Strona:A. Conan Doyle-Pies Baskerville’ów.djvu/192

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Będziemy mieli dosyć zajęcia jutro, bądź spokojny. Tymczasem zaś oddajmy ostatnią posługę naszemu biednemu przyjacielowi.
Zeszliśmy z urwistego stoku i zbliżyliśmy się do zwłok, zarysowujących się teraz wyraźnie w świetle księżyca. Na widok pokrzywionej w przedśmiertnym skurczu postaci serce ścisnęło mi się boleśnie, a oczy moje mgłą zaszły.
— Trzeba wezwać pomocy, Holmesie. Sami nie zdołamy zanieść go do zamku... Wielkie nieba, człowieku, czyś ty oszalał?
Holmes krzyknął, pochylił się nad zwłokami, a teraz skakał, śmiał się i ściskał moją rękę. Nie poznawałem swego poważnego, panującego nad sobą przyjaciela!
— Broda!... Broda!... Ten człowiek ma brodę!...
— Brodę?
— To nie baronet... to... ależ tak!... to mój sąsiad, zbiegły więzień!
Z gorączkowym pośpiechem odwróciliśmy zwłoki i broda, krwią zbroczona, ukazała nam się w blasku księżyca.
Niepodobna było omylić się na widok tego wystającego czoła, zapadłych zwierzęcych oczu. Poznałem istotnie tę samą twarz, którą dostrzegłem owej nocy nad świecą w szczelinie skały — twarz zbrodniarza Seldena.
I w jednej chwili wyjaśniła mi się rzecz cała. Przypomniałem sobie, że baronet mówił mi, iż darował swoją starą garderobę Barrymore’owi. Barrymore zaś dał ją Seldenowi, chcąc mu dopomóc do ucieczki. Buty, koszula, czapka — wszystko było własnością sir Henryka.