Strona:A. Conan Doyle-Pies Baskerville’ów.djvu/217

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— To wystarczy — rzekł. — Te skały na prawo zasłonią nas wyśmienicie.
— Tutaj zatem mamy czekać?
— Tak, tutaj urządzimy małą zasadzkę. Lestrade, wejdź do tego zagłębienia. Watsonie, wszak byłeś w tym domu? Czy możesz mi wskazać położenie pokojów? Co jest za temi zakratowanemi oknami?
— Zdaje mi się, że to okna od kuchni.
— A to dalej, tak jasno oświetlone?
— To pewnie od jadalni.
— Rolety są podniesione. Ty znasz najlepiej terytorjum, podejdź więc zcicha i zobacz, co robią... ale, na miłość Boską, nie zdradź się, niech się nie domyślą, że ich kto śledzi!
Idąc na palcach po ścieżce, dostałem się pod niski mur, okalający sad, i już bezpieczniejszy pod tą osłoną, zakradłem się chyłkiem do miejsca, z którego mogłem patrzeć wprost przez niezasłonięte okno.
W pokoju byli tylko dwaj mężczyźni — sir Henryk i Stapleton. Siedzieli zwróceni do mnie profilem, po obu stronach okrągłego stołu. Obaj palili cygara, przed nimi stała kawa i wino. Stapleton mówił z ożywieniem, ale baronet wydawał się blady i roztargniony. Być może, iż myśl o przechadzce samotnej śród zaklętych moczarów przejmowała go niepokojem.
Po chwili Stapleton wstał i opuścił pokój; sir Henryk napełnił kieliszek, wsunął się w fotel i puścił obłok dymu z cygara. Usłyszałem skrzypnięcie drzwi i odgłos butów na żwirze. Kroki dążyły ścieżką, z tamtej strony muru, pod którym czatowałem. Wyjrzałem z za muru i zobaczyłem, że