręt z jakim Edward przyjmował tę ofiarę, którą wielu na jego miejscu uważałoby za przewyższającą ich nadzieje, nie mało zdziwił Marmaduka, jego córkę i Ryszarda, a nawet zostawił w ich umyśle lekkie wrażenie nie bardzo dla niego pochlebne.
Skoro się strony, które zawarły pomiędzy sobą tę wzajemną umowę rozstały, rzecz ta naturalnie stała się przedmiotem podwójnej rozmowy. Naprzód zdamy sprawę z tej, jaka miała miejsce między sędzią, Elżbietą i Ryszardem.
— Pojąć nie mogę — rzekł pan Templ — co dom mój ma tak nieprzyjemnego dla tego młodzieńca. Zapewne to twa postać tak go przestrasza, Elżusiu.
— Eh nie, braciszku, bynajmniej — rzekł Ryszard seryo — nie Elżbieta nabawia go bojaźni. Widziałeś kiedykolwiek mieszańca, któryby się mógł oswoić z myślą, iż żyć będzie z ludźmi ukształconymi? Pod tym względem oni gorsi są od dzikich. Czyliż nie postrzegałaś Elżusiu, jakie jego oczy obłąkane?
— Nie zrobiłam żadnego spostrzeżenia co do oczu jego, mój drogi wujaszku — odpowiedziała — chyba to tylko, iż wyrażały dumę całkiem nie na miejscu. Zaprawdę, mój ojcze, wytrzymałeś wielką próbę cierpliwości chrześciańskiej nastawając, jakeś to czynił, aby się on raczył zgodzić na przebywanie śród naszej familii. Co do mnie, zostawiłabym go w lasach z jego wielkiemi tonami. Prawdziwie jemu się zdaje, iż nam wielki okazał zaszczyt. I w którymże to pokoju myślisz go umieścić? U jakiegoż to stołu podasz mu nektar i ambrozyę?
— On jadać będzie z Beniaminem i Remarquable — rzekł pan Jones — nie zechcielibyście mu dać murzynów za towarzyszów. Chociaż to prawda, że on mieszaniec, lecz Indyanie wielce pogardzają czarnymi. Pewien jestem, iż umarłby prędzej z głodu, niż przystał na to, by łamać chleb z murzynem.
— Daleki od okazania mu podobnej wzgardy — rzekł Marmaduk — chcę aby nie miał innego stołu prócz naszego.
— Masz więc zamiar z nim postępować jak z człowiekiem porządnym, mój ojcze? — rzekła Elżbieta, pokazując lekkie nieukontentowanie z tego postanowienia.
— Tak, bez wątpienia moja córko — odpowiedział pan Templ — przynajmniej aż dopóty, dopókiby jakim czynem nie dowiódł, iż nie zasługuje za takiego być uważanym.
— Eh dobrze braciszku — rzekł Ryszard — zobaczysz, iż nie tak to łatwo uczynić zeń człowieka jak należy, stare przysłowie powiada, iż do tego potrzeba trzech pokoleń. Mój ojciec był... lecz nie mam potrzeby o nim mówić, wszyscy go znali. Mój dziad był doktorem medycyny, pradziad doktorem teologii, mój prapradziad... nigdy dokładnie nie widziałem czem on był, lecz przybył z Anglii i pochodził zapewne ze znakomitej familii kupców lub urzędników.
— Ooo prawdziwa genealogia amerykańska — rzekł Marmaduk uśmiechając się. Przez trzy pokolenia tu po sobie następujące, wszystko jest w stopniu równym, lecz jak skoro sięga się czasów emigracyi i kiedy trzeba przebyć morze, wszystko jest w stopniu wyższym. Pewnymże jesteś Ryszardzie, iż ten prapradziad o którym mówiłeś, był rzeczywiście z bardzo dobrej familii?
— Bez wątpienia sędzio, stara moja ciotka zawsze mi tak mówiła i zapewniała, iż od ojca do syna, zawsześmy zajmowali znakomite miejsce.
Przestajesz na małym koszcie. Większa część genealogistów amerykańskich poczyna podania, jak powiastki dla dzieci, od dziejów trzech braci i oni zawsze usiłują, aby człowiek tego tryumwiratu nosił nazwisko jakiej familii, która szczęśliwą była na świecie. Lecz tutaj my nie znamy innego odznaczenia się prócz tego, jakie nadaje dobre sprawowanie się i Olivier Edward wchodzi do mojej familii na stopie zupełnej równości z wielkim szeryfem i sędzią.
— Dobrze braciszku, ja to nazywam demokracyą, nie zaś republikanizmem. Nic względem tego mówić nie mogę, tylko niech się wystrzega naruszać w czemkolwiek ustawy, jeśliby to bowiem nastąpiło, pokazałbym mu, iż nie napróżno powierzono mi czuwać nad ich wykonaniem.
— Lecz nie zapomnisz o tem, iż wykonanie nie powinno poprzedzać wyroku skazującego na karę, który wydawać do mnie należy. Ty zaś Elżusiu, co myślisz o tem pomnożeniu naszej familii? Radbym się dowiedzieć o twojem zdaniu?
— Mniemam, mój ojcze, iż jestem, jak pewien mnie znajomy sędzia, i że nie łatwo mnie zniewolić do zmiany mojego zdania. Lecz mówiąc na seryo, chociaż myślę, że wprowadzenie na pół dzikiego do naszego domu, dosyć dziwnym jest wypadkiem, powinieneś wszakże być pewnym, że chętnie przystaję na wszystko, co sam uznasz za stosowne.
Przyszli natenczas do drzwi zagrody, kędy Elżbieta wyszła z Ryszardem, i kiedy wchodzą do wielkiego domu, aby śniadaniem zaspokoić apetyt nabyty podczas przechadzki, my się wrócimy do trzech strzelców, gdyż bez względu na różnicę charakteru, wszyscy trzej mogą być tak nazywani.
Postępowali oni brzegami jeziora do chałupy Nattego, który niósł ptaka pozyskanego swą zręcznością i danego wspaniałomyślnością panny Templ.
— Któżby powiedział przed miesiącem — zawołał Edward — abym się zgodził żyć pod jednym dachem z największym nieprzyjacielem mojego plemienia i odbierać odeń rozkazy? A jednakże czegóż się miałem chwycić w ostateczności, w jakiej się znajduję? Lecz ta niewola długo trwać nie będzie, i jak skoro pobudka zmuszająca mię do poddania się jej, działać przestanie, otrzęsę ją jak proch z nóg moich.
— Do czego posłuży nazywać go Mingo? — rzekł stary wódz. W czemże się pokazał twym nieprzyjacielem? Wojownik delawarski spoczywa i oczekuje chwili od Wielkiego Ducha. Nie jest on niewiastą, by krzyczał jak dziecko.
— Ja Johnie nie podzielam twej ufności — rzekł Natty, którego rysy twarzy znamionowały mocny wyraz wątpliwości i niepewności — nie jestem bez obawy. Powiadają, iż nowe prawa postanowiono w kraju, a to żadnej nie ulega wątpliwości, iż wszystko się zmieniło na naszych górach. Lasy rzednieją powoli, zaledwo poznać można jeziora i rzeki. Nie, nie, ja nie dowierzam pięknym mowom. Słodkiemi to jak miód słowy biali zajęli od Indyan w posiadanie ich ziemie, a to powiadam szczerze, chociaż sam jestem biały, urodzony blizko Yorku z uczciwych rodziców.
— Poddaję się konieczności — powiedział Edward — będę się starał zapomnieć, kim jestem. Nie przypominaj więcej Johnie, że pochodzę od wodza delawarskiego, do którego należały niegdyś to piękne jezioro, owe przepyszne góry, ta wspaniała dolina. Tak, stanę się jego sługą, niewolnikiem. Powiedz mi, starcze, przyczyna mojej niewoli czyliż jej nie czyni zaszczytną?
— Starzec! — powtórzył John tonem przeciągłym i uroczystym — tak, Szyngaszguk jest stary. Synu mojego brata, jeśliby Szyngaszguk był młodym, gdzieżby się ukrył daniel od jego kuli? Lecz on nakoniec stary, ramię jego zeschło, sitowie i wierzba są nieprzyjaciółmi, które wytępia; on tylko zdatny do robienia mioteł i koszyków. Głód i starość idą w parze. Patrz na Sokole Oko, kiedy on był młodym, mógł całe dni przepędzać bez jadła, lecz dzisiaj, jeśliby nie przyrzucił chrustu do ognia, nie miałby płomienia. Wierzaj mi Młody Orle, bierz rękę, którą ci podaje syn Mikona i będzie ci z tem dobrze.
— Nie jestem już tem, czem byłem, Szyngaszguku — rzekł Natty — nie przeczę temu, a jednak w potrzebie mogę się jeszcze obejść bez pokarmu przez dzień cały. Przypominasz sobie czasy, gdyśmy prześladowali Irokezów w lasach? Oni wszystką zwierzynę gnali przed sobą, tak, iż nic nie mieliśmy do jedzenia od poniedziałku rano, aż do środy w południe i wówczas to zabiłem daniela tak tłustego, jakiegoś nigdy nie widział panie Olivierze. Rozkosz to była patrzeć, jak go zajadali Delawarowie, byłem albowiem w tę epokę z nimi. Panie! oni leżeli rozciągnieni na ziemi, czekając by im Opatrzność zesłała zwierzynę, lecz ja poszedłem szukać w okolicach żywności, wytropiłem daniela i obaliłem go nim dał dwanaście susów. Tak byłem słaby i zgłodniały, iż nie mogłem czekać, wyssałem trochę krwi, a Indyanie jedli jego mięso zupełnie surowe. Tam był John i on to sam może powiedzieć. Ale teraz, dziś zgadzam się, iż ledwobym mógł tak długo głód wytrzymać, jakkolwiek nie jem zbyt wiele na raz.
— Dosyć tego, moi przyjaciele — zawołał Edward. Czuję teraz dopiero więcej niż kiedykolwiek, że ofiara jest nieodbicie potrzebną i poniosę ją bez szemrania. Lecz nie mówcie o tem więcej, błagam was, jest to nieznośny, dla mnie w tej chwili przedmiot.
Umilkli towarzysze i wkrótce przybyli do chałupy Nattego, której zamknięcie dosyć sztucznie złożone, strzegło nie wiele rzeczy małej wartości. Ogromne kupy śniegu zalegały z jednej strony przy ścianach drewnianych chaty, z drugiej zaś odłomki małych drzew, gałęzie dębowe i dzikich kasztanów wiatrem oderwane, leżały zwalone. Mały słup dymu rozbijał się z komina, którego posadą była skała a boki składały dwa pniaki drzewa gliną powleczone, dym ten znaczył swą drogę okrywając czarniawym kolorem śnieg przylegający do boków skały, której wierzchołek stanowił powierzchnią żyzną zasilającą drzewa olbrzymiej wielkości, zwieszające swe gałęzie nad odosobnioną chatą.
Ostatek dnia tego zeszedł, jak schodzą wszystkie prawie dni w kraju nowo zamieszkanym i nie nader ludnym. Tymczasem osadnicy znowu się gromadnie udali do akademii, by słyszeć pana Granta drugi raz każącego i odprawić poranne nabożeństwo. Stary Indyanin był także w liczbie słuchających, lecz kiedy pastor wezwał wiernych do komunii, chociaż miał podówczas oczy zwrócone na Johna, ten nieporuszenie stał w swem miejscu, uczucie wstydu, którego przyczyną było wspomnienie poniżenia, w jakiem go wczoraj widziano, nie dozwalało mu się ani poruszyć.
Kiedy pobożni wychodzili z sali, obłoki zbierające się przez cały ranek jeszcze się bardziej zgęściły i nim mieszkający w pewnej odległości, mogli zdążyć do swych chat, potokiem deszcz lać począł. Rozsiane po wszystkich stronach pnie, co się wydawały przedtem wzgórkami śniegu, obnażyły naówczas czarne wierzchy i można było widzieć końce kloców wkopanych w ziemię, dla utworzenia płotów lub zagród, przebijające białe warstwy, które je pokrywały.
Bezpieczna od deszczu, w salonie dobrze ogrzanym swego ojca, Elżbieta w towarzystwie Ludwiki Grant, patrzała z zadziwieniem na tę nagłą zmianę. Wszystkie domy miasteczka przedstawiały już ich dachy czarne i kominy okopcone, w miejscu połyskującej się białości, która je wczoraj zdobiła, sosny otrzęsły proch biały z swych liści i gałęzi, wszystko w naturze odzyskiwało swą postać i kolor tak nagle, iż się to zdawało być nadprzyrodzonem.


ROZDZIAŁ XIX.
Z Edwina był młodzieniec niepowszedni wcale.
Beattie. Minstrel.

Koniec dnia Bożego Narodzenia w 1793 roku, upamiętnił się ulewnym deszczem, po którym jednak znacznie umniejszyło się zimno. Kiedy mrok padł na osadę i jej okolice, Elżbieta nic już nie mogąc widzieć, odeszła od okna, przy którem zostawała, dopóki ostatnie promienie dnia nie zagasły na wierzchołkach sosen pokrywających pobliskie góry.
Wziąwszy pod rękę pannę Grant, młoda pani domu zwolna się przechadzała po salonie, pogrążona w dumaniach o scenach dziecinnego wieku, które się bystro kreśliły w jej pamięci, lub też może rozmyślając o wypadku dnia mającym wprowadzić do jej domu młodzieńca, którego ton i sposób postępowania stanowiły tak uderzającą sprzeczność z jego powierzchownością. Ciepło pokoju wywołało na jej policzki żywszy rumieniec; twarz łagodna Ludwiki także przyozdobiła się słabym kolorem róży, który podobny do ożywionej cery chorego, nadawał jej piękności wdzięk melancholijny.
Kiedy się tak obie towarzyszki przechadzały po salonie, inne osoby były jeszcze u stołu, gdzie wyborne wina sędziego znajdowały wielbicieli. Od czasu do czasu słyszeć się dawały głośne oznaki wesołości Ryszarda, lecz major Hartmann, chociaż pił więcej, nie miał jeszcze głowy do tyla rozegrzanej, by się mógł zrównać z panem Jonesem. Marmaduk zbyt wielce poważał pana Granta, by w jego obecności dopuścił się najmniejszego zbytku, tak, iż Ryszard nie znajdując wielkiego zachęcenia, pierwszy wniósł* aby przejść do dam.
Kiedy weszli do salonu, Beniamin tylko co wszedł był drugiemi drzwiami, zgięty pod noszą drzewa, które się zabierał ustawić w ogromnym piecu, gdzie już przygasał ogień.
— Jakto, Ben Pompo — zawołał świeżo mianowany szeryf — sądziszże więc, iż madera sędziego nie wystarczy do utrzymania życiodajnego ciepła w czasie takiej odwilży? Braciszku Marmaduku, czyliś zalecił mu oszczędzać klonu cukrowego, lękając się, aby go nie zabrakło? Ha, ha, ha! wyborny jesteś krewny, ani słowa, lecz wyznać także trzeba, iż czasem roją ci się szczególniejsze myśli.
Pan Templ nic na to nie odpowiedział, może i dla tego, iż Beniamin pospiesznie zabrał się do mówienia.
— Może być, widzisz panie Jonesie — rzekł, złożywszy swój ciężar u pieca — żeście się znaleźli u stołu mojego pana pod szerokością bardzo gorącą, to jeszcze nie tego trzeba dla utrzymania siebie w stanie naturalnego ciepła. Do tego znam tylko prawdziwy rum jamajski, dobre drzewo i węgiel z Newkastlu. Tymczasem sądzę, iż nie od rzeczy będzie zamknąć się i pozamykać wszystkie otwory, wkrótce bowiem będziemy mieli zmianę powietrza, jeśli się znam na tem, a powinienem się znać, przepędziwszy dwadzieścia siedm lat na morzu i siedm w tych górach.
— I skądże wnosisz, że nastąpi zmiana, Beniaminie? — zapytał pan domu.
— Wiatr się zwrócił, wielmożny panie, a ilekroć się tylko wiatr zmienia, zawsze to jest znakiem przemiany czasu. Byłem na jednym z okrętów floty admirała Rodney, w tej epoce kiedyśmy się dali we znaki hrabiemu Grass, spółziomkowi pana Le Quoi, który tu jest, a wiatr był południowo-wschodni. Byłem na spodzie, przygotowywałem grog dla kapitana żołnierzy morskich, obiadującego o tej porze w izdebce kapitana okrętu i skosztowawszy go kilka razy, dzielny ten albowiem mąż, wielce był wymyślny, po przeświadczeniu się, że podług mojego gustu, już się zabierałem go nieść, kiedy się nagle wiatr zmienił i paf! oto żagiel z przedniego spada na wielki maszt, pif! statek się obrócił w drugą stronę, puf! oto ogromny wał wody zalał pokład. Nigdy w życiu tego nie zapomnę, nigdy bowiem nie połknąłem tyle czystej wody, gdyż wtenczas właśnie byłem u tylnej luki.
— To szczęście, żeś nie dostał wodnej puchliny, Beniaminie.
— To bardzo być mogło, lecz ja wnet chwyciłem się sposobów, by się niczego nie obawiać. Ponieważ zaś łatwo stać się mogło, iż kilka kropel wody słonej wpadło do kubka z grogiem, a to nie byłoby do smaku kapitanowi, wychyliłem go sam w chwili, a że powołano całą osadę do pomp i że wszyscy jęli się pompować, kapitan nie pamiętał o tem...
— Bardzo dobrze, bardzo dobrze Beniaminie, lecz o czasie... mów nam o czasie.
— Co się tycze czasu, wielmożny panie, przez dzień cały był wiatr południowy, w tej zaś chwili cisza, jak gdyby nie było powietrza. Lecz o zachodzie słońca po nad górą od strony północy, ukazał się pas czerwony nie szerszy od waszej ręki, obłoki skierowały się ku południowo-zachodowi i gwiazdy poczynają błyszczeć, jak latarnia morska dla ostrzeżenia, aby zapalać ogień w piecach; co czas już zrobić, tak tu, jak i w sali jadalnej, jeśli nie chcecie, aby wino zamarzło w butelkach, któreście zostawili na kredensie.
— Ty jesteś roztropną strażą Beniaminie, czyń co za potrzebne osądzisz, pod twe rozporządzenie, przynajmniej na dzisiejszy wieczór, oddaję losy moje.
Beniamin rozłożył wszędzie wielki ogień i nie upłynęły dwie godziny, gdy się przekonano, iż jego ostrożności nie były bezzasadne. Wiatr południowy rzeczywiście ustał i po nim nastąpiła owa cisza, która w tym kraju zawsze zapowiada nagłą zmianę w temperaturze. Na długą jeszcze chwilę przed tem, nim się familia rozeszła, zimno zbyt poczęło dojmować i kiedy pan Le Quoi oddalił się do swego sklepu, musiał pożyczyć kołdry dla cieplejszego ubrania się, oprócz szerokiego płaszcza, którego nie zaniechał wziąć z sobą. Minister i jego córka przepędzili noc u pana Templa i wcześnie jeszcze przed północą, każdy się oddalił do swego pokoju.
Elżbieta i Ludwika położyły się w jednym pokoju i jeszcze nie zupełnie zasnęły, kiedy się dał słyszeć świst wiatru północnego i dał im lepiej uczuć całą wygodę, jakiej doznawały, będąc w takiej porze w pokoju dobrze opatrzonym i ogrzanym. Oczy ich kleić się poczęły, kiedy z szumem wiatru zmieszały się dźwięki cale innej natury. Nie było to szczekanie psa, lecz mogło być raczej wycie tego wiernego zwierzęcia, gdy czujność jego zatrwożoną była podczas nocy.
Elżbieta posłyszała z ciężkością oddychającą Ludwikę i poznawszy, iż nie śpi jeszcze, zapytała, czyli nie wie, jakie to były nowe dźwięki.
— Czy podobna — dodała — aby one pochodziły od psów Nattego i aby je z tak daleka słyszeć było można.
— Nie — odpowiedziała córka pastora — to wycie wilków, które z gór zszedłszy posunęłyby się aż do miasteczka, gdyby ich światło nie odstraszało. Od czasu, jak tu jesteśmy, głód ich aż pod nasze drzwi przypędził gdzie wyły do dnia samego. Ah! co to za straszna noc była dla mnie! Lecz twojego ojca drzwi są mocno zamknięte, niczego się więc nie możesz obawiać.
— Wkrótce całkiem one wyginą — rzekła Elżbieta. Szybkie czyni postępy cywilizacya, a w miarę tego, jak się posuwa człowiek, dzikie zwierzęta ustępują.
Wycie jeszcze się przez czas niejaki słyszeć dawało, nakoniec ginęło w oddaleniu i zupełnie ustało. Dwie nasze młode przyjaciółki usnęły i nie wprzódy nazajutrz się obudziły, aż nim służąca nie weszła do ich pokoju dla rozniecenia ognia. Wstały, włożyły na się ranny ubiór, uskarżając się na ostrość zimna, które nawet czuć się dawało w tym pokoju, chociaż on był z największem staraniem zabezpieczony od przystępu zewnętrznego powietrza.
Skoro tylko wstała Elżbieta, zbliżyła się do okna, odsunęła firanki, otworzyła okiennice i chciała wzrok rzucić na ulicę, lecz gruba warstwa lodu pokrywała szyby, jakby nieprzejrzystą tkaniną. Otworzyła więc okno i świetne widowisko natenczas przedstawiło się jej oczom.
Jezioro zamieniło swe okrycie z czystego śniegu, na gładką lodu powierzchnią, od którego się odbijały promienie wschodzącego słońca, jak od najpolerowniejszego zwierciadła. Domy tenże sam strój nosiły, ale lód je pokrywający z przyczyny swego położenia błyszczał jak stal najdelikatniejsza; ogromne sople lodu u dachów pozwieszane, uderzone blaskiem niebieskiego ciała bieg swój rozpoczynającego, zdające się wzajemnie światło od siebie odbijać, podobne były do kryształów przywiązanych do zwierciadeł i żyrandolów. Ale najwięcej obudził podziwienia panny Templ, widok lasów okrywających okoliczne góry. Wszystkie gałęzie drzew były otoczone jaśniejącą oponą; każdy liść sosny zdawał się obciążonym dyamentami; kiedy wierzchołki tych drzew majestatycznych, wynosząc się nad dęby, brzozy i klony naokoło ich opasujące, zdawały się wystawiać jakby szczyty kościołów, ze srebra polerownego, górujące na kopułach z tegoż kruszczu rozmaitej wysokości.
— Patrz Ludwiko zawołała Elżbieta — zbliż się do okna i spójrz na tę cudowną zmianę.
— Panna Grant postąpiła ku oknu i przypatrzywszy się przez kilka chwil z wyraźną uwagą, powiedziała cichym głosem, jakby obawiając się, aby kto inny prócz jej przyjaciółki nie mógł dosłyszeć:
— Zmiana ta prawdziwym jest cudem i wydziwić się nie potrafię, jak mogła zajść w tak krótkim czasie.
Elżbieta się zwróciła do swej towarzyszki, spojrzała na nią z zadziwieniem, nie wiedząc co przez to chciała powiedzieć, lecz oczy jej w tymże zwracając się kierunku, jak panny Grant, zatrzymały się na młodzieńcu, który rozmawiał z jej ojcem u drzwi domu. Był on czysto ubrany chociaż bez zbytku i wykwintności i potrzeba było powtórnie rzucić okiem, iżby w nim poznała młodego Strzelca Oliviera Edwarda.
— Wszystko cudowne w tym kraju magicznym — rzekła Elżbieta do swej przyjaciółki — i ze wszystkich zmian jakie uderzają me oczy, ta nie mniej jest zadziwiającą. Nie dziwno mi teraz, iż to przeobrażenie odwróciło twą uwagę od pięknego widoku, jaki nam przedstawia natura.
— Jestem tak prosta, jak szczera, miss Templ — odpowiedziała Ludwika — i sądziłam, że chciałaś mówić o zmianie, jaka zaszła w powierzchowności pana Edwarda, To się dziwniejszem jeszcze wydaje, gdy się przypomni jego urodzenie, utrzymują bowiem, iż w jego żyłach płynie krew indyjska.
— W każdym razie — rzekła Elżbieta — może pomiędzy dzikimi uchodzić za znakomitość. Ale pójdźmy, aby przygotować herbatę dla tego Sachema; jest to bezwątpienia potomek króla Filipa, a może wnuk Pokahontasa.
Zeszły razem i znalazły w przedsionku p. Templa, który wziąwszy na stronę swą córkę, uwiadomił ją o zmianie powierzchowności młodzieńca, zmianie, o której już ona wiedziała.
— Zdaje się — dodał Marmaduk — iż on nie rad mówić o swem przeszłem życiu, ale z tego co mi powiedział, wnoszę, iż widział szczęśliwsze czasy. Przychylam się poniekąd do mniemania Ryszarda względem jego rodu, albowiem zdarza się często, iż biali agenci Indyan, ludzie zamożniejsi, lubią dawać dobre wychowanie dzieciom, które mieli z...
— Bardzo dobrze, bardzo dobrze mój ojcze — rzekła Elżbieta uśmiechając się i odwracając oczy — ale ponieważ ani słowa nie rozumiem języka Mohawków, spodziewam się, iż on do tyle będzie dobry, iż z nami zechce mówić po angielsku. Co do jego zachowania się, to należy do ojca czuwać nad niem.
— Bez wątpienia Elżusiu — rzekł pan Templ zatrzymując ją jeszcze — lecz nie trzeba mu wspominać o przeszłości. Prosi mię o to, jak o szczególniejszą łaskę. Może się nieco jeszcze gniewa z powodu odebranej rany, lecz ponieważ jest bardzo lekka, spodziewam się więc, iż z czasem będzie nam przychylniejszy.
— Wszystko się stanie podług twej woli, mój ojcze — odpowiedziała — zapewniam was, iż nie zbyt mię dręczy ta niepowściągniona chęć wiadomości, którą zowią ciekawością. Przypuszczać będę, iż on jest synem Korn-Plantera, albo innego jakiego wodza, może i samego Wielkiego Węża, i podług tego będę z nim postępowała, aż dopóki mu się nie podoba ogolić pięknych włosów zostawiając tylko mały kosmyk, wziąć ode mnie z pół tuzina zausznic, zawiesić strzelbę na ramieniu i wrócić do lasów tak nagle, jak tu przybywa. Wejdźmy jednak mój ojcze dla wypełnienia obowiązków gościnności, gdyż zdaje mi się, iż on nie długo tu zabawi.
Marmaduk uśmiechnął się widząc dobry humor swej córki, podał jej jedno ramię, a drugie pannie Grant, i tak weszli do sali jadalnej, gdzie już znaleźli Edwarda siedzącego przy ogniu z miną, która wyrażała chęć rozgoszczenia się w domu, bez najmniejszej, ile można, ceremonii.
Wśród takich okoliczności pomnożyła się niespodzianie rodzina pana Templa. Zostawmy teraz naszego bohatera na czas niejaki przy powierzonych mu obowiązkach, które wypełniał umiejętnie i z wzorową ścisłością.
Odwiedziny majora Hartmana trwały przez czas zwyczajny, po czem pożegnał rodzinę Templa na trzy miesiące. Przez ten czas pan Grant musiał przedsiębrać wycieczkę do odległych części powiatu, by tam rozpleniać ziarno słowa bożego, a w czasie jego nieobecności, córka przebywała ciągle prawie ze swą przyjaciółką. Ryszard począł sprawować obowiązki nowego urzędu z wrodzonym sobie zapałem, Marmaduk zaś był zajęty prośbami rozmaitych osób, żądających gruntu do uprawy w obrębie jego patentu.
Przez resztę zimy jezioro było główną sceną zabaw młodzieży. Obie przyjaciółki przejeżdżały się tam saniami, które musiały być arcydziełem sztuki, ponieważ Ryszard robotą ich kierował, Edward zaś puszczając się na łyżwach dawał dowody niepospolitej zręczności i zwrotności. Nieśmiałość jego powoli znikła, były atoli chwile, w których baczny postrzegacz łacno mógł poznać, iż wiele mu jeszcze brakowało do zupełnego pogodzenia się ze swem położeniem.
W tym przeciągu czasu Elżbieta widziała jak szerokie polany powstawały w lasach na stokach gór sąsiedzkich, skutkiem ciągłego ich trzebienia przez osadników na nowe pola do uprawy. Mnóstwo wozów ładownych zbożem i potażem, idących przez miasteczko, jasno okazywało, iż te przedsięwzięcia nie były bezskuteczne. Słowem, cały kraj przedstawiał widok pomyślnie kwitnącej osady. Drogi zawalone były wozami, jedne obładowane były grubemi sprzętami sprowadzonemi przez osadników, których żony i dzieci wesoło się bawiły nowością, inne wiozły na targ do Albany płody krajowe, nęcące innych do zamieszkania w tak żyznej okolicy.
Czynność niezrównana panowała w całej osadzie, bogactwa prywatnych wzrastały z publiczną pomyślnością, i z każdym dniem o jeden się krok zbliżano do obyczajów i zwyczajów miast dawniej założonych. Dwa razy w tygodniu regularnie posłaniec udawał się nad brzegi Mohawku, dla zabierania listów przychodzących ze Stanów południowych. Za nadejściem wiosny wiele rodzin, które przepędziły zimę w niejakiej odległości, wracało w czasie stosownym do zajęcia się uprawą swych gruntów; towarzyszyli im krewni i przyjaciele, znęceni powabnym obrazem tej obiecanej ziemi, opuszczali swe majętności na stałym lądzie i w Massachusete, by na nowo osiąść śród puszczy.
Przez ten czas Edward Olivier, którego nagłe wyniesienie się nie wzbudziło najmniejszego zadziwienia w kraju, gdzie wszystko było nowem i niespodziewanem, poświęcał całe dni na usługi Marmaduka, część zaś wieczorów, a niekiedy nawet noc, przepędzał w chacie Nattego Bumpo. Związek zachodzący między trzema strzelcami w niczem nie doznawał przerwy, też same stosunki przyjaźni ich łączyły, chociaż pod pewnym względem okryte były tajemniczą zasłoną. Bardzo rzadko stary wódz indyjski pokazywał się u sędziego, Natty zaś nigdy nie bywał. Lecz jak skoro Edward miał wolną chwilę czasu, biegł natychmiast do dawnego swego mieszkania i ztamtąd wracał późno wieczór, albo niekiedy aż nazajutrz nadedniem. Postępowanie to wydało się dosyć dziwnem w domu, lecz każdy nad tem w duchu tylko czynił uwagi, wyjąwszy Ryszarda, który dosyć często powtarzał:
— Nic nad to nie ma naturalniejszego, mieszaniec nie łatwiej pozbywa się skłonności do dzikiego życia, niż ten, w którego żyłach krąży krew indyjska bez przymięszania.


ROZDZIAŁ XX.
Nie milknij pieśni, kres jeszcze daleki.
Lord Byron.

Za zbliżeniem się wiosny, ogromne stosy śniegu, które skutkiem ciągłego pomnażania się, jakoteż marznięcia i odwilży po sobie następujących, nabyły twardości, poczęły zwolna ulegać wpływowi łagodniejszego wiatru i mocniej dogrzewającego słońca. Bywały chwile, w których się zdawało, iż można widzieć bramy nieba otwierające się, powietrze składało się z ożywczych pierwiastków, natura organiczna i nieorganiczna jakby się przebudziły, radość wiosny błyszczała w każdem oku, jak na wszystkich polach. Lecz mroźne wiatry północne rychło znowu swój wpływ wywierały na tę życiem tchnącą scenę i czarne, zgęszczone obłoki, zasłaniające promienie słońca, nie mniej były posępne i zimne, jak powrót zimy wstrzymujący postęp natury. Walka ta pór roku stawała się z dnia na dzień częstszą, a ziemia, ofiara tych zapasów, utraciła iskrzącą powierzchowność, jaką jej zima nadała, nie przyodziawszy się jeszcze w powabne ozdoby wiosny.
Tak przeszło kilka tygodni, a przez ten czas mieszkańcy zmieniając stopniami sposób życia, porzucili zwyczaje towarzyskie zimy, by się zająć pracami, jakich wymagała nadchodząca pora roku. Nie było już widać cudzoziemców przybywających do osady, dla odwiedzenia swych znajomych, handel czynny śród zimy, począł ustawać, drogi zrównoważone przez śnieg i lodem wybrukowane, napełniały się brózdami i kałużami, stwarzając niewielkiej liczbie podróżnych niezliczone trudności i niebezpieczeństwa. Słowem, wszystko zapowiadało zupełną zmianę nie tylko na powierzchni ziemi, lecz do tego jeszcze w zatrudnieniach tych, którym ona dawała sposoby do otrzymania dobrego bytu i pomyślności.
Było to w piękny dzień pod koniec marca, gdy szeryf podał myśl przejażdżki konno, na górę położoną nad brzegiem jeziora, z której się odkrywał wspaniały i malowniczy widok.
— Nadto — dodał mimo jazdem zobaczymy Billego Kirby wyrabiającego cukier, gdyż teraz trudni się tem dla Jareda Ransoma. Nikt na tej robocie lepiej się nie zna od Billy Kirby, w czem nic dziwnego, przypominasz bowiem sobie braciszku, iż w pierwszym roku naszego tu przybycia, kiedyśmy jeszcze koczowali, wziąłem go do siebie ku pomocy w tej fabrykacyi.
— Wyborny drwal ten Billy — rzekł Beniamin, trzymając cugle konia na którego wsiadał szeryf — i tak dobrze robi swą siekierą, jak żołnierz morski włócznią hakowatą, jak krawiec żelazem służącem do odwracania szwów. Powiadają, iż z taką łatwością swojemi rękami odejmuje kocieł na potaż od ognia, jak majtek niesie wiązkę lin. Nie mogę powiedzieć, żebym to na swoje widział oczy, lecz tak powiadają. Co się tycze cukru, widziałem jego roboty, nie był tak biały jak stary żagiel u tylnego masztu, lecz stara moja przyjaciółka, mistress Pettibona utrzymywała, iż smakiem podobnym był do melissu, nie mam zaś potrzeby wam mówić panie Jonesie, iż w szczęce mistress Remarquable, pozostał jeden ząb który się zna na słodyczach.
Żart ten wielce rozśmieszył autora jego i tego któremu był powiedziany; nowy dowód podobieństwa panującego w charakterze tej szanownej pary. Lecz inne osoby towarzystwa nie miały szczęścia go słyszeć, każdy bowiem zajęty był wsiadaniem na konia, lub pomaganiem damom w pomieszczeniu się na siodle. Orszak cały przebył ulice w największym porządku i zatrzymał się na chwilę przede drzwiami pana Le Quoi, wzywając go do towarzystwa na cu Francuz chętnie się zgodził i śpiesznie jął się osiodłania i okiełznania konia.
Wyjechali zatem z miasteczka drogą prowadzącą w góry. Ponieważ zaś śniegi marznące śród nocy, topniały od pierwszych promieni słońca, musieli więc jechać jeden za drugim brzegiem drogi, gdzie na twardszym gruncie pewniej mogły stąpać konie. Mało jeszcze było znaków życia roślinnego, powierzchnia ziemi przedstawiała widok nagi, chłodny i wilgotny, od czego krew ścinała się prawie w osadnikach. Część gruntów wykarczowanych była jeszcze pokryta śniegiem, lecz gdzie tylko słońce go stopiło, świetna i obfita zieloność, ożywiała nadzieje rolnika. Nic bardziej nie uderzało nad sprzeczność jaką przedstawiały ziemia i świat nad powietrzny. Kiedy bowiem na ziemi rozciągała się powłoka jednostajności i bezpłodności, wyjąwszy nie wiele miejsc, gdzie jakeśmy powiedzieli ukazywała się pierwsza zieloność przyszłych plonów, słońce z wysokich sklepień niebios, ciskało przenikające promienie, które rozlewały ożywcze ciepło po atmosferze, barwy lazurowej.
— Oto co się nazywa pora na cukier — zawołał Ryszard — mróz w nocy i ciepło rano. Idę o zakład, iż sok płynie teraz z klonów, jak woda pod kołem młyńskiem. Czem się to dzieje, braciszku Marmaduku, iż nie nauczysz swych dzierżawców wyrabiać cukru podług zasad racyonalnych. Możnaby to uskutecznić, choćby i nie tak uczonemu jak był Franklin, mój sędzio, wiem, że powiodłoby się to.
— Pierwszym przedmiotem mych starań — odpowiedział Marmaduk — jest zachować to źródło bogactw i przyjemności, i zapobiedz, aby nadużycia osadników nie wyniszczyły go do ostatka. Raz osiągnąwszy ten cel, dosyć będzie czasu do pracowania nad ustaleniem tego produktu. Lecz wiadomo ci Ryszardzie, iż nasz cukier z klonu przywiodłem do procesu rafineryi i że otrzymałem głowy cukru tak białego jak śnieg, który tu widzisz na polach.
— Ale przyznasz braciszku — odpowiedział Ryszard — iż nigdy nie zrobiłeś większej głowy cukru nad śliwkę średniej wielkości. Twierdzę zaś, iż wypadek otrzymany w praktyce o użytku przekonać może. Gdybym tak jak ty był właścicielem stu lub dwiestu tysięcy włók lasu, wystawiłbym rafineryą cukru, wezwałbym ludzi świadomych, a nie trzeba chodzić daleko, żeby znaleźć ludzi łączących znajomość z praktyką, oddałbym pod ich rozporządzenie cały las młodych klonów, drzew zdrowych i mocnych i zamiast wyrabiania głów cukru tak małych, iż jedna ledwie wystarczy do filiżanki kawy, robiłbym tak wielkie jak stogi siana.
— Co zrobiwszy — rzekła Elżbieta śmiejąc się — zakupisz cały ładunek herbaty ze statku przybywającego z Chin, użyjesz kotłów od potażu, zamiast filiżanek, małe barki będące na jeziorze, zastąpią miejsce spodków, każesz napiec pierogów od dziesięciu przynajmniej funtów w piecu do wypalania wapna, który tam widzę w dole, i zaprosisz cały powiat na herbatę. Jak zamiary geniuszu są ogromne! Lecz mówiąc do prawdy, wszyscy są przekonani, iż doświadczenie mojego ojca udało się, chociaż nie wylewał swego cukru w formach odpowiednich wzniosłości twoich wyobrażeń.
— Możesz się śmiać Elżusiu — odpowiedział Ryszard wykręcając się na siodle, tak aby się obrócić twarzą do innych prowadzących rozmowę — możesz się śmiać ile ci się podoba, lecz odwołuję się do powszechnego zdania, do zdrowego rozsądku, albo co lepiej jeszcze do zmysłu smaku, i pytam, czyli wielka głowa cukru nie jest dotykalniejszym dowodem, od głowy podobnej do tych małych kawałków, które pijąc kawę kładą pod język Holenderki. Dwa są sposoby w wykonywaniu czegokolwiek, dobry i zły.
— Słusznie mówisz Ryszardzie — rzekł Marmaduk z miną poważną, która pokazywała, jak wielką wagę przywiązywał do tego przedmiotu — pewna jest, iż wyrabiamy cukier, lecz pożytecznie jest roztrząsnąć, jakim sposobem i w jakiej ilości go wyrabiamy. Spodziewam się dożyć dnia, kiedy całe dzierżawy i plantacye obrócone zostaną na fabrykacyą tego produktu. Nie znamy jeszcze dobrze drzewa któremuśmy ten skarb winni, nie wiadomo do jakiego stopnia uprawa może go zrobić więcej produkcyjnem, za użyciem rydla i motyki.
— Motyki! Co! chciałżebyś użyć człowieka do kopania około korzeni takiego klonu, jak ten? — zawołał Ryszard pokazując mu jedno z tych pięknych drzew, tak pospolitych w tym kantonie. To prawie taki sam pomysł, jak rozkopywać ziemię dla odkrycia węgla. Bądź spokojnym braciszku i zostaw mnie staranie o twej fabryce cukru. Oto pan Le Quoi, który był w Indyach Zachodnich i wiedzieć powinien jak tam robią cukier. Niech więc nam powie jak się do tego biorą w tamtym kraju, a ztąd będziesz mógł skorzystać. Dalej panie Le Quoi, jak się wyrabia cukier w Indyach Zachodnich? Czyliż używają tam sposobów sędziego Templa?
Ten, do którego się to pytanie ściągało, nie bardzo rad był rozmowie, całej bowiem jego uwagi potrzeba było do utrzymania się w siodle, na małym koniu, który nie był posłuszny ani wędzidłu ani cuglom. Wypadało wówczas wjeżdżać na krętą i ślizką ścieżkę i kiedy w jednej ręce trzymał cugle, drugą musiał uchylać gałęzie drzew grożących zepsuciem ekonomii jego fryzury. Sądził jednakże, iż nie mógł się uwolnić od odpowiedzi.
— Cukier — rzecze — tak, bez wątpienia, wyrabiają cukier na Martynice, lecz to nie z drzewa, tylko z pewnego rodzaju krzewów, które my nazywamy... Niech licho z temi drogami, chciałbym, aby do dyabła przepadły! które my nazywamy...
— Trzciną cukrową — rzekła Elżbieta.
— Tak jest, tak pani — odpowiedział Francuz.
— Trzcina cukrowa jest to nazwanie pospolite zawołał Ryszard — wyraz naukowy jest saccharum officinarum, jak prawdziwe nazwisko naszego klonu cukrowego jest acer sacharinum. Takie są nazwania naukowe i przypuszczam, iż rozumiesz one.
— Czy to po grecku, czy po łacinie panie Edwardzie? — zapytała Elżbieta młodzieńca, który przed nią jechał, torując przejazd w zaroślach — lub może są to wyrazy języka jeszcze uczeńszego, które sam tylko możesz nam wytłumaczyć?
Czarne oczy młodzieńca z gniewem zwróciły się na córkę sędziego, lecz wyraz ich wkrótce się zmienił, jak skoro postrzegł uśmiech żartu towarzyszący temu pytaniu.
— Przypomnę sobie to pytanie miss Templ — odpowiedział także się uśmiechając — przy pierwszem zobaczeniu się ze starym moim przyjacielem Johnem Moheganem, a jego nauka, albo Nattego może potrafi na to odpowiedzieć.
— Nie umieszże więc ich języka? — zapytała Elżbieta z żywością okazującą, jaki się interes łączył z tem pytaniem.
— Nie wiele — odpowiedział Edward — lecz nieco lepiej znam język, którym tylko co mówił pan Jones, a nawet i język pana Le Quoi.
— To więc umiesz po francuzku! — zawołała Elżbieta z podziwieniem.
— Jest to język używany u Irokezów i w całej Kanadzie — odpowiedział młodzieniec z dwuznacznym uśmiechem.
— Lecz Irokezy — dodała Elżbieta — są wasi nieprzyjaciele, których nazywasz Mingo.
— Dałyby Nieba, abym nie miał niebezpieczniejszych! — zawołał Edward i spiąwszy konia ostrogą, ruszył naprzód, aby nie być zmuszonym do wymijających odpowiedzi.
Rozmowa jednak nie ustała, dzięki Ryszardowi, który ją ciągle utrzymywał. Wkrótce przybyli na płaszczyznę góry, stanowiącą dosyć obszerną równinę. Sosny padły pod siekierą trzebieży, pozostał tylko mały gaik tych drzew szacownych, które były przedmiotem świeżej rozmowy. Wszystkie krzaki i zarośla do pewnej odległości były wycięte, zapewne na ogień pod kotły, tak, iż widzieć się dawała przestrzeń na kilkanaście morgów, którą możnaby przyrównać do ogromnej kopuły, której kolumny drzewa klonowe stanowiły, wierzchołki ich kapitele, a firmament sklepienie. Głębokie nacięcia bez najmniejszego starania zrobione były w pniu każdego drzewa w wielkiej odległości od korzenia; małe ścieki z kory olchowej albo farbierskiego drzewa przystosowane były w tem miejscu, aby po nich spływał sok, wylewający się częścią na ziemię, w części zaś do naczynia drewnianego, niezgrabnie wydrążonego, stojącego pod każdym klonem.
Dosiągłszy wierzchołka góry, towarzystwo zatrzymało się na chwilę, aby konie wytchnęły i aby rozejrzeć widok, który był nowym dla niektórych osób je składających. W tej chwili głos mocny dał się słyszeć w pewnej odległości, nucący niektóre strofy tego nienaśladowanego śpiewu, którego wiersze jeśliby je końcami jeden po drugim położono, rozciągnęłyby się od wód Konnektikutu do brzegów Ontario, i który się śpiewa na nutę znaną niegdyś i zrobioną w celu wyśmiania narodu amerykańskiego, lecz którą okoliczności uczyniły tak sławną, iż żaden Amerykanin bez żywszego bicia serca, słuchać jej nie może.

Ku wschodniej stronie widać ludne Stany,

My gór i lasów cieszym się widokiem;
Trzód naszych zawiść chciwem żąda okiem,
Nas ubogaca ruch czynnej zamiany.

Płyń nam słodyczy, płyn w cukrowym soku,
Twój rozciek wrzący niech zgęszczą płomienie;
Sen słodki na mem nie usiędzie oku
Póki w głaz twardy ciebie nie przemienię.

Mamy tu z klonu dobroczynnych darów
Dach, ogień, żywność, cukrowe napoje,
Osłodę chińskiej rośliny wywarów.

Ilekroć łono otworzy nam swoje.
Płyń nam słodyczy, płyń w cukrowym soku,

Twoj rozciek wrzący niech zgęszczą płomienie;
Sen słodki na mem nie usiędzie oku

Póki w głaz twardy ciebie nie przemienię.

Kiedy tak śpiewał Billy Kirby, Ryszard wybijał takt pejczem po grzywie swego konia, ruszając przytem głową i całem ciałem. Na końcu pierwszej strofy zaczął półgłosem nucić, jak gdyby chciał zgodzić głos swój z głosem śpiewającego, lecz przy końcu drugiej, wtórował już basem, co znacznie przyczyniło jeżeli nie harmonii, to przynajmniej hałasu.
— Brawo! brawo! — zawołał szeryf kończąc. Jest to prześliczny śpiew i ty go doskonale wyśpiewałeś. Zkądżeś wziął te strofy? Muszą być jeszcze inne. Daj mi ich kopią?
Billy Kirby, który w niejakiej odległości zajęty był swoją robotą, odwrócił głowę z obojętnością prawdziwie filozoficzną i ujrzał zbliżające się ku sobie towarzystwo. Postępując sam naprzeciw, lekki zrobił ukłon głową każdej osobie grzecznie i z miną wesołą, lecz przestrzegając wielką równość, nie zmienił swojego sposobu powitania dla nikogo i nie ściągnął nawet ręki do czapki, pozdrawiając obiedwie damy.
— Co tam słychać szeryfie — rzekła do Ryszarda. Nie masz dzisiaj jakich nowin?
— Nie więcej jak zwykle, Billy — odpowiedział pan Jones — lecz co to ma znaczyć? gdzie są twoje cztery kotły, koryta i żelazne naczynia do chłodzenia? Z takiemże to niedbalstwem pracujesz? Miałem cię za najlepszego z fabrykantów cukru krajowego.
— I pochlebiam sobie, iż się nie zawiedziesz w swem mniemaniu panie Jones — odpowiedział Kirby, nie porzucając swej roboty — śmiem mówić, iż nie ustępuję nikomu co się tycze rąbania i łupania drzewa, zagotowywania cukru klonowego, wypalania cegieł, robienia gontów, wyrabiania potażu, zasiewania zboża i zbierania żniwa; chociaż prawdę mówiąc, zawsze ile możności pierwszej się pilnuję roboty, ponieważ topór lub siekiera są narzędziami, do których z natury przywykłem.
— Jesteś więc Janem do wszystkiego panie Billy — rzekł pan Le Quoi.
— Jeżeli pan przybywasz, by co kupić — rzekł Kirby to mogę wam przędąc taki dobry cukier, jak i gdzie indziej. Nie znajdziesz w nim żadnych brudów, tak jak nie ma karczów na polach niemieckich i rozpoznasz w nim prawdziwy smak klonowy. Taki cukier przedawanoby w Yorku za kandyzbrod.
Francuz zbliżył się do miejsca, gdzie Kirby złożył swój cukier już zupełnie wyrobiony pop szopą z kory drzew i począł go oglądać z miną znawcy. Marmaduk zsiadł z konia aby bliżej obejrzeć drzewa i całą robotę, a często słyszeć można było wyrazy nieukontentowania, z powodu niedbalstwa, z jakiem tu wszystko wykonywano.
— Uchodzisz niby za praktyka w tej fabrykacyi rzekł Templ do Kirby — a jakichże się trzymasz sposobów w wyrabianiu swego cukru? Dla czegóż nie masz więcej nad dwa kotły?
— Dwa kotły toż samo robią, co dwa tysiące, panie sędzio odparł drwal — nie używam tylu sposobów w wyrabianiu mego cukru, ile ci, co wyrabiają go dla bogatych, lecz kto lubi prawdziwy smak cukru klonowego, może na tem przestać. Naprzód wybieram drzewa, potem je nacinam, co się robi pod koniec lutego, albo jak na tych górach, około połowy marca to jest, kiedy sok bić w górę zaczyna...
— Maszże jaki zewnętrzny znak, którego się trzymasz w tym wyborze, i po którym poznajesz dobroć drzewa?
— W każdej rzeczy potrzeba mieć rozeznanie, panie Templ, potrzeba wiedzieć także kiedy i jak należy mięszać roztwór, który się gotuje, co czynię w tej właśnie chwili. Są to rzeczy, których się uczyć należy. Nie w jednym dniu Rzym zbudowany, ani Templton, chociaż w nim domy wyrastają jak grzyby. Nigdy nie przebijam drzewa w czemkolwiek ułomnego, na którem kora nie zdrowa, nie świeża, lub nie gładka, albowiem i drzewa mają swe choroby jak ludzie, obrać zaś drzewo chore dla wydobycia z niego soku, jest to jedno, co wziąć konia słabego na nogi, by jechać pocztą, lub siekierę tępą do zwalenia drzewa.
— Wszystko to bardzo dobrze Billy, lecz po jakich znakach odróżniasz drzewo chore od zdrowego?
— A jak doktor poznaje człowieka chorego na febrę? rozpatrując jego skórę i biorąc za puls — rzekł Ryszard.
— Pan Jones zbliża się do prawdy — mówił Billy. Bez wątpienia, tylko ściśle oglądając drzewo i korę, dokładnie poznaję. Otóż kiedy już z drzew dosyć się zebrało soku, napełniam nim kotły i nakładam ogień. Naprzód potrzeba, aby ogień był mocny, dla prędszego wygotowania wody, kiedy płyn poczyna się zgęszczać i stawać się podobnym do melissu, jak to, co widzisz w tym kotle, nie nadto trzeba podniecać ogień, inaczej spalisz cukier, a cukier spalony nigdy nie jest dobrym. Natenczas przelewasz łyżk ąpłyn z jednego kotła do drugiego, i zostawiasz go tak, by później za włożeniem weń kija czepiał się go i ciągnął. Wszystko to wymaga starania i uprawy. Kiedy cukier pocznie się układać w ziarna, są niektórzy, co kładą glinę na spod form, lecz to nie jest ogólne prawidło, jedni to czynią, inni nie czynią. Jakże więc panie Le Quoi, czy dobijemy targu?.
— Ja daję za funt takiego cukru dziesięć soldów panie Billy.
Pan Le Quoi wymówił te wyrazy dziesięć soldów po francuzku i Billy Kirby tego nie zrozumiał.
— Nie, nie — rzekł on — pieniędzy mnie trzeba. Jednakże jeśli chcesz zrobić zamianę, dam ci to, co z całego tego kotła otrzymam, za gallon rumu, a jeśli dodasz do tego płótna na dwie koszule, weźmiesz i meliss. Możesz być pewnym, iż jest dobry, nie chcę oszukiwać. Sam kosztowałem, nigdy lepszy syrup nie wyszedł ze środka klonu.
— Pan Le Quoi daje ci dziesięć pensów za funt — rzekł Edward.
— Tak jest, tak, dziesięć pensów — rzekł pan Le Quoi. Dziękuję wam panie — dodał zwrócony do Edwarda. Biedna moja angielszczyzna, zawsze jej zapominam.
Kirby spojrzał na jednego i drugiego, jak gdyby mniemał, iż chcieli się bawić jego kosztem. Wziął ogromną łyżkę i począł mięszać płyn wrzący. Wyjąwszy ją pełną, zlał część do’ kotła, resztę zaś ochłodziwszy, podał panu Le Quoi.
— Skosztuj — rzekł — będziesz mógł osądzić. Syrup sam wart tego czego żądam.
Pan Le Quoi bojaźliwie przybliżył usta do łyżki, lecz ponieważ brzegi jej już ochłodły, myślał więc, iż to samo jest z płynem w niej zawartym, bez żadnej przeto obawy wychylił sporą dozę i tak się straszliwie oparzył, iż przez chwil kilka wykrzywiał się niemiłosiernie. Nogi jego — mówił Billy, gdy później opowiadał tę historyą — ruszały się żwawiej, niż pałki na bębnie; chwycił się ręką za brzuch i spozierając na obie damy, jakby dla ubłagania litości, klął okropnie po francuzku. Lecz ja go chciałem nauczyć, iż nie żartują bezkarnie z Yankiesa, i figiel za figiel.
Postać niewinna i mina pełna prostoty, z jaką się Kirby znowu jął roboty swojej, przekonałyby, iż nie umyślnie zadał panu Le Quoi tę chwilową mękę, jeśliby nie nadto zdobywał się na sztukę, aby być naturalnym. Tymczasem Francuz powrócił do zwyczajnej powagi, przeprosił damy za niebaczne wyrażenia jakie mu boleść wyrwała, wsiadł na konia, oddalił się o kilka kroków od kotłów i nie kończono już targu przez ten przypadek przerwanego.
Marmaduk tymczasem przechadzał się po małym lasku, oglądał swe ulubione drzewa i przeświadczył się ze smutkiem, iż niedbalstwo z jakiem dobywano sok z klonów, było prawdziwem zniszczeniem.
— Z boleścią — rzekł — widzę marnotrawstwo panujące w tym kraju, zapamiętale tu nadużywają dobrodziejstw, któremi natura wzbogaciła. Ty sam Kirby nie jesteś wolny od zarzutów w tym względzie, zadajesz tym drzewom śmiertelne rany, kiedy najmniejsze nacięcie byłoby dostatecznem. Powinienbyś pamiętać o tem, iż wieki upłynęły nim te drzewa wzrosły, a gdy znikną one, nikt z nas nie ujrzy, kiedy się ta strata wynagrodzi.
O to się jednak bynajmniej nie troszczę, sędzio, lecz zdaje mi się, iż tyle jest drzew w tym kraju, iż nie należy się obawiać zupełnej ich zaguby. Jeśli grzechem jest walić drzewa, miałbym z czego zdać sprawę, własnemi bowiem rękami zwaliłem lasu więcej niż na pięćset włok w Stanach Nowego Yorku i Wermont, a w tym spodziewam się przynajmniej do tysiąca dopełnić tę liczbę. Ręce moje stworzone do topora, nie żądam innego dla siebie zajęcia się. Lecz Jared Ransom mniemał, iż cukier w tym okręgu stanie się tego roku rzadkim, gdyż przybywa znaczna liczba nowych mieszkańców, wziąłem się przeto do wyrabiania go tej wiosny.
— Dopóki wojna niszczyć będzie świat stary — rzekł Marmaduk dopóty będą przybywali mieszkańcy w nowym.
— Nie ma więc tak złego wiatru, sędzio, któryby dla kogokolwiek nie był przyjaznym. Wątpliwości nie podlega, iż kraj się zaludnia, lecz nie wiem dla czego zdajesz się tyle przywiązywać do drzew, jak do własnych dzieci. A jednakże ileż ich wytrzebiłeś na grunta?
— Nie mówię ci, iż chcę, aby kraj ciągle był okryty drzewami, Kirby, lecz utrzymuję, iż nie należy ich niszczyć bez potrzeby, jak gdybyśmy za rok doczekali nowych. Zresztą, nieco cierpliwości, przyjdzie chwila, kiedy prawa czuwać będą nad ich zachowaniem, równie jak nad zwierzyną, która się w nich kryje.
Uczyniwszy tę pocieszającą uwagę Marmaduk wsiadł na konia, mały orszak ruszył w drogę, by dojść do celu zamierzonej przez Ryszarda przejażdżki i Billy Kirby został sam jeden, śród drzew klonowych, zajęty swoją robotą. Wolny ogień pałający pod jego kotłami, szopa pokryta korą, ta gromada drzew pięknych, przez które zdawało się, iż tyle przechodziło kanałów, zkąd sok ściekał kroplami do naczyń na przyjęcie go przeznaczonych, człowiek olbrzymiej postaci, co uzbrojony wielką łyżką, chodził od kotła do kotła i mięszał płyn w nim zawarty, wszystko składało widok, który mógł ujść za obraz dosyć wierny życia ludzkiego w pierwszym okresie cywilizacyi; a mocny głos Kirbego, który znowu począł nucić śpiew przerwany, dopełniał rysunku tej całości malowniczej. Wszystko co słyszeć można było, ograniczało się do następnych wierszy:

Kiedy się puszcza pod siekierą wali,

Dla wołów moich ja nucę wesoło,
Aż znów ukaże księżyc srebrne czoło,
Powtarzam: nazad, naprzód, nuże dalej.
Gdy wieczór miejsce zajmie dziennych skwarów,
Wnet opuszczając zorane zagony.
Szukam w leszczynie przychylnej uchrony
Przeciwko żądłu natrętnych komarów.
Wy, których wiedzie żądza kupili ziemi,
Szukajcie dębu co zamieszkał góry,
Lub sosny czołem wzniesionej pod chmury,

Ja zawsze będę z piosnkami mojemi.


KONIEC TOMU PIERWSZEGO.




  1. To dzisiaj, rozumieć należy w r. 1823, w tym bowiem roku pisał Cooper swoją powieść. Obecnie ludność Stanu Nowego Yorku wynosi 4,382.759 dusz.
  2. Tak Amerykanie nazywają Anglią. Przypisywano królom angielskim cudowną moc leczenia wolą. Sławny doktor Samuel Johnson, z natury skrofułom podległy, będąc dzieckiem przybył do Londynu w celu tak nadzwyczajnej kuracyi.
  3. Gdy wisielec żyć już przestanie, zbiegają się pod szubienicę tłumy ludu, które błagają kata o pozwolenie otarcia się ręką nieszczęśliwego. Tej ręce przyznają w Anglii najdziwniejsze skutki.
  4. Gospody Templu (inns of the Temple), są raczej mieszkaniem adwokatów i uczniów prawa w Londynie, aniżeli prawdziwą szkołą prawoznawstwa.
  5. Wyraz ten w jezyku angielskim oznacza szkołę początkową, nie zaś akademią podług przyjętego u nas znaczenia.
  6. Tak w Anglii nazywają naczynie podobne do karafki: w około niego znajduje się od sześciu do dziesięciu flaszek kryształowych, z oliwą, octem, cukrem, pieprzem i wszelkiego rodzaju przyprawami.
  7. Napój składający się z mieszaniny piwa, gorzałki i cukru.
  8. Gatunek ponczu który się robi z whisky.
  9. Rateliffe Highway leży za wieżą, londyńską. Jest to część miasta przez pospólstwo zamieszkana.
  10. Takie nazwisko dają Indyanie swoim chatom.
  11. Nie trzeba zapominać, iż pod tem nazwiskiem Indyanin zawsze mówi o Pennie, gdy zaś wymienia dzieci lub braci Mikona, przez to zawsze oznacza Kwakrów.
  12. Mingo jest to ogólne nazwanie, pod którem Indyanie delawarscy rozumieją swych nieprzyjaciół.
  13. Whiteffeld był jednym z liczby apostołów metodyzmu i udał się do Ameryki dla rozszerzenia zasad swej sekty.
  14. Far. av. farina avenae. Doktor używa w rozmowie skróceń jak w stylu swych recept.
  15. Rodzaj maczugi u Indyan.
  16. Ministrowie anglikańskiego kościoła zawsze czytają kazania; niektóre sekty, jak metodystów, słuchają improwizowanych nauk.
  17. W Anglii i Stanach Zjednoczonych, gdzie się zachowują po większej części zwyczaje macierzystej ziemi, w dzień Bożego Narodzenia składają się życzenia, powinszowania i podarki, jak we Francyi to się czyni na Nowy Rok.
  18. Szeryfowie są obowiązani wykonywać wyroki sądów kryminalnych, a jeśliby w dzień sądu nie było oprawcy, obowiązani sami wypełnić jego powinność.
  19. Najmniejsza miedziana moneta.
  20. Yard ma trzy stopy angielskie, to jest: około dwóch stóp i dziesięciu cali francuzkich.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: James Fenimore Cooper i tłumacza: anonimowy.