Strona:A. Conan Doyle-Pies Baskerville’ów.djvu/190

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

dusza tego człowieka. Teraz ciemna postać, nad którą pochyliliśmy się obaj, nie wydawała już najlżejszego szeptu.
Holmes przesunął ręką po leżącym i podniósł ją wnet z okrzykiem zgrozy. Blask zapałki, którą zaświecił, padł na jego zakrwawione palce i na strumień krwi, który broczył z roztrzaskanej czaszki ofiary. Blask oświecił coś więcej — zwłoki sir Henryka Baskerville’a! Skamienieliśmy z przerażenia, dech zamarł nam w piersi.
Nie zapomnieliśmy obaj owego cudackiego garnituru barwy ceglastej, w którym ujrzeliśmy go po raz pierwszy na ulicy Baker. Zdążyliśmy go dostrzec tylko i zapałka zgasła, podobnie jak zagasła nadzieja w duszach naszych.
Holmes odetchnął głęboko i, mimo ciemności, widziałem, że pobladł.
— Podły! nikczemnik! — syknąłem przez zaciśnięte zęby. — Nie daruję sobie nigdy, że dopuściłem do tego nieszczęścia!
— Moja wina większa od twojej. W pogoni za drobnemi szczegółami, chcąc mieć szereg dowodów niezbitych, pozwoliłem zabić swego klienta. Jest to najcięższa porażka, jaka mnie spotkała w ciągu mojej karjery. Ale skąd mogłem przewidzieć, że sir Henryk, pomimo moich przestróg, zechce narażać życie i będzie sam chodził po moczarach? Tak, skąd mogłem to przewidzieć?
— I pomyśleć, że słyszeliśmy jego krzyki... Boże, co za krzyki!... i nie zdołaliśmy go ocalić! Gdzież ten okropny pies, który go o śmierć przyprawił? Włóczy się pewnie jeszcze śród skał. A Stapleton? Gdzie się kryje? Zapłaci on za tę zbrodnię.