Pies Baskerville’ów (Doyle, tł. Neufeldówna, 1928)/XIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Arthur Conan Doyle
Tytuł Pies Baskerville’ów
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Data wyd. 1928
Druk Drukarnia Concordia
Miejsce wyd. Poznań
Tłumacz Bronisława Neufeldówna
Tytuł orygin. The Hound of the Baskervilles
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XIII.
ZARZUCANIE SIECI.

Sir Henryk bardziej się uradował niż zdziwił widokiem Sherlocka Holmesa, gdyż od dni kilku spodziewał się jego przybycia z powodu ostatnich wypadków. Niemniej otworzył wielkie oczy, spostrzegłszy, że mój przyjaciel nie ma wcale ze sobą kuferka i że się z tego nie tłómaczy. Zaopatrzyliśmy go niebawem we wszystko, czego potrzebował i, zasiadłszy do spóźnionej kolacji, opowiedzieliśmy baronetowi nasze przygody o tyle, o ile uznaliśmy za stosowne.
Poprzednio jednak spełniłem przykry obowiązek: zawiadomiłem Barrymore’a i jego żonę o śmierci Seldena. Nowina przyniosła kamerdynerowi wielką ulgę, ale żona rozpłakała się żałośnie. Dla całego świata zmarły był człowiekiem, dopuszczającym się gwałtów, nawpół zezwierzęconym; dla niej wszakże pozostał zawsze samowolnym chłopcem, dzieckiem, które czepiało się jej spódnicy, gdy była młodą dziewczyną.
— Nudziłem się piekielnie przez cały dzień w domu, od wyjazdu Watsona dziś rano — rzekł baronet. — Sądzę, że będziecie mi panowie już teraz ufali, gdyż dotrzymałem obietnicy. Gdybym nie był przysiągł, że sam wychodzić nie będę, mógłbym przyjemniej spędzić wieczór, gdyż miałem zaproszenie od Stapletona.
— Nie wątpię, że spędziłby pan wieczór przyjemniej — odparł Holmes sucho. — Ale nie domyśla się pan nawet, żeśmy już opłakiwali zgon pana.
Sir Henryk spojrzał na nas ze zdumieniem.
— A to dlaczego?
— Ten nieszczęsny zbrodniarz ubrany był w pański garnitur. Obawiam się, że lokaj pana, który mu go dał, będzie miał do czynienia z policją.
— Nie przypuszczam. O ile pamiętam, ubranie nie było znaczone mojemi cyframi.
— Tem lepiej dla niego... a faktycznie tem lepiej dla was wszystkich, bo wszyscy postąpiliście wbrew przepisom prawa. Nie jestem pewien, czy, jako sumienny ajent śledczy, nie powinienem przedewszystkiem zaaresztować całego domu. Raporty Watsona są bardzo obciążającemi dokumentami.
— A jak tam stoi nasza sprawa? — spytał baronet. — Czy udało się panu wpaść na jaki trop? Bo, co do nas, nie jesteśmy obaj z Watsonem o wiele mędrsi niż z początku, choć siedzimy tutaj.
— Zdaje mi się, że niezadługo będę mógł wyświetlić panu dokładnie całe położenie. Sprawa jest ciężka i niesłychanie zawikłana. Niektóre punkty są jeszcze zupełnie ciemne, ale światło, które nam je rozjaśni, już się zbliża.
— Watson powiedział panu niewątpliwie, że stwierdziliśmy jeden fakt napewno: słyszeliśmy psa na moczarach, mogę zatem przysięgnąć, że owa legenda nie jest czczym zabobonem. Miałem niemało do czynienia z psami na Dalekim Zachodzie w Ameryce, i wycie psa rozpoznam napewno. Jeśli pan zdoła temu nałożyć kaganiec i uwiązać go na łańcuchu, gotów jestem ogłosić pana za największego na świecie ajenta śledczego.
— Sądzę, że ubiorę go w kaganiec i uwiążę na łańcuchu bez wielkich trudności, jeżeli pan mi dopomoże.
— Zrobię wszystko, co mi pan każe.
— Doskonałe; zażądam jednak, żeby pan był mi ślepo posłuszny i nie pytał o powód moich poleceń.
— Dobrze; jak pan zechce.
— Jeśli pan słowa dotrzyma, mamy najlepsze widoki rozwiązania naszej zagadki niezadługo. Nie wątpię...
Urwał nagle i patrzył uparcie ponad moją głowę w próżnię. Światło lampy padało prosto na jego twarz, która przybrała wyraz takiej natężonej uwagi i tak skamieniała, że stała się podobna do oblicza klasycznego posągu, wyobrażającego uosobienie zdumienia i wyczekiwania.
— Co się stało? — krzyknęliśmy obaj z baronetem.
Gdy Holmes zwrócił wzrok ku nam, widziałem, że pokonywa jakieś silne wzburzenie. Twarz miał spokojną, ale w oczach jego jaśniała uciecha.
— Proszę wybaczyć podziw znawcy — rzekł, wskazując ręką szereg portretów, zawieszonych na ścianie przeciwległej. — Watson twierdzi wprawdzie, że nie mam pojęcia o sztuce, ale to prosta zazdrość dlatego, że nasze zapatrywania się różnią. Ma pan tu istotnie zbiór bardzo pięknych portretów.
— Rad jestem, że je pan chwali — odparł sir Henryk, spoglądając z pewnem zdumieniem na mego przyjaciela. — Nie znam się na tem, co prawda, i umiałbym lepiej ocenić konia lub byka, niż obraz. Nie wiedziałem, że pan i na takie rzeczy czas znajduje.
— Umiem ocenić dzieło dobre, gdy je widzę, a tu znajduję niejedno. Przysięgnę, że ta pani tam w niebieskim jedwabiu, to Kneller, a ten otyły dżentlmen, w peruce, to niechybnie Reynolds. Domyślam się, że to portrety rodzinne, co?
— Tak jest, wszystkie.
— A czy pan też zna imiona tych swoich przodków?
— Barrymore kładł mi je w uszy i sądzę, że potrafię powtórzyć lekcję.
— A więc kto jest ten dżentlmen z teleskopem?
— To wiceadmirał Baskerville, który służył pod Rodney’em w Indjach Zachodnich. A ten w błękitnym stroju, ze zwitkiem papierów w ręku, to Sir William Baskerville, prezes komisji izby gmin za Pitta.
— A ten kawaler wprost mnie... w czarnym aksamicie i koronkach?
— O, do poznania się z tym jegomością ma pan specjalne prawo, gdyż on jest powodem całego nieszczęścia. To ów wyklęty Hugon, który wywołał z piekieł psa Baskerville’ów. Nie zapomnimy go chyba.
Spoglądałem na portret z zajęciem i z pewnem zdziwieniem.
— Rzecz szczególna, — rzekł Holmes — ma pozór człowieka spokojnego, skromnego... chociaż co prawda djabeł patrzy mu z oczu. Wyobrażałem go sobie mężczyzną barczystym, o powierzchowności brutalniejszej.
— Autentyczność portretu nie ulega wątpliwości, bo na odwrotnej stronie płótna jest imię i data 1647.
Holmes mówił już niewiele — portret starego rozpustnika miał dla niego widocznie niezwykłą siłę pociągającą, gdyż do końca wieczerzy przyjaciel mój nie odrywał prawie wzroku od płótna.
Później dopiero, gdy sir Henryk udał się na spoczynek, Holmes podzielił się ze mną swemi domysłami. Zaprowadził mnie napowrót do sali jadalnej i, trzymając lichtarz ze świecą w ręku, oświetlił zniszczony przez czas portret na ścianie.
— Czy ty tu co dostrzegasz? — spytał.
Wpatrzyłem się w ściągłą, surową twarz, w długie loki, które ją okalały, w szeroki kapelusz z piórem i w biały kołnierz koronkowy. Ta twarz wymuskana nie miała wprawdzie zwierzęcego wyrazu, ale była ponura i harda, miała zaciśnięte wąskie usta i zimne, nieubłagane spojrzenie.
— Czy podobny jest do którego z twoich znajomych?
— Zdaje mi się, że dolna część twarzy przypomina sir Henryka.
— Suggestja, nic więcej. Ale poczekajno chwilę.
Holmes wszedł na krzesło i, trzymając świecę w lewej ręce, zaokrąglił prawą tak, że zakrył kapelusz i długie loki.
— Boże wielki! — krzyknąłem zdumiony.
Na płótnie ukazało się oblicze Stapletona.
— A co, teraz widzisz! Moje oczy przywykły badać twarze, nie zaś akcesorja. Pierwszym warunkiem na badacza kryminalnego jest umiejętność przenikania wszelkich przebrań.
— Niesłychane... istotnie. Możnaby to wziąć za portret Stapletona.
— Tak, stoimy wobec ciekawego przykładu atawizmu, zarówno, zdaje się, fizycznego, jak i umysłowego. Studjowanie portretów rodzinnych wzbudzi w każdym wiarę w teorję odradzania się. Stapleton pochodzi z rodu Baskerville’ów, to rzecz oczywista, nie ulegająca dla mnie wątpliwości.
— I może mieć widoki odziedziczenia spadku.
— Właśnie. Ten portret dostarczył nam przypadkowo jednego z najważniejszych ogniw, którego nam dotąd brakło. Mamy go, Watsonie, mamy go! Odważam się przysięgnąć, że, zanim minie dzień jutrzejszy, łotr będzie się trzepotał w naszej sieci równie rozpaczliwie, jak jego własne motyle. Szpilka, korek i kartka z napisem, a możemy go dołączyć do zbioru przy ulicy Baker.
Holmes, oddalając się od portretu, wybuchnął śmiechem, co zdarzało mu się rzadko; ilekroć zaś słyszałem ten śmiech, bywał on zawsze dla kogoś złą przepowiednią.
Nazajutrz rano wstałem wcześnie, ale Holmes był jeszcze wcześniej na nogach, gdyż, ubierając się, widziałem, jak szedł główną aleją parkową.
— Tak, będziemy mieli dziś gorący dzień — rzekł, gdyśmy się spotkali i zatarł ręce z uciechy, na myśl o bliskiej chwili działania. — Sieci zarzucone w odpowiedniem miejscu i niebawem zacznie się połów. Zanim noc zapadnie, będziemy wiedzieli, czy schwytaliśmy naszego wielkiego, żarłocznego szczupaka, czy też wymknął się z sieci.
— Byłeś już na moczarach?
— Wysłałem z Grimpen do Princetown raport o śmierci Seldena. Zdaje mi się, że mogę zapewnić, iż nikt z was nie będzie niepokojony tą sprawą. Doniosłem też memu wiernemu Cartwrightowi, co się ze mną stało; chłopiec byłby lamentował przed moją jaskinią, jak pies nad grobem pana, gdybym go nie zapewnił, że jestem bezpieczny.
— A teraz, co zamierzasz?
— Zobaczyć się z sir Henrykiem. A... oto jest!
— Dzień dobry panu! — rzekł baronet. — Wyglądasz, jak generał, układający plan bitwy z dowódcą sztabu.
— Porównanie pańskie zupełnie trafne. Watson pyta mnie właśnie o rozkazy.
— I ja również po to przychodzę.
— Doskonale. Jesteś pan zaproszony na obiad do naszych przyjaciół Stapletonów, prawda?
— Spodziewam się, że i panowie pójdziecie ze mną. Stapletonowie są bardzo gościnni i będą wam radzi.
— Obawiam się, że będziemy musieli pojechać z Watsonem do Londynu.
— Do Londynu?
— Tak, zdaje mi się, że w obecnem położeniu rzeczy będziemy tam potrzebniejsi.
Twarz baroneta spochmurniała.
— Myślałem, że pozostaniecie tu ze mną, dopóki się wszystko nie wyświetli. Pobyt w zamku śród moczarów niebardzo przyjemny, gdy człowiek pozostanie sam.
— Mój kochany panie, musisz mi ufać i spełniać ściśle wszystkie moje polecenia. Niech pan powie Stapletonom, że bylibyśmy z całą chęcią przyszli z panem, ale niecierpiące zwłoki interesy wezwały nas do Londynu; spodziewamy się jednak, że wkrótce powrócimy do Devonshire’u. Czy nie zapomni pan im tego powiedzieć?
— Jeśli pan chce koniecznie...
— Zapewniam pana, że to nieodzowne.
Zasępione czoło baroneta wykazywało mi jasno, że był przykro dotknięty naszą dezercją — za dezercję bowiem uważał nasz wyjazd.
— Kiedyż panowie chcą jechać? — spytał sucho.
— Zaraz po śniadaniu. Pojedziemy powozem do Coombe Tracey, ale Watson pozostawi swoje rzeczy tutaj, jako zakład, że wróci. Watsonie, napiszesz do Stapletona bilecik, że żałujesz, ale być na obiedzie nie możesz.
— Mam wielką ochotę pojechać z wami do Londynu, — rzekł baronet. — Dlaczego mam tu sam zostać?
— Bo obowiązek panu tak nakazuje. Bo dałeś słowo, że będziesz mi posłuszny, a ja każę panu zostać.
— A więc dobrze, zostanę.
— Jeszcze jedno polecenie. Chcę, żebyś pan pojechał do Merripit House. Odeślesz jednak konie i powiesz Stapletonom, że wrócisz do domu piechotą.
— Piechotą, przez moczary?
— Tak.
— Ależ przecie tyle razy upominał mnie pan, żebym tego nie robił!
— Tym razem może się pan przespacerować bezpiecznie. Gdybym nie miał takiego zaufania do pańskich silnych nerwów i pańskiej odwagi, nie pozwoliłbym panu, ale tak być musi.
— Dobrze, a zatem pójdę.
— Jeśli zaś cenisz pan własne życie, idź przez moczary tylko prostą drogą, prowadzącą z Merripit House do gościńca Grimpeńskiego. Jest to zresztą najbliższa droga do domu.
— Będę we wszystkiem posłuszny.
— Wyśmienicie. Radbym bardzo wyjechać zaraz po śniadaniu, żeby stanąć w Londynie po południu.
Byłem zdumiony tym programem, jakkolwiek pamiętałem, że Holmes powiedział Stapletonowi poprzedniego wieczora, iż wyjedzie nazajutrz. Nie przyszło mi do głowy wszakże, że zechce, bym mu towarzyszył, ani też mogłem zrozumieć, dlaczego mamy obaj być nieobecni w chwili, którą on sam nazwał krytyczną.
Musiałem jednak zamilczeć i być mu posłuszny. Pożegnaliśmy się tedy z naszym zasmuconym przyjacielem i w dwie godziny później staliśmy na dworcu w Coombe Tracey, odesławszy powóz do zamku. Na peronie młody chłopak zbliżył się do Sherloka Holmesa. Był to Cartwright.
— Czy pan ma dla mnie jakie polecenia? — zapytał.
— Pojedziesz najbliższym pociągiem do Londynu i wyślesz niezwłocznie do sir Henryka Baskerville’a depeszę w mojem imieniu, prosząc go, aby, jeżeli znajdzie pugilares, który zgubiłem, odesłał go, jako paczkę rekomendowaną, na ulicę Baker.
— Słucham, panie.
— A teraz idź do biura stacyjnego i spytaj, czy niema depeszy dla mnie.
Chłopiec powrócił z telegramem, a Holmes, przeczytawszy, podał mi go.
Brzmiał jak następuje:

„Depeszę otrzymałem. Przyjeżdżam z niepodpisanym rozkazem uwięzienia piąta czterdzieści
Lestrade“.

— To odpowiedź na moją ranną depeszę. Ten Lestrade jest, mojem zdaniem, najlepszym z agentów policyjnych i może nam się przydać. A teraz, Watsonie, myślę, że nie możemy zrobić nic lepszego, jak złożyć wizytę naszej znajomej, pani Laurze Lyons.
Zaczynałem pojmować plan kampanji Holmesa. Postanowił użyć baroneta do przekonania Stapletonów, że wyjechaliśmy istotnie, a wrócić wraz ze mną w chwili, w której obecność nasza okaże się potrzebna. Depesza z Londynu, wrazie, gdyby sir Henryk wspomniał o niej Stapletonom, rozproszyłaby ich ostatnie podejrzenia. I w myśli już widziałem sieć naszą zacieśniającą się coraz mocniej dokoła żarłocznego szczupaka.
Pani Laura Lyons była w biurze, a Sherlock Holmes rozpoczął rozmowę z obcesową szczerością, która narazie zbiła ją zupełnie z tropu.
— Usiłuję wyśledzić okoliczności, które towarzyszyły śmierci Karola Baskerville’a — rzekł. — Obecny tu mój przyjaciel, doktór Watson, powiedział mi wszystko, czego dowiedział się od pani, jak niemniej i to, co pani przed nim ukryła.
— A cóż ja ukryłam? — spytała wyzywająco.
— Wyznałaś pani, że zażądałaś, aby sir Karol stawił się u furtki o godzinie dziesiątej. Wiemy, że w tem właśnie miejscu i o tej godzinie zaskoczyła go śmierć. Zamilczała pani zatem, jaki zachodził związek między temi wypadkami.
— Nie było żadnego.
— W takim razie zbieg okoliczności jest istotnie osobliwy. Ale, zdaje mi się, że, mimo wszystko, zdołamy wykazać łączność tych faktów. Chcę być z panią zupełnie szczery. Uprzedzam tedy, że, zdaniem naszem, popełniono tu morderstwo, a śledztwo może pociągnąć do odpowiedzialności nietylko przyjaciela pani, pana Stapletona, ale i jego żonę.
— Jego żonę! — krzyknęła.
— Nie stanowi to już dzisiaj tajemnicy dla nikogo, że osoba, która uchodziła za jego siostrę, jest w istocie jego żoną.
Pani Lyons usiadła. Objęła dłońmi poręcze fotelu, a palce jej wpiły się z taką siłą, że różowe paznogcie zbielały od nacisku.
— Jego żona! — powtórzyła. — Jego żona! Kiedy on nie był żonaty...
Sherlock Holmes wzruszył ramionami.
— Dowodów! Daj mi pan dowody! A jeśli pan może mi ich dostarczyć...
Urwała — złowrogi błysk w jej oczach był wymowniejszy od wszelkich słów.
— Przybyłem z tym zamiarem — odparł Holmes, wydobywając paczkę papierów z kieszeni. — Oto fotografja tej pary, robiona w Yorku przed czterema laty. Napis brzmi: „Państwo Vandeleur“, ale pani pozna jego z łatwością, i ją również, jeśli ją pani zna z widzenia. A tutaj są trzy, skreślone przez osoby wiarogodne, rysopisy państwa Vandeleurów, którzy, w owym czasie utrzymywali szkołę prywatną St Olivera. Niech je pani przeczyta, a pewien jestem, że nie będzie pani już wątpiła o tożsamości tych ludzi.
Pani Laura spojrzała na dokumenty, a potem zwróciła ku nam surową, skamieniałą twarz kobiety zrozpaczonej.
— Panie Holmes — rzekła po chwili — ten człowiek oświadczył mi się i zapewniał, że się ze mną ożeni, jeśli dostanę rozwód z mężem. Podły! okłamał mnie w niesłychany sposób. Nie powiedział mi nigdy słowa prawdy. I dlaczego?... Dlaczego?... Zdawało mi się, że działał jedynie w moim interesie, a teraz widzę, iż byłam tylko narzędziem w jego ręku. Dlaczego miałabym być wspaniałomyślna względem tego, który mnie tak niecnie oszukał? Dlaczego miałabym ochraniać go od skutków jego własnych występnych czynów?... Niech mnie pan pyta o wszystko, a odpowiem szczerze, nic nie ukrywając. Przysięgam panu tylko, że, gdy pisałam ów list, nie miałam żadnych złych zamiarów względem sir Karola Baskerville’a, który był mi najżyczliwszym przyjacielem.
— Wierzę pani najzupełniej — odparł Sherlock Holmes. — Opowiadanie tych wydarzeń musi być pani bardzo przykre. Ułatwię to pani zatem; będę mówił, co zaszło, a pani może mnie poprawiać, gdy się w czem pomylę. Wysłanie owego listu do sir Karola nastąpiło z namowy Stapletona?
— On mi go dyktował.
— Przypuszczam, że podsunął pani myśl, iż sir Karol dopomoże pani i da pieniądze na przeprowadzenie rozwodu?
— Tak jest.
— A potem, gdy list był wysłany, namówił panią, żebyś nie chodziła na schadzkę?
— Powiedział mi, że ubliżyłoby to jego miłości własnej, gdyby jaki inny mężczyzna dał pieniądze na ten cel i że, jakkolwiek jest człowiekiem ubogim, poświęci ostatni grosz dla usunięcia przeszkód, które nas dzielą.
— A potem nie słyszała pani nic, aż dopiero przeczytała pani w dzienniku wiadomość o śmierci sir Karola?
— Tak.
— Stapleton kazał pani przysięgnąć, że nie wspomni pani nikomu o zamierzonej schadzce z sir Karolem.
— Tak. Powiedział, że śmierć jego jest bardzo tajemnicza i że, jeśli powiem o liście, padnie na mnie podejrzenie. Przestraszył mnie, żeby mnie zniewolić do milczenia.
— Oczywiście. Niemniej jednak miała pani wątpliwości?
Zawahała się i spuściła oczy.
— Znałam go — odparła. — Ale, gdyby nie był postąpił tak haniebnie ze mną, nie byłabym go nigdy zdradziła.
— Mojem zdaniem, cudem jakimś uszła pani cało — rzekł Sherlock Holmes. — Miała go pani w swej mocy, on wiedział o tem, a mimo to żyje pani jeszcze. Stała pani przez kilka miesięcy nad brzegiem przepaści. Teraz musimy panią pożegnać. Według wszelkiego prawdopodobieństwa usłyszy pani znów o nas niezadługo.
— Sprawa nasza wyświetla się i jedna trudność za drugą usuwa nam się z drogi — rzekł Holmes, gdy staliśmy na dworcu, czekając na pociąg z Londynu. — Niezadługo będę mógł opowiedzieć dokładnie szczegóły jednej z najosobliwszych i najsensacyjniejszych zbrodni współczesnych. Ci, którzy zajmują się kryminalistyką, pamiętają niewątpliwe analogiczne wypadki w Grodnie w roku 1866; mamy też morderstwa Andersona w Karolinie północnej, ale ta sprawa tutaj ma niektóre odrębne zupełnie szczegóły. Nawet teraz jeszcze nie posiadamy w ręku żadnego dowodu przeciw temu nikczemnikowi. Ale, zdaje mi się, że dziś wieczór jeszcze, zanim udam się na spoczynek, wina jego stanie się jawna i oczywista.
Pociąg londyński wpadł z łoskotem na stację, a z wagonu pierwszej klasy wyskoczył niski, barczysty mężczyzna. Zamieniliśmy z nim uścisk dłoni i spostrzegłem odrazu, po pełnem szacunku zachowaniu się Lestrade’a względem mego towarzysza, że nauczył się wielu rzeczy od czasu, kiedy zaczęli pracować wspólnie. Pamiętałem dobrze, z jaką pogardą Lestrade, jako praktyk, przyjmował wywody teoretyka, Sherlocka Holmesa.
— Porządna sprawa, co? — spytał.
— Od lat nie zdarzyło się nic podobnego — odparł Holmes. — Mamy jeszcze dwie godziny do odjazdu. Skorzystamy z tego czasu i zjemy obiad, a potem wypędzisz z twego gardła, Lestrade, mgłę londyńską, wdychając pełną piersią czyste powietrze wieczorne w Dartmoor. Nie byłeś nigdy w tej okolicy?... Nie?... No, sądzę, że nie zapomnisz tej pierwszej wizyty.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Arthur Conan Doyle i tłumacza: Bronisława Neufeldówna.