Przejdź do zawartości

Pies Baskerville’ów (Doyle, tł. Neufeldówna, 1928)/XII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Arthur Conan Doyle
Tytuł Pies Baskerville’ów
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Data wyd. 1928
Druk Drukarnia Concordia
Miejsce wyd. Poznań
Tłumacz Bronisława Neufeldówna
Tytuł orygin. The Hound of the Baskervilles
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XII.
ŚMIERĆ NA MOCZARACH.

Przez chwilę siedziałem osłupiały, z zapartym oddechem, nie dowierzając własnym uszom. Poczem wróciła mi przytomność i głos, a ciężar odpowiedzialności spadł mi z serca. Jeden tylko na świecie człowiek miał taki głos zimny, przenikający, ironiczny.
— Holmes! — krzyknąłem. — Holmes!
— Wyjdź-że — odezwał się — a proszę cię, tylko ostrożnie z rewolwerem.
Wyszedłem, schyliwszy się, przez otwór pieczary, i spostrzegłem swego przyjaciela, siedzącego na kamieniu; na widok mojej zdumionej twarzy szare oczy jego zabłysły uciechą.
Schudł nieco, zmęczenie odbijało się w jego rysach, ale był bardzo ożywiony, cerę miał ogorzałą od słońca, zaczerwienioną od wichru. Ubrany w garnitur szewiotowy i czapkę sukienną, wyglądał, jak zwykły turysta, zwiedzający moczary. Dbały o czystość osoby swojej, jak kot o swoje futerko — co jest jednym z jego rysów charakterystycznych — postarał się, żeby mieć podbródek taki gładki, a bieliznę takiej niepokalanej czystości, jakgdyby wyszedł ze swej gotowalni przy ulicy Baker.
— Nigdy jeszcze nie byłem równie ucieszony niczyim widokiem — rzekłem, ściskając dłoń jego.
— Ani równie zdumiony, co?
— Tak... wyznaję.
— Mogę cię zapewnić, że moje zdumienie nie ustępowało twojemu. Nie miałem pojęcia, że wyśledziłeś moją przygodną kryjówkę, a tem mniej, że w niej siedzisz, dopóki nie stanąłem o jakie dwadzieścia kroków od wejścia.
— Poznałeś ślady moich nóg, co?
— Nie, mój drogi; nie podjąłbym się rozpoznawania śladów twoich nóg wśród innych. Jeśli zechcesz kiedy ukryć się przede mną na serjo, musisz zmienić dostawcę tytoniu; bo gdy ujrzę niedopałek papierosa z firmą Bradley, ulica Oxford, wiem, że mój przyjaciel Watson jest w pobliżu. Patrz, leży tam na ścieżce. Rzuciłeś go niechybnie w uroczystej chwili wejścia do pustej pieczary.
— Jakbyś widział.
— Domyśliłem się odrazu... a znając twoją bajeczną wytrwałość, byłem przekonany, że zastanę cię tu w zasadzce, z bronią w ręku, czekającego na mieszkańca tej siedziby. Wziąłeś mnie więc za owego zbrodniarza?
— Nie wiedziałem, kim jesteś, ale byłem zdecydowany wyświetlić tę tajemnicę.
— Wyśmienicie, Watsonie! A w jaki sposób stwierdziłeś moją obecność? Dostrzegłeś mnie może owej nocy, kiedy wybraliście się w pogoń za więźniem, a kiedy ja byłem o tyle nieostrożny, że stanąłem w blasku księżyca?
— Tak jest, widziałem cię wtedy.
— I przeszukałeś niechybnie wszystkie pieczary, aż wreszcie natrafiłeś na tę tutaj?
— Nie; obserwowałem twego chłopca i to było mi wskazówką, dokąd się udać.
— Aha, ten stary jegomość z teleskopem!... Nie mogłem pokombinować, co to takiego, gdym ujrzał pierwszy raz światło odbijające się w soczewkach. — Wstał i zajrzał do pieczary. — A... widzę, że Cartwright przyniósł mi posiłek... Co to? kartka? Więc byłeś w Coombe Tracey?
— Byłem,
— U pani Laury Lyons?
— Właśnie.
— Doskonale! Poszukiwania nasze zatem biegły równoległą drogą, a gdy zestawimy osiągnięte wyniki, mam nadzieję, że będziemy bardzo bliscy całkowitego wyświetlenia sprawy.
— Rad jestem szczerze, że cię mam tu, bo dalibóg, ta odpowiedzialność i ta tajemnica zaczynały mi zanadto rozstrajać nerwy. Ale, jak się to stało, u licha, żeś tu przyjechał i coś ty tu robił? Byłem pewien, że siedzisz na ulicy Baker i mordujesz się nad tą sprawą szantażu.
— Zależało mi właśnie na tem, żebyś tak myślał.
— A więc bierzesz mnie do pomocy, ale mi nie ufasz! — zawołałem z odcieniem goryczy. — Sądzę, że nie zasłużyłem na to z twojej strony.
— Mój drogi, byłeś mi nieocenioną pomocą zarówno w tym wypadku, jak i w wielu innych, i proszę cię, żebyś mi wybaczył to pozorne podejście. Prawdę mówiąc, wszystko to stało się w części przez wzgląd na ciebie; świadomość niebezpieczeństwa, na jakie się narażałeś, zniewoliła mnie do przybycia tutaj i zbadania położenia osobiście. Gdybym był razem z sir Henrykiem i z tobą, miałbym wspólny z wami punkt widzenia, a obecność moja ostrzegłaby naszych bardzo groźnych przeciwników i mieliby się na baczności. Tymczasem, pozostając w ukryciu, mogłem działać ze swobodą, jakiej nie miałbym nigdy, gdybym zamieszkał w zamku; stanowię zatem nieznany czynnik w sprawie i mam możność rozwinięcia całej energji w chwili krytycznej.
— A dlaczego nie było mnie wtajemniczyć?...
— Bo gdybyś wiedział, nicby nam to nie dopomogło, a mogłoby doprowadzić do wyśledzenia mnie. Zachciałoby ci się może powiedzieć mi coś, albo, w dobroci swojej przynosiłbyś mi tu jakie przysmaki i narazilibyśmy się na niepotrzebne niebezpieczeństwo. Wziąłem tu z sobą Cartwrighta... pamiętasz tego malca z biura posłańców... i ten zaspakaja moje skromne potrzeby: bochenek chleba i czysty kołnierzyk. Czegóż człowiekowi więcej trzeba? Przyczem dostarczał mi dodatkowej pary oczu i pary bardzo zwinnych nóg, a zarówno jedne jak i drugie stały się dla mnie nieocenioną pomocą.
— A więc wszystkie moje raporty poszły na marne?
Głos zadrżał mi na wspomnienie mozołu i dumy, z jaką je pisałem.
Holmes wyjął z kieszeni zwitek papierów.
— Oto są twoje raporty, mój chłopcze, bardzo dokładnie przejrzane, zapewniam cię. Zarządziłem wszystko tak, że mi je przysyłano tu, z jedniodniowem tylko opóźnieniem. Muszę ci szczerze powinszować gorliwości i inteligencji, jaką wykazałeś w tak niezwykle zawikłanej sprawie.
Ta gorąca pochwała Holmesa złagodziła urazę, jaką miałem do niego za to całe podejście, i zagłuszyła mój gniew. Czułem także w głębi duszy, że miał słuszność i że istotnie lepiej się stało dla naszej sprawy, iż nie wiedziałem o jego obecności na moczarach.
— O, tak, to mi się podobasz! — rzekł, widząc, że twarz moja się rozchmurza. — A teraz opowiedz mi wynik odwiedzin u pani Laury Lyons... Nietrudno mi było odgadnąć, że pojechałeś do niej, bo wiem już, iż ona jest jedyną osobą w Coombe Tracey, która może nam się przydać. Gdybyś ty nie był pojechał do niej dziś, prawdopodobnie ja byłbym pojechał jutro.
Słońce zaszło już zupełnie i ciemność zaległa na moczarach. Powietrze ochłodziło się znacznie — schroniliśmy się tedy do pieczary i tu, siedząc śród zmroku, opowiedziałem Holmesowi rozmowę z panią Lyons. Słuchał jej z takiem zajęciem, że musiałem niektóre szczegóły powtarzać dwukrotnie.
— Wszystko to jest bardzo ważne — rzekł, gdy skończyłem. — Wypełnia bowiem niezrozumiałą dla mnie dotąd lukę w tej niesłychanie zawiłej sprawie. Wiesz może, iż ową panią łączą ze Stapletonem bardzo zażyłe stosunki.
— Nie wiedziałem, że znają się tak blisko.
— O, bardzo... Widują się, pisują do siebie, słowem, porozumienie między nimi jaknajlepsze. Jest to bardzo potężna broń w naszych rękach. Gdyby tylko mogła mi posłużyć do oswobodzenia jego żony...
— Jego żony?
— Teraz ja dam ci pewne objaśnienia wzamian za wszystkie twoje nowiny. Otóż, kobieta, która uchodziła tutaj za pannę Stapleton, jest jego żoną.
— Na Boga, Holmesie! Czyś pewien tego, co mówisz? Jak mogłeś dopuścić, ażeby sir Henryk się w niej zakochał?
— Zakochanie się sir Henryka nie mogło zachodzić nikomu, tylko sir Henrykowi. Zauważyłeś sam, iż Stapleton baczył pilnie, ażeby baronet nie zbliżył się do niej i nie zalecał zbytnio. Powtarzam, że ta kobieta jest jego żoną, nie siostrą.
— Ale w jakim celu to wymyślne kłamstwo?...
— Dlatego, że przewidział, iż będzie mu daleko pożyteczniejsza w charakterze kobiety wolnej.
Wszystkie moje tajemne przeczucia, wszystkie nieuchwytne podejrzenia powstały naraz wyraźnie i skierowały się na przyrodnika. Widziałem teraz coś strasznego w tym obojętnym, bladym człowieku, w kapeluszu słomkowym, z siatką na motyle w ręku — istotę niewyczerpanej cierpliwości, piekielnie chytrą, z uśmiechniętą twarzą i duszą mordercy.
— A więc to on jest naszym wrogiem?... on szpiegował nas w Londynie?
— Tak ja rozwiązuję tę zagadkę.
— A ostrzeżenie... przyszło pewnie od niej?
— Naturalnie.
Z pośród mroku, który nas tak długo otaczał, zaczęła się wyłaniać przede mną jakaś nieuchwytna jeszcze, potworna podłość.
— Czyś ty tego pewien? Skąd wiesz, że ta kobieta jest żoną Stapletona? — spytałem.
— Stąd, że gdy spotkał się z tobą pierwszy raz, zapomniał się tak dalece, iż opowiedział ci niektóre prawdziwe fakty ze swego życia; zdaje mi się, że żałował już nieraz tego swego gadulstwa. Stapleton był istotnie niegdyś właścicielem szkoły w jednem z hrabstw w Anglji północnej. Otóż, niema nic łatwiejszego, jak odnaleźć ślady przełożonego szkoły. Istnieją agencje szkolne, które na żądanie mogą stwierdzić tożsamość każdego, uprawiającego zawód pedagogiczny. Niedługie poszukiwania wykazały, że zamknięto w tamtych okolicach szkołę, a towarzyszyły temu ohydne okoliczności. Właściciel szkoły zaś, innego jednak nazwiska, zniknął razem z żoną. Rysopis zgadzał się, gdy zatem dowiedziałem się jeszcze, że jegomość ów zajmował się entomologją, nie miałem już żadnej wątpliwości.
Ciemności zaczynały się rozpraszać, ale mrok pokrywał jeszcze wiele szczegółów.
— Jeśli ta kobieta jest istotnie żoną Stapletona, co tu robi pani Laura Lyons? — spytałem ponownie.
— Ten punkt wyświetlony został przez twoje własne poszukiwania. Twoja rozmowa z ową panią przyczyniła się bardzo do rozjaśnienia sytuacji. Nie wiedziałem nic o jej zamierzonym rozwodzie z mężem. Uważając zaś Stapletona za kawalera, pani Lyons liczy niezawodnie, że się z nią ożeni.
— A gdy się dowie prawdy?
— Zyskamy w niej sprzymierzeńca. Przedewszystkiem zatem musimy się z nią zobaczyć... obaj, i to jutro. Ale, Watsonie, czy nie uważasz, że zadługo trwa twoja nieobecność na stanowisku? Powinieneś już być w Baskerville Hallu.
Ostatnie purpurowe blaski zagasły na zachodzie — noc zaszła na moczary, a na fiolecie nieba roziskrzyły się tu i ówdzie pierwsze gwiazdy.
— Jeszcze jedno pytanie — rzekłem, wstając. — Nie powinniśmy mieć dla siebie wzajemnie tajemnic. Co znaczy to wszystko? Do czego zmierza Stapleton? Jaki jego cel?
— Morderstwo, Watsonie, — odpowiedział Holmes zniżonym głosem — wyrafinowane, rozmyślne, z zimną krwią wykonane morderstwo. Nie żądaj odemnie szczegółów. Zasnuwam sieć dokoła mordercy, podobnie, jak on dokoła sir Henryka, a dzięki twojej pomocy, mam go już prawie w ręku. Jedno tylko grozi nam niebezpieczeństwo: może nas zaskoczyć i wymierzyć cios, zanim będziemy gotowi do walki. Jeszcze dzień jeden, dwa najwyżej, a będę miał wszystkie dowody; tymczasem zaś ty czuwaj nad baronetem równie troskliwie, jak czuwa kochająca matka nad chorem dzieckiem. Twój wyjazd dzisiejszy był konieczny, a mimo to wolałbym, ażebyś nie był opuszczał sir Henryka. Słyszysz!...
Okropny krzyk — krzyk trwogi śmiertelnej i przerażenia rozdarł panującą dokoła na moczarach ciszę. Krew w żyłach ścięła mi się lodem.
— Och, Boże! — wyjąkałem. — Co to jest? Co to znaczy?
Holmes zerwał się na równe nogi. Olbrzymia postać jego zarysowała się w otworze pieczary, z pochylonemi barkami, z głową naprzód wysuniętą stał, usiłując wzrokiem przeniknąć ciemności.
— Cicho! — szepnął. — Cicho.
Krzyk dobiegł nas dlatego, że był taki gwałtowny, ale pochodził z odległej głębi równiny. Teraz rozległ się znów bliżej, głośniejszy, bardziej naglący niż poprzednio.
— Gdzie to jest? — szepnął Holmes, a drżenie jego głosu wykazywało, że ten człowiek z żelaza jest poruszony do głębi. — Gdzie to jest, Watsonie?
— Zdaje mi się, że tam — odparłem, wskazując w ciemność.
— Nie, tam.
I znów ten okrzyk trwogi, głośniejszy i znacznie nas bliższy, rozbrzmiał śród ciszy nocnej...
Ale tym razem przyłączył się do niego dźwięk inny — głuche warczenie, rytmiczne, a jednak groźne, które wzmagało się i cichło, jak nieustający szum fal morskich.
— Pies! — krzyknął Holmes. — Pójdź, Watsonie, pójdź, co tchu! Boże wielki, bylebyśmy nie przyszli zapóźno!
I popędził naprzód, a ja biegłem tuż za nim. Naraz, gdzieś z pośród skał, przed nami, wybiegł ostatni rozpaczliwy wrzask, a potem rozległ się głuchy łoskot. Stanęliśmy, nasłuchując. Żaden inny dźwięk nie przerwał już przytłaczającej ciszy tej nocy, której spokoju nie zamącał najlżejszy powiew wiatru.
Holmes przycisnął dłoń do czoła, jak człowiek nieprzytomny; po chwili tupnął nogą niecierpliwie.
— Pobił nas, Watsonie. Spóźniliśmy się.
— Nie, nie... niepodobna!
— Co za szaleniec ze mnie, dlaczegom ja go oszczędzał! Patrz, Watsonie, jakie skutki z tego, żeś opuścił zamek! Ale, przysięgam, jeżeli stało się to, co mogło się stać najgorszego, morderca nie ujdzie naszej zemsty.
Pędziliśmy naoślep śród ciemności, potykając się o głazy, przedzierając się przez krzaki jałowca, wdrapując się na wzgórza, to znów zbiegając ze stoków, a ciągle dążąc w stronę, skąd dobiegały nas straszne odgłosy. Z każdego szczytu Holmes rozglądał się chciwie dokoła, ale nieprzenikniony mrok zalegał moczary i nic nie poruszało się śród rozległego pustkowia.
— Czy dostrzegasz co?
— Nic.
— Ale... słuchaj... co to jest?
Cichy jęk doleciał naszych uszu. I znów z lewej strony! Szereg skał kończył się tu nagle, tworząc urwistą pochyłość, u której stóp leżała jakaś czarna, bezkształtna masa.
W miarę, jak torując sobie drogę śród głazów, zbliżaliśmy się do tego przedmiotu, przybierał kształty określone. Był to mężczyzna, leżący twarzą ku ziemi; kark miał zgięty w kabłąk, głowa leżała pod nim, ramiona były podniesione, a cały korpus skurczony jak do skoku. Postawa ta była taka dziwaczna, że na razie nie mogłem sobie uprzytomnić, iż w owym jęku uleciała dusza tego człowieka. Teraz ciemna postać, nad którą pochyliliśmy się obaj, nie wydawała już najlżejszego szeptu.
Holmes przesunął ręką po leżącym i podniósł ją wnet z okrzykiem zgrozy. Blask zapałki, którą zaświecił, padł na jego zakrwawione palce i na strumień krwi, który broczył z roztrzaskanej czaszki ofiary. Blask oświecił coś więcej — zwłoki sir Henryka Baskerville’a! Skamienieliśmy z przerażenia, dech zamarł nam w piersi.
Nie zapomnieliśmy obaj owego cudackiego garnituru barwy ceglastej, w którym ujrzeliśmy go po raz pierwszy na ulicy Baker. Zdążyliśmy go dostrzec tylko i zapałka zgasła, podobnie jak zagasła nadzieja w duszach naszych.
Holmes odetchnął głęboko i, mimo ciemności, widziałem, że pobladł.
— Podły! nikczemnik! — syknąłem przez zaciśnięte zęby. — Nie daruję sobie nigdy, że dopuściłem do tego nieszczęścia!
— Moja wina większa od twojej. W pogoni za drobnemi szczegółami, chcąc mieć szereg dowodów niezbitych, pozwoliłem zabić swego klienta. Jest to najcięższa porażka, jaka mnie spotkała w ciągu mojej karjery. Ale skąd mogłem przewidzieć, że sir Henryk, pomimo moich przestróg, zechce narażać życie i będzie sam chodził po moczarach? Tak, skąd mogłem to przewidzieć?
— I pomyśleć, że słyszeliśmy jego krzyki... Boże, co za krzyki!... i nie zdołaliśmy go ocalić! Gdzież ten okropny pies, który go o śmierć przyprawił? Włóczy się pewnie jeszcze śród skał. A Stapleton? Gdzie się kryje? Zapłaci on za tę zbrodnię.
— Zapłaci. Już ja się o to postaram. Stryj i bratanek zamordowani... jeden umarł z przerażenia na sam widok zwierzęcia, które uważał za coś nadprzyrodzonego, drugi znalazł śmierć, uciekając przed ową bestją. Ale teraz musimy jeszcze dowieść wspólnictwa między człowiekiem a zwierzem. A nie możemy nawet zapewnić, że istnieje, skoro słyszeliśmy tylko szczekanie i warczenie, a sir Henryk zmarł widocznie skutkiem upadku. Ale przysięgam na wszystkie świętości, że, jakkolwiek ten Stapleton jest przebiegły i mądry, znajdzie się w mojej mocy, zanim dzień minie.
Ze ściśniętem sercem staliśmy nad okaleczonem ciałem, poruszeni nagłą i nieodwołalną katastrofą, która zakończyła tak smutnie naszą długą i mozolną pracę.
Księżyc powoli wysuwał się z za chmur. Weszliśmy na skały, z których spadł nasz biedny przyjaciel i ze szczytu spoglądaliśmy na moczary w połowie już osrebrzone blaskiem księżyca, w połowie jeszcze tonące w mroku.
W dali, w kierunku wioski Grimpen, jaśniało jedno żółte światełko. Mogło płonąć jedynie w samotnej siedzibie Stapletonów. Zakląwszy wściekle, podniosłem pięść groźnie i spytałem Holmesa:
— Dlaczego nie mielibyśmy schwytać go odrazu?
— Nie mamy jeszcze wystarczających dowodów. Ten łotr jest zręczny i przebiegły do najwyższego stopnia. W sądzie nie chodzi o to, co się wie, ale czego można dowieść. Jeden fałszywy krok z naszej strony, a łotr może nam się jeszcze wymknąć.
— Cóż zatem poczniemy?
— Będziemy mieli dosyć zajęcia jutro, bądź spokojny. Tymczasem zaś oddajmy ostatnią posługę naszemu biednemu przyjacielowi.
Zeszliśmy z urwistego stoku i zbliżyliśmy się do zwłok, zarysowujących się teraz wyraźnie w świetle księżyca. Na widok pokrzywionej w przedśmiertnym skurczu postaci serce ścisnęło mi się boleśnie, a oczy moje mgłą zaszły.
— Trzeba wezwać pomocy, Holmesie. Sami nie zdołamy zanieść go do zamku... Wielkie nieba, człowieku, czyś ty oszalał?
Holmes krzyknął, pochylił się nad zwłokami, a teraz skakał, śmiał się i ściskał moją rękę. Nie poznawałem swego poważnego, panującego nad sobą przyjaciela!
— Broda!... Broda!... Ten człowiek ma brodę!...
— Brodę?
— To nie baronet... to... ależ tak!... to mój sąsiad, zbiegły więzień!
Z gorączkowym pośpiechem odwróciliśmy zwłoki i broda, krwią zbroczona, ukazała nam się w blasku księżyca.
Niepodobna było omylić się na widok tego wystającego czoła, zapadłych zwierzęcych oczu. Poznałem istotnie tę samą twarz, którą dostrzegłem owej nocy nad świecą w szczelinie skały — twarz zbrodniarza Seldena.
I w jednej chwili wyjaśniła mi się rzecz cała. Przypomniałem sobie, że baronet mówił mi, iż darował swoją starą garderobę Barrymore’owi. Barrymore zaś dał ją Seldenowi, chcąc mu dopomóc do ucieczki. Buty, koszula, czapka — wszystko było własnością sir Henryka.
Wypadek był bardzo smutny, niewątpliwie, ale sądy i tak skazały na śmierć nieszczęśliwego. Z sercem, przepełnionem radością, opowiedziałem Holmesowi historję garderoby Seldena.
— W takim razie to ubranie stało się przyczyną śmierci nieboraka — rzekł. — Rzecz to już teraz oczywista, iż do wytresowania psa Stapleton użył jakiegoś przedmiotu, należącego do sir Henryka; według wszelkiego prawdopodobieństwa, posłużył mu do tego ów but, który zginął w hotelu; pies tedy pogonił za Seldenem. Jedna rzecz wszakże pozostaje niewyjaśniona: skąd on mógł w ciemnościach rozpoznać, że pies go ściga?
— Słyszał go prawdopodobnie.
— Człowiek takiej twardej natury, jak ten morderca, nie wpada dlatego, że usłyszał szczekanie psa na moczarach, w taki paroksyzm trwogi, że krzyczy, jak warjat, o pomoc, narażając się na zaaresztowanie. Sądząc z jego krzyków, biegł widocznie długo, spostrzegłszy, że zwierzę go ściga. Skąd jednak wiedział o tem?
— Niezrozumialszy jeszcze jest dla mnie fakt, dlaczego ten pies, przypuściwszy, że wszystkie nasze wnioski są słuszne...
— Ja nic nie przypuszczam.
— Otóż dlaczego ten pies został wypuszczony dzisiaj? Sądzę, że nie wałęsa się zawsze swobodnie po moczarach. Stapleton nie puściłby go na wolność, gdyby nie miał powodu spodziewać się, że sir Henryk wyjdzie dziś wieczorem.
— Trudniej jest odpowiedzieć na moje pytanie, niż na twoje, które, sądzę, będzie niebawem wyjaśnione, gdy moje pozostanie na zawsze otoczone tajemnicą. Kwestja teraz, co poczniemy ze zwłokami tego nieszczęsnego łotra? Nie możemy ich zostawić na żer lisom i krukom.
— Proponuję, żeby je złożyć w najbliższej pieczarze, dopóki nie zawiadomimy policji.
— Doskonale. Myślę, że damy sobie radę sami... Watsonie, a to co? Patrz, to on... co za piekielna odwaga! Słuchaj, żebyś mi jednem słowem nie zdradził swoich podejrzeń... ani słówka, inaczej wszystkie moje plany runą.
Postać jakaś, idąca ścieżką przez moczary, zbliżała się ku nam; niebawem dostrzegłem gorejący krążek zapalonego cygara, a blade światło księżyca pozwoliło mi rozróżnić drobną figurkę i skaczący chód przyrodnika. Dostrzegłszy nas, przystanął, poczem szedł znowu ku nam.
— Co, doktorze Watson, to pan? Ze wszystkich ludzi na świecie pana najmniej spodziewałem się zastać tu, śród moczarów, o takiej późnej godzinie. Ale, mój Boże, co to? Jakiś raniony? Nie... powiedz mi pan, że to nie nasz przyjaciel sir Henryk!
Minął mnie z pośpiechem i pochylił się nad zmarłym. Słyszałem, jak zaczerpnął głęboko powietrza, cygaro wypadło mu z dłoni.
— Kto... kto to jest?
— Selden, więzień, który uciekł z Princetown.
Stapleton zwrócił ku nam twarz śmiertelnie bladą, lecz najwyższym wysiłkiem woli pokonał zdumienie swoje i rozczarowanie. Bystrym wzrokiem spoglądał kolejno na mnie i na Holmesa.
— Mój Boże! Jakie to smutne zdarzenie!... Co spowodowało jego śmierć?
— Zdaje mi się, że roztrzaskał sobie głowę, spadając z tych skał. Przechadzałem się z przyjacielem po moczarach, gdy nagle usłyszeliśmy krzyk.
— Ja również usłyszałem krzyk i to mnie zniewoliło do wyjścia. Byłem niespokojny o sir Henryka.
— Dlaczego właśnie o sir Henryka?
Nie mogłem się powstrzymać od tego pytania.
— Dlatego, że prosiłem go, by spędził wieczór u nas i byłem zdziwiony, że nie przyszedł. Gdy zaś usłyszałem krzyki na moczarach, ogarnął mnie niepokój o niego. Ale — i przenikliwe oczy przyrodnika znów biegały od mojej twarzy ku twarzy Holmesa — czy nie słyszeliście panowie nic innego, oprócz krzyku?
— Ja nie — odparł Holmes — a ty?
— I ja nie!
— Ale dlaczego zadaje pan to pytanie? — rzekł Holmes.
— O, tak tylko... panowie znają przecież baśnie, krążące tu śród chłopów, o jakimś olbrzymim psie, który straszy... Utrzymują, że wyje niekiedy nocami. Zastanawiałem się tedy nad tem, czy nie odezwał się tej nocy jaki odgłos, który mógłby usprawiedliwić te opowiadania.
— Nie słyszeliśmy nic podobnego -— rzekłem.
— A czemu pan przypisuje śmierć tego nieboraka?
— Jestem pewien, że trwoga, w jakiej żył nieustannie, obawiając się wykrycia, zaćmiła mu umysł. W przystępie obłędu tedy biegł po moczarach, dostał się bezwiednie na te skały i, spadłszy, roztrzaskał sobie czaszkę.
— Przypuszczenie pańskie wydaje rui się wielce prawdopodobne — rzekł Stapleton i odetchnął głęboko, co świadczyło, iż doznał wiełkiej ulgi. — A jakie zdanie pana, panie Sherlocku Holmesie?
Przyjaciel mój złożył lekki ukłon.
— Jaki pan bystry w poznawaniu ludzi — rzekł.
— Spodziewaliśmy się pana w tych stronach od czasu przyjazdu doktora Watsona. Przyszedł pan w porę, by zostać świadkiem tragedji.
— Tak, istotnie. Nie wątpię, że wyjaśnienia mego przyjaciela okażą się zgodne z prawdą. Niemiłe wspomnienie zabiorę z sobą jutro Londynu.
— A... pan wyjeżdża jutro?
— Taki mój zamiar.
— Spodziewam się, że pobyt pana wyświetlił nieco wypadki, które nas tak zaniepokoiły?
Holmes wzruszył ramionami.
— Nie zawsze zdobywamy to powodzenie, jakiego się spodziewamy. Badaczowi trzeba faktów, nie zaś legend i pogłosek. Dotąd nie wykryłem nic w tej sprawie.
Mój przyjaciel mówił tonem zupełnej szczerości, z całą swobodą. Niemniej Stapleton patrzył na niego bystrym wzrokiem. Po chwili zwrócił się ku mnie:
— Radbym przenieść tego biedaka do mego domu, ale moja siostra przeraziłaby się niesłychanie, tak, że się obawiam. Sądzę, że jeśli zakryjemy mu twarz, może tu poleżeć bezpiecznie do jutra rana.
Tak też uczyniliśmy. Poczem, nie przyjąwszy ofiarowanej przez Stapletona gościnności, ruszyliśmy z Holmesem do Baskerville Hallu. Przyrodnik pozostał sam. Odwróciliśmy się idąc i widzieliśmy, jak szedł wolnym krokiem w głąb moczarów, a za nim, na osrebrzonym blaskiem księżyca stoku, wielka czarna plama wskazywała, gdzie leżał człowiek, który zginął niespodziewaną śmiercią.
— Dobiegamy do chwili krytycznej — rzekł Holmes po dłuższem milczeniu. — Ależ ten człowiek ma nerwy! Jak on się trzymał na widok, że ktoś inny padł ofiarą jego spisku! Nie każdy zdołałby tak zapanować nad sobą. Powiedziałem ci już w Londynie, Watsonie, i powtarzam teraz, że nie mieliśmy godniejszego wroga.
— Żałuję, że cię widział.
— I ja również żałowałem na razie. Ale niepodobna było uniknąć tego spotkania.
— Cóż on teraz, zdaniem twojem, pocznie, skoro wie, że jesteś tutaj?
— Stanie się może ostrożniejszy, a może też przedsięweźmie odrazu jaki krok rozpaczliwy. Jak większość wytrawnych przestępców, zaufa może zbytnio własnej mądrości i wyobrazi sobie, że nas podszedł najzupełniej.
— Dlaczego nie mielibyśmy zaaresztować go odrazu?
— Mój drogi, tyś się urodził na człowieka czynu. Wrodzony popęd nakłania cię zawsze do energicznej działalności. Przypuśćmy naprzykład, że zaaresztowalibyśmy Stapletona dzisiejszej nocy; jaka z tego korzyść? Nie moglibyśmy dowieść mu niczego. I na tem właśnie polega jego piekielna przebiegłość! Gdyby działał przy pomocy innego człowieka, moglibyśmy wykryć tego wspólnika i zyskać świadka, ale jeśli nawet wydobędziemy owego olbrzymiego psa na światło dzienne, nie dopomoże nam to do zarzucenia stryczka na kark jego pana.
— Możemy przecież wytoczyć sprawę.
— Ani myśli... na jakiej podstawie? samych tylko podejrzeń i przypuszczeń? Wyśmialiby nas w sądzie, gdybyśmy poszli z taką bajką i z takiemi dowodami.
— A śmierć sir Karola?
— Znaleziono go nieżywego, bez najmniejszej oznaki gwałtu. Ty i ja wiemy, że umarł ze strachu i wiemy też, co go tak przeraziło; ale w jaki sposób przekonamy o tem dwunastu ograniczonych sędziów przysięgłych? Gdzie ślady psa? Jakie znaki jego kłów? Wiemy, oczywiście, że pies nie tyka zmarłego i że sir Karol skonał, zanim to bydlę go doścignęło. Ale musimy tego wszystkiego dowieść, a to niemożliwe.
— No, a wypadek dzisiejszej nocy?
— Na nic nam się nie przyda. Znów bowiem nie było bezpośredniego związku między psem a śmiercią tego człowieka. Nie widzieliśmy psa. Słyszeliśmy go, ale nie moglibyśmy dowieść, że ścigał właśnie tego więźnia. Bo i z jakiego powodu? Nie, mój drogi; musimy pogodzić się z tem, że dotąd nie mamy żadnej podstawy do wytoczenia sprawy i że warto jest dołożyć wszelkich usiłowań, by znaleźć niezbite dowody, pozwalające wnieść skargę do sądu.
— A w jaki sposób zabierzesz się do tego?
— Pokładam wielkie nadzieje w pani Laurze Lyons; może nam być bardzo użyteczna, skoro jej wyświetlimy całe położenie. Mam też swoje własne plany. Kto wie, co nam jutro przyniesie. Ale mam nadzieję, że będę ostatecznie górą, zanim dzień jutrzejszy minie.
Nie mogłem nic więcej dowiedzieć się od niego i, zatopieni w myślach, doszliśmy do bramy zamku.
— Wejdziesz ze mną? — spytałem.
— Wejdę; nie widzę potrzeby dalszego ukrywania się... Jeszcze jedno słowo, Watsonie. Nie wspominaj sir Henrykowi o psie. Niechaj myśli o przyczynie śmierci Seldena to, co Stapleton chce, żebyśmy myśleli. Będzie odporniejszy wobec próby, która go czeka jutro; wszak, jeśli się nie mylę, doniosłeś mi w raporcie, że jest zaproszony na obiad do Merripit House?
— Tak, i ja również.
— Ty wymówisz się czemkolwiek, a on pójdzie sam. Wymyślimy dla ciebie jaki powód. A teraz, skoro spóźniliśmy się na obiad, sądzę, że dostaniemy przynajmniej kolację.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Arthur Conan Doyle i tłumacza: Bronisława Neufeldówna.