Przejdź do zawartości

Pies Baskerville’ów (Doyle, tł. Neufeldówna, 1928)/XIV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Arthur Conan Doyle
Tytuł Pies Baskerville’ów
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Data wyd. 1928
Druk Drukarnia Concordia
Miejsce wyd. Poznań
Tłumacz Bronisława Neufeldówna
Tytuł orygin. The Hound of the Baskervilles
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XIV.
PIES BASKERVILLE’ÓW.

Jedną z wad Holmesa — jeśli to wadą nazwać można — była niesłychana powściągliwość w zwierzaniu się komukolwiek z powziętych planów. Wynikało to w części z jego despotycznej natury, skutkiem której lubił mieć przewagę i sprawiać otoczeniu niespodzianki: w części zaś z podejrzliwości zawodowej, która nakazywała mu nie zaniedbywać żadnej ostrożności.
Wynik tej właściwości Holmesa był wszakże bardzo niemiły dla tych, którzy mu pomagali w jego przedsięwzięciach. Ja sam doznawałem już niejednokrotnie przykrości z tego powodu, lecz nigdy tak silnej, jak podczas tej długiej jazdy śród ciemności. Zbliżała się chwila stanowcza; mieliśmy ześrodkować wszystkie nasze usiłowania w ostatecznej próbie, a Holmes dotąd nic nie powiedział i mogłem tylko domyślać się, co czynić zamierzał.
Dreszcz oczekiwania przebiegł po mnie, gdy nareszcie lodowaty wicher, który nam smagał twarze i ciemne rozległe przestrzenie po obu stronach wąskiej drogi, wskazały mi, że znajdujemy się znów śród moczarów. Każdy krok koni, każdy obrót kół zbliżał nas do rozstrzygającego zajścia.
Obecność woźnicy wynajętego pojazdu krępowała nas w rozmowie, tak, że byliśmy zmuszeni mówić o rzeczach obojętnych, pomimo wewnętrznego wzburzenia i podniecenia. Odetchnąłem swobodniej po tym długim przymusie, gdy nareszcie minęliśmy dom Franklanda i skierowaliśmy się w stronę zamku — ku widowni działania. Nie zajechaliśmy przed bramę, lecz wysiedliśmy w pobliżu furtki, wiodącej do szpaleru. Holmes zapłacił woźnicy i kazał mu wracać niezwłocznie do Coombe Tracey, my zaś skierowaliśmy nasze kroki do Merripit House.
— Lestrade, masz broń przy sobie?
Agent śledczy uśmiechnął się.
— Dopóki będę miał spodnie, każę wszywać kieszeń do broni, a dopóki będę miał tę kieszeń, zawsze się w niej coś znajdzie.
— Dobrze! Mój przyjaciel i ja jesteśmy również przygotowani na wszelkie niespodzianki.
— Pan jest tym razem bardzo tajemniczy, panie Holmes. Cóż mamy teraz robić?
— Czekać.
— Dalibóg, niewesoła tu okolica — rzekł Lestrade, wzdrygając się i spoglądając dokoła na ciemne stoki pagórków i na olbrzymie obłoki mgły, unoszące się nad trzęsawiskiem Grimpeńskiem. — Zdaje mi się, że widzę przed nami światła w jakimś domu.
— To Merripit House, kres naszej wędrówki. Proszę chodzić na palcach i mówić tylko szeptem.
Szliśmy ostrożnie ścieżką, prowadzącą ku siedzibie Stapletonów; o jakie dwieście metrów przed domem Holmes zatrzymał nas.
— To wystarczy — rzekł. — Te skały na prawo zasłonią nas wyśmienicie.
— Tutaj zatem mamy czekać?
— Tak, tutaj urządzimy małą zasadzkę. Lestrade, wejdź do tego zagłębienia. Watsonie, wszak byłeś w tym domu? Czy możesz mi wskazać położenie pokojów? Co jest za temi zakratowanemi oknami?
— Zdaje mi się, że to okna od kuchni.
— A to dalej, tak jasno oświetlone?
— To pewnie od jadalni.
— Rolety są podniesione. Ty znasz najlepiej terytorjum, podejdź więc zcicha i zobacz, co robią... ale, na miłość Boską, nie zdradź się, niech się nie domyślą, że ich kto śledzi!
Idąc na palcach po ścieżce, dostałem się pod niski mur, okalający sad, i już bezpieczniejszy pod tą osłoną, zakradłem się chyłkiem do miejsca, z którego mogłem patrzeć wprost przez niezasłonięte okno.
W pokoju byli tylko dwaj mężczyźni — sir Henryk i Stapleton. Siedzieli zwróceni do mnie profilem, po obu stronach okrągłego stołu. Obaj palili cygara, przed nimi stała kawa i wino. Stapleton mówił z ożywieniem, ale baronet wydawał się blady i roztargniony. Być może, iż myśl o przechadzce samotnej śród zaklętych moczarów przejmowała go niepokojem.
Po chwili Stapleton wstał i opuścił pokój; sir Henryk napełnił kieliszek, wsunął się w fotel i puścił obłok dymu z cygara. Usłyszałem skrzypnięcie drzwi i odgłos butów na żwirze. Kroki dążyły ścieżką, z tamtej strony muru, pod którym czatowałem. Wyjrzałem z za muru i zobaczyłem, że przyrodnik zatrzymał się u drzwi pawilonu, w kącie sadu.
Klucz zgrzytnął w zamku, a gdy Stapleton wszedł, z wnętrza pawilonu dobiegł mnie szczególny odgłos — jakby trzaskanie z bicza. Przyrodnik zabawił nie dłużej nad minutę, poczem dosłyszałem znów zgrzyt klucza. Stapleton minął mnie i wszedł do domu. Widziałem, jak usiadł znów przy gościu, poczem z całą ostrożnością, pocichu, powróciłem do swoich towarzyszów i opowiedziałem im, co zobaczyłem.
— A więc mówisz, Watsonie, że pani tam niema? — spytał Holmes, gdy skończyłem raport.
— Nie.
— Gdzież może być zatem, jeśli w żadnym innym pokoju, oprócz kuchni, niema światła?
— Nie mam pojęcia.
Wspominałem, że nad wielkiem trzęsawiskiem Grimpeńskiem zawisła fala gęstej, białej mgły. Posuwała się zwolna ku nam, jak mur ruchomy, niski, ale nieprzenikniony. Oświetlona blaskiem księżyca, z przedzierającemi jej powierzchnię w dali szczytami skał, robiła wrażenie bezbrzeżnego, lśniącego się pola lodowego.
Holmes stał zwrócony twarzą ku mglistej fali i, patrząc, jak rozwłóczyła się leniwie, lecz nieprzerwanie, mruknął coś niecierpliwie.
— Idzie ku nam, Watsonie.
— Czy widzisz w tem jaką przeszkodę?
— Bardzo poważną... jest to jedyna rzecz na świecie, mogąca pokrzyżować moje plany. Sir Henryk napewno wyjdzie wkrótce. Już dziesiąta. Nasze powodzenie, a nawet jego życie zależy od tego, żeby wyszedł, zanim mgła rozłoży się na ścieżce.
Ponad nami noc była cicha i pogodna. Gwiazdy migotały chłodnym blaskiem, a półksiężyc oblewał cały krajobraz łagodnem, bladem światłem.
Przed nami wznosiła się ciemna masa domu, z dachem najeżonym kominami, odcinającemi się ostro na tle osrebrzonego nieba. Szerokie smugi świetlane padały z okien parterowych na sad i wydłużały się od moczarów. Nagle jedna z nich zgasła. To służba opuściła kuchnię. Pozostała tylko lampa w jadalni, gdzie dwaj mężczyźni, gospodarz-morderca i gość, nieświadomy grożącego mu niebezpieczeństwa, gawędzili jeszcze, paląc cygara.
Z każdą minutą białe obłoki, zakrywające połowę moczarów, przysuwały się bliżej domu. Już pierwsze cienkie płatki waty kłębiły się dokoła padającej z okna smugi świetlanej. Dalsza część muru była już niewidzialna, a drzewa zaczynały znikać za białym tumanem.
Niebawem obłoki mgły podpełzły z dwóch stron pod oba rogi domu i złączyły się, tworząc gęstą falę, na której wyższe piętro i dach unosiły się, niby dziwaczny okręt na mistycznem morzu.
Holmes uderzył pięścią w skałę, która nas zasłaniała, i tupnął niecierpliwie.
— Jeśli sir Henryk nie wyjdzie za kwadrans, ścieżka zniknie we mgle. Za pół godziny nie zdołamy już dojrzeć własnych rąk przed oczami.
— Możebyśmy cofnęli się nieco dalej na wzgórze?
— Dobrze... tak będzie istotnie lepiej.
Tak więc w miarę, jak morze mgły płynęło dalej, cofaliśmy się przed niem, aż wreszcie byliśmy już o pół mili od domu. A gęsta biała fala, osrebrzona światłem księżycowem, posuwała się leniwie, lecz nieubłaganie.
— Cofamy się za daleko, — rzekł Holmes. — Baronet może być zaskoczony, zanim zdoła dojść do nas. Musimy bezwarunkowo pozostać gdzie jesteśmy.
Ukląkł i przyłożył ucho do ziemi.
— Bogu dzięki! zdaje mi się, że nadchodzi.
Odgłos przyśpieszonych kroków przerwał ciszę panującą na moczarach. Ukryci śród głazów, patrzyliśmy z wytężeniem przed siebie, usiłując wzrokiem przebić wznoszący się biały mur. Odgłos stawał się coraz głośniejszy i poprzez mgłę, jak z poza zasłony, ukazał nam się ten, na którego czekaliśmy.
Znalazłszy się śród jasnej atmosfery, pod wyiskrzonem gwiazdami niebem, sir Henryk obejrzał się ze zdumieniem dokoła, a potem szybkim krokiem dążył ścieżką, przeszedł tuż obok naszej kryjówki i zaczął wchodzić na stok wzgórza, wznoszącego się za nami. Idąc, zwracał głowę to w lewo, to w prawo, rozglądając się, jak człowiek zaniepokojony.
— Baczność! — zawołał Holmes, i dobiegł mnie suchy dźwięk kurka od rewolweru. — Strzeżcie się! Idzie!
Gdzieś z głębi pełznącego ku nam morza mgły dobiegł lekki nieustający tętent. Już tylko pięćdziesiąt jardów oddalało nas od białych tumanów — patrzyliśmy w nie wszyscy trzej, niepewni jaka groza się z nich wyłoni. Klęczałem tuż przy Holmesie; rzuciłem wzrokiem na twarz jego. Była blada, ale ożywał ją wyraz niesłychanego podniecenia, oczy gorzały w blasku księżyca. Nagle wszakże rozwarły się szeroko, patrząc z osłupieniem, a usta jego rozchyliły się, drgając. W tej samej chwili Lestrade krzyknął przeraźliwie i padł twarzą na ziemię.
Zerwałem się na równe nogi; zdrętwiała dłoń moja zacisnęła się dokoła rękojeści rewolweru, czułem, że umysł odmawia mi posłuszeństwa, na widok strasznego widma, które wyskoczyło z mglistej fali.
Był to pies — pies czarny jak węgiel, olbrzymi, taki, jakiego dotąd nie widziały oczy żadnego śmiertelnika. Otwarta jego paszcza zionęła ogniem, ślepie iskrzyły się, jak gorejące głownie, z nozdrzy buchały płomienie, a migocące płomyki strzelały z sierści na całym grzbiecie.
Nigdy rozgorączkowane majaki chorego umysłu nie mogły spłodzić nic równie dzikiego, przerażającego, szatańskiego, jak ten czarny potwór, który wypadł z poza tumanów mgły.
Olbrzymie zwierzę długiemi skokami pędziło ścieżką, tropiąc ślad naszego przyjaciela. Widok tego zjawiska tak nas oszołomił, że zdrętwieliśmy zupełnie i fantastyczne zwierzę minęło nas, zanim odzyskaliśmy przytomność.
Holmes i ja daliśmy ognia jednocześnie, a zwierzę zawyło straszliwie, co było dowodem, że jeden z nas przynajmniej strzelił celnie. Wszelako nie zatrzymało się, lecz pędziło dalej w szalonych skokach. Wtem spostrzegliśmy w blasku księżyca, jak sir Henryk odwrócił się, stanął, wzniósł ręce w górę, ruchem przerażenia i wpatrzył się w straszliwe widmo, które go ścigało.
Krzyk, jaki ból wydarł psu, rozproszył wszystkie nasze obawy. Jeśli można go było zranić, był śmiertelny, a skoro zadaliśmy mu ranę, mogliśmy go zabić.
Nigdy w życiu nie widziałem człowieka biegnącego takim szalonym pędem, jak biegł Holmes owej nocy. Mam, jak to już zaznaczyłem, sławę pierwszorzędnego szybkobiegacza, ale prześcignął mnie z taką łatwością, z jaką ja prześcignąłem małego Lestrade’a. Biegnąc, słyszeliśmy krzyki sir Henryka i głuche warczenie psa. Nadbiegłem w chwili, gdy potwór skoczył na swą ofiarę, powalił ją na ziemię i już miał chwycić za gardło, lecz Holmes wpakował mu w bok pięć kul rewolwerowych.
Z ostatnim śmiertelnym skowytem, wyszczerzywszy kły, jakby chwytał żer jakiś w powietrzu, pies powstał na dwie łapy, runął na wznak, drgnął kilka razy konwulsyjnie i przewrócił się na bok. Pochyliłem się nad nim, cały drżący, przyłożyłem rewolwer do ohydnego łba, lecz kurka już nie spuściłem. Olbrzymi pies nie żył.
Sir Henryk leżał zemdlony tam, gdzie upadł. Rozerwaliśmy mu kołnierzyk i Holmes odetchnął głęboko, przekonawszy się, że niema śladu rany i że ratunek przyszedł w porę. Powieki naszego przyjaciela zaczęły drgać — usiłował je otworzyć. Lestrade wlał mu kilka kropli koniaku przez zaciśnięte zęby i niebawem dwoje wylękłych oczu spoglądało na nas.
— Boże wielki! — szepnął. — Co to było? Co to było, na miłość Boską?
— Cokolwiek było, już nie istnieje — odparł Holmes. — Zabiliśmy raz na zawsze widmo, prześladujące ród Baskerville’ów.
Zwierzę, które leżało przed nami, przerażało rozmiarami i siłą. Był to mieszaniec ogara i brytana, smukły, dziki, wielki, jak młoda lwica. Teraz nawet, gdy leżał martwy, z olbrzymiego pyska unosił się błękitnawy płomyk, a ogniste pierścienie jaśniały dokoła małych, głęboko osadzonych, okrutnych ślepiów. Przesunąłem dłonią po gorejącym pysku; gdy ją podniosłem, palce moje zaświeciły w ciemności.
— Fosfor — rzekłem.
— I jak sprytnie spreparowany — rzekł Holmes, — wąchając nieżywe zwierzę. — Nie wydaje żadnej woni, któraby mogła stępić węch zwierzęcia. Sir Henryku, zawiniliśmy bardzo, narażając pana na taki przestrach, i przepraszamy najmocniej. Byłem przygotowany ujrzeć psa, ale nie podobnego potwora. A nadto mgła nie pozwoliła nam przyjąć go tak, jak zamierzaliśmy.
— Ocaliliście mi życie.
— Naraziwszy je najpierw na niebezpieczeństwo. Czy może pan utrzymać się na nogach? Ma pan tyle siły?
— Dajcie mi jeszcze łyk koniaku, a będę gotów do wszystkiego. Tak! A teraz pomóżcie mi się podnieść. Cóż panowie zamierzacie teraz?
— Zostawić pana tutaj. Na dzisiaj już dosyć dla pana przygód. Poczekaj pan tu chwilę, a potem jeden z nas powróci z panem do zamku.
Sir Henryk usiłował stanąć; chwiał się jeszcze na nogach i był bardzo blady. Doprowadziliśmy go do skały, na której usiadł, drżąc na całem ciele i ukrył twarz w dłonie.
— Teraz musimy rozstać się z panem — rzekł Holmes. — Trzeba dzieło doprowadzić do końca, a każda chwila jest cenna. Zbrodnię już mamy, brak nam tylko jeszcze zbrodniarza.
Zawróciliśmy tedy i spiesznym krokiem schodziliśmy ścieżką ze wzgórza.
— Postawiłbym tysiąc przeciw jednemu — odezwał się Holmes — że nie zastaniemy go już w domu. Strzały nasze były dla niego znakiem, że przegrał sprawę.
— Byliśmy dosyć daleko od jego domu, a mgła mogła stłumić odgłos.
— Szedł za psem, żeby go podszczuwać... możesz być pewny. Nie, nie, umknął już niechybnie! Niemniej przeszukamy dom, żeby się upewnić.
Drzwi wejściowe były otwarte; wpadliśmy tedy i biegali z pokoju do pokoju, ku zdumieniu starego służącego, którego spotkaliśmy w korytarzu. Nigdzie nie było światła, prócz w jadalni; Holmes schwytał lampę i zaglądał do najskrytszych zakątków domu. Nigdzie jednak nie znaleźliśmy śladu tego człowieka, którego ścigaliśmy. Na pierwszem piętrze wszakże drzwi od jednego pokoju były zamknięte na klucz.
— Tam jest ktoś! — krzyknął Lestrade. — Słyszę jakiś ruch. Otwórzcie te drzwi!
Z wnętrza dobiegł nas jęk stłumiony i szelest. Holmes z całą siłą pchnął nogą w drzwi tuż nad klamką — otworzyły się naoścież. Z rewolwerami w ręku wpadliśmy we trzech do pokoju.
Nigdzie wszakże nie było śladu nikczemnego łotra, którego spodziewaliśmy się zastać. Natomiast znaleźliśmy się wobec czegoś takiego osobliwego i takiego niespodziewanego, że staliśmy przez chwilę w osłupieniu.
Pokój przerobiony był na małe muzeum; na ścianach wisiały przymocowane pudełka oszklone, a w nich rozpięte motyle i ćmy, których zbieranie stanowiło rozrywkę tego niezwykłego i niebezpiecznego człowieka.
Na środku tego pokoju znajdowała się belka prostopadła, postawiona dla podtrzymania starego, nadgniłego belkowania dachowego. Do tego słupa przywiązana była postać tak spowita w prześcieradła, że w pierwszej chwili nie mogliśmy poznać, czy mamy przed sobą mężczyznę, czy kobietę. Jeden ręcznik, okręcony dokoła szyi ofiary, przymocowany był do słupa z tyłu, drugi zakrywał niższą część twarzy i usta; wielkie ciemne oczy były odsłonięte i spoglądały na nas z wyrazem rozpaczy, trwogi i jakby wstydu.
W mgnieniu oka zerwaliśmy ręczniki i prześcieradło i pani Stapleton padła przed nami na ziemię. Gdy piękna jej głowa pochyliła się na piersi, dostrzegłem na karku świeżą czerwoną pręgę od uderzenia szpicruty.
— Ach, łotr!... — krzyknął Holmes. — Lestrade, prędko, dawaj butelkę! Trzeba ją posadzić na krześle! Zemdlała z wyczerpania i bólu.
Po chwili otworzyła oczy.
— Czy ocalony? — spytała. — Zdołał uciec?
— Nie wymknie się nam, może pani być pewna.
— Nie, nie, nie mówię o moim mężu. Sir Henryk czy ocalony?
— Ocalony.
— A pies?
— Zabity.
Odetchnęła głęboko.
— Dzięki Ci, Boże. Dzięki Ci! Och, ten nikczemnik! Patrzcie, panowie, jak on się ze mną obchodził!
Wysunęła ręce z rękawów i ujrzeliśmy z oburzeniem, że były całe sine od razów.
— Ale to nic jeszcze... nic! Katował i sponiewierał moją duszę. Mogłam znieść wszystko: znęcanie się, osamotnienie, złamane życie, dopóki łudziłam się nadzieją, że mnie kocha, ale teraz wiem, że i w miłości podszedł mnie, że byłam dla niego igraszką...
Mówiąc to, wybuchnęła namiętnem łkaniem.
— Wszak pani niema powodu go oszczędzać — rzekł Holmes. — Niechże nam pani tedy powie, gdzie możemy go znaleźć. Jeżeli pani dopomogła mu w złem, dopomóż teraz nam, a będzie to pokuta za winę.
— Mógł się tylko schronić w jedno miejsce — odparła. — Na samym środku wielkiego trzęsawiska jest wyspa, a na niej sławna kopalnia ołowiu. Tam trzymał psa i tam urządził sobie kryjówkę, na wypadek potrzeby. Nigdzie zatem schronić się nie mógł, tylko tam!...
Holmes wziął lampę i oświetlił okno — tumany mgły, jak wielkie arkusze waty rozpościerały się przed szybami.
— Patrzcie — rzekł. — Nikt dzisiaj nie odnajdzie drogi do trzęsawiska.
Pani Stapleton roześmiała się i klasnęła w ręce. W oczach jej zabłysła ponura radość.
— Dojść, dojdzie do trzęsawiska, ale już z niego nie wyjdzie — zawołała. — Bo jakże dojrzy żerdzie, które mają mu być drogowskazem? Powtykaliśmy je razem, on i ja, żeby oznaczyć ścieżkę przez trzęsawisko. Ach! gdybym mogła była powyrywać je dzisiaj! Byłby może już w waszych rękach.
Uznaliśmy oczywiście, że wszelka pogoń jest niemożliwa, dopóki mgła nie opadnie. Pozostawiliśmy tedy Lestrade’a na straży w Merripit House, a Holmes i ja powróciliśmy z baronetem do Baskerville Hall.
Niepodobna było dłużej ukrywać przed sir Henrykiem historji Stapletonów; zniósł cios mężnie, ze spokojem przyjął wiadomość, kim była właściwie kobieta, którą pokochał. Ale, spowodowane przygodą nocną wstrząśnienie nerwów było takie silne, że o świcie leżał w gorączce i majaczył, a doktór Mortimer siedział przy łóżku.
Lekarz postanowił, że jedynie podróż naokoło świata powróci sir Henrykowi siły moralne i fizyczne. Ofiarował się towarzyszyć mu i przywieźć go takim, jakim był, zanim został właścicielem złowróżbnej posiadłości.

∗             ∗

Dobiegam szybko do zakończenia tej osobliwej opowieści, którą usiłowałem wzbudzić w czytelniku te same obawy i podejrzenia, jakie przez czas pewien zakłócały nam spokój i skończyły się tak tragicznie.
Nazajutrz rano po zabiciu psa mgła ustąpiła i pani Stapleton zaprowadziła nas do miejsca, skąd wytknęli razem z mężem ścieżkę przez trzęsawisko. Skwapliwość i radość, z jaką ta kobieta naprowadziła nas na ślad męża, były nam aż nadto wymownym dowodem cierpień, jakie przechodziła za jego sprawą.
Pozostawiliśmy ją na wąskim cyplu, którym grunt stały wrzynał się w rozległe trzęsawiska. Począwszy od tego punktu, żerdzie powtykane tu i ówdzie wskazywały ścieżkę, wijącą się od jednej kępy sitowia do drugiej, pomiędzy napełnionemi zieloną pleśnią dołami i grzązkiemi bagnami, które zagradzały drogę każdemu obcemu. Uschnięta trzcina i oślizgłe rośliny wodne rozlewały wstrętną woń zgnilizny, a ciężkie, pełne trujących miazmatów wyziewy, utrudniały nam oddech.
Za lada fałszywem stąpnięciem wpadaliśmy powyżej kolan w błoto lepkie, drgające, które, pod naciskiem naszych stóp, falowało na przestrzeni kilku jardów, przylegało do naszych podeszew, a gdy wpadliśmy w kałużę, zdawałoby się, że jakaś złowroga ręka ciągnie nas w ohydne głębie, taka była moc uścisku tej czarnej toni, która nas obejmowała.
Raz jeden tylko znaleźliśmy dowód, że ktoś przed nami przebył tę niebezpieczną drogę. Śród kępy sitowia dostrzegliśmy wystający ze szlamu jakiś czarny przedmiot.
Holmes zeskoczył ze ścieżki na kępę i ugrzązł po pas w błocie; wyciągnęliśmy go z trudnością, a gdyby nas nie było, nie postawiłby już z pewnością nigdy nogi na twardym gruncie. W ręku trzymał stary czarny but — na skórze wewnątrz wydrukowana była firma: „Meyers Toronto“.
— Kąpiel błotna opłaciła się — rzekł Holmes — to but skradziony naszemu przyjacielowi, sir Henrykowi.
— Rzucony przez Stapletona śród ucieczki.
— Naturalnie. Zużytkowawszy go do wprowadzenia psa na trop baroneta, Stapleton trzymał but jeszcze w ręku, gdy przekonał się, że wszystko stracone. Uciekł zatem i tutaj but cisnął. Wiemy przynajmniej, że dotąd doszedł bezpiecznie.
Więcej wszakże nie było nam dane wykryć. Jak zresztą odnaleźć ślady kroków na trzęsawisku, skoro powierzchnia błota ruchomego zlewała się znów niezwłocznie po przejściu człowieka?
Gdy nareszcie dotarliśmy do stałego gruntu, tworzącego rodzaj wyspy za trzęsawiskiem, rozpoczęliśmy na nowo usilne poszukiwanie, ale — daremnie. Oczy nasze nie spotkały nigdzie śladu najlżejszego. Jeśli ziemia nie kłamała, Stapleton nie zdołał dojść do tego schronienia na wyspie, ku któremu dążył, walcząc z falą mgły. Ten człowiek zimny i okrutny leży gdzieś w głębi wielkiego trzęsawiska Grimpeńskiego, przytłoczony cuchnącem błotem, które go wchłonęło.
Na okolonej bagnem wyspie, gdzie ukrył swego dzikiego sprzymierzeńca, odnaleźliśmy liczne ślady jego pobytu. Wielkie stare koło i wózek, nawpół napełniony gruzami, wskazywały położenie opuszczonej kopalni. Obok istniały jeszcze szczątki chat górników, wypędzonych stąd niewątpliwie trującemi wyziewami z okalającego bagniska.
W jednej z tych chat przytwierdzony do haka łańcuch, a nadto stos kości ogryzionych świadczył, że służyła zwierzęciu za kryjówkę. Na kościach dostrzegliśmy szkielet, z kępką ciemnej sierści na łbie.
— Pies! — zawołał Holmes. — Dalibóg, wyżeł! Biedny Mortimer nie ujrzy już nigdy swego ulubieńca. Nie przypuszczam, ażeby ta miejscowość zawierała jeszcze nieznane nam tajemnice. Stapleton mógł ukryć swego psa, ale nie mógł zagłuszyć jego głosu i stąd owo wycie, takie przerażające nawet w biały dzień. W ostatecznym razie mógł trzymać psa w pawilonie przy Merripit House, ale było to zawsze ryzykowne i dlatego dopiero ostatniego dnia, gdy mniemał, że już dobiega celu wszystkich swoich wysiłków, odważył się psa tam sprowadzić. Maść w tej puszce ołowianej jest niewątpliwie ową świecącą mieszaniną, którą pies był wysmarowany. Pomysł ten poddała Stapletonowi legenda rodzinna o psie piekielnym i chęć wzbudzenia w sir Henryka takiego przestrachu, któryby go o śmierć przyprawił. Nic dziwnego, że ten nieborak Selden uciekał i krzyczał, podobnie jak nasz przyjaciel, gdy ujrzał takiego potwora pędzącego jego śladem; i my zrobilibyśmy to samo. Pomysł był rzeczywiście genjalny, bo, pominąwszy możność doprowadzenia ofiary do śmierci, zapobiegł ściganiu psa. Któryż chłop bowiem, ujrzawszy go na moczarach, a zdarzyło się to niejednemu, odważyłby się podejść do takiego potwora? Powiedziałem już w Londynie, Watsonie, i powtarzam teraz tutaj, że nigdy jeszcze nie urządzałem pościgu na człowieka niebezpieczniejszego, niż ten, który leży tam.
To mówiąc, wskazał ręką rozległe, zasiane zielonemi kępami trzęsawisko, które zlewało się wdali z rdzawemi stokami wzgórz na moczarach.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Arthur Conan Doyle i tłumacza: Bronisława Neufeldówna.