Pielgrzym (legenda Ossjaku)/2

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Zofia Reutt-Witkowska
Tytuł Pielgrzym
Podtytuł legenda Ossjaku
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1925
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
2.
UCIECZKA MĘŻNA — SKARB, WIECZNOŚCI ZDANY.
I.

Słoneczne, ciche, senne połoniny
Żałobą jodeł wonną bramowane;
Nieboskłon ciasny, szczytami gór siny,
Co z ziemi rosły w ciężką, groźną ścianę,
Zuchwałe głodem tęsknoty matczynej...
Grzmiąc echem setnem:: „Ach! słońca dostanę!“
Lecz więzną stopy mocarnej wyprawy,
I nie uskrzydlą tych wojsk wnętrzne lawy.


II.

Ileż to razy na brokacie łąki,
W korale szczawiu i perły lepnicy,
W ametystowe haftowanej dzwonki,
Jaśnią porwani, Pańscy wędrownicy,
Piliśmy szczęście... Już ciała osłonki
Rwą się... od ludzi, jak ptaszkowie dzicy
Pierzchamy trwożnie... Wtem, na skrzydła moje
Kładnie się twardych rąk kamiennych dwoje...


III.

O głazy straszne! skalne, zimne dłonie!...
Z wyciem szaleńca padałem na trawę...
A potem chciałem biec... a łąka płonie...
Lepią się łzy... i szczawiu kiście krwawe...
I dzwonki biją tak, jak serce w łonie...
Na trwogę... i na skon... Królowi ave,
Co stopą daje śmierć... pod stopą tryska
Krew... A na niebie pożarów igrzyska.


IV.

I góry dymią... lasy... Ze strumienia
Mieszko chce wodę zlać na ojca skronie...
Precz! precz z tą wodą!... bo w krew się zamienia
I pali... gryzie... biedne dziecka dłonie!...
Ty, co w dziesiąte mścisz się pokolenia,
Sam królujący w białem świętych gronie...
Czyś mi mój Skarb dał, bym go sponiewierał?...
Przestrachem dziecka potępion... umierał!?..


V.

Może to zachód był tylko czerwony,
Co w chmurach dymne wymalował stosy?!...
Może z oddali wiatr przynosił dzwony...
Łąkę stroiły nie łzy, ale rosy?..
Serce szukało w rozsądku obrony...
Na dziecka świętej główce płowowłosej
Wspierałem oczy, męką półprzytomnie:
„O życia swego szkaradach... zapomnę!...“


VI.

Lecz ledwie dziecię na mchu ułożone
Przez sen się słodko aniołom uśmiecha —
Na skroniach czuję ognistą koronę
I wspomnień krwawych przeraźliwe echa,
Czyhają na mnie... między lasy one,
Co są mi dobre, jak rodzona strzecha,
Powplątywane... Puszczyk huknął z jodły —
To zły się zaśmiał, żem w sobie tchórz podły!...


VII.

Że się tak z Dzieckiem, jak z tarczą obnoszę!...
...Storczyk zapachnął — ustami Krystyny...
Zmiażdżyłem storczyk! Piekielne rozkosze
Widmem niech sennej nie trują dzieciny...
Ależ o spokój, czy Boga uproszę?
Czyż mogę wołać:: „I odpuść nam winy!“ —
Co winowajców nie mam przeciw sobie?...
Bom był silniejszy od nich... A Trup — w grobie.


VIII.

Gdym dłoń w mech otarł po tchnieniu storczyka,
Był mi pieściwy... jak łono Mścisławy...
Wtedy wezbrała we mnie gorycz dzika,
Że ja, duch silny, duch słonecznej sprawy,
Którego głosem sto wieków odkrzyka,
W sideł jedwabnych wpadłem uścisk mdławy...
Lecz i ta gorycz przeciwko mnie rosła,
I przeciw sobie wściekłość mię poniosła.


IX.

O, jak okrutnie dla wielkiego ducha
Małość upadków swych wspominać ciemną!
O pierś mi głazem tłukła rozpacz głucha,
Że już na wieki są w rozłące ze mną
Gwiazdy niebieskie... Żadna nie posłucha,
Jeśli ją zaklnę... bo wzgardę tajemną
Każda uśmiechem srebrzystym pokryje...
I nie pod piorun królewską dam szyję.


X.

Tysiąc ogników nade mną szydziło...
Tysiąc kosmatych gałęzi klaskało...
Próchno poświatą podrzeźniało zgniłą — —
O ziem cisnąłem własne swoje ciało,
Jak obcą szmatę... O, jakżeby miło
Deptać... deptanem czuć... Aż pianą białą...
Aż krwią nareszcie wybuchnęły wargi,
Z szatanem pychy prowadząc przetargi.


XI.

„I odpuść naszym winowajcom winy“ — —
Zaświegotało przez sen dziecię drżące.
Wtedym do kolan tej Bożej dzieciny
Przypadł boleścią... łzy straszne, piekące,
Buchnęły ze mnie... A już ranek siny
Ptaki po gniazdach budził... już na łące
Widziałem róże w strumieniu od zorzy —
I głośno we mnie przemówił Duch Boży.


XII.

Dziecię bez zmazy, ojciec pokalany,
Niosłem... jak święty sakrament Ofiary...
Źrącego wstydu paliły mię rany...
„Zhańbiłem tobie prestoł dziadów stary..
Ziemię splamiłem... i domostwa ściany...
Tyś wzamian miłość dał... o, święte czary!
Aleć grzech wielkiby był — ponad grzechy —
Przed czasem złotej kosztować pociechy.“


XIII.

Stanąłem właśnie pod pustelnią oną,
Kędy Dunajec pod skałami bieży —
Falą jaskinię wita uśmiechnioną,
Gdzie nasza Tochna w pokutnej odzieży,
Snem o dniach przyszłych pełne mając łono,
Śladami zbożnych prostaczków-pasterzy
Zawędrowała pod wieś dziwną — Tropie,
Gdzie cudotworne żyło niegdyś chłopię[1].


XIV.

Duchem Świerada jasnym ukrzepiona,
Korna szła potem na tron obcy, wrogi.
Jam czuł, jak serce w niej od wstrętu kona,
Jak od światowej warzy się śrzeżogi:
I moim skroniom cięży jej korona. —
Ledwiem przestąpił tej pustelni progi,
Przeszyła serce myśl, że mi nie wolno
Spocząć, gdzie święci różą kwitli polną.


XV.

Uszedłem lekko, by urażać ziemię
Najmniej... a wzroku nie śmiąc słać do góry...
„Ojców mych niebo, wzgardą oćmij-że mię!..“
A niebo właśnie oblokło się w chmury. —
Oto granica. Tam Baszkirów plemię.
Las kiwa na mnie żałobny, ponury...
Granicą strumień szum... szlocha... bieży...
Niby zmącony... a na głębiach świeży.


XVI.

Zanim przebrnąłem ten Rubikon łzawy,
Zmogłem się z sobą długą, dobrą chwilę...
„Gdybyż garść ziemi... na długie przeprawy...
Ot... co na serce do trumny... choć tyle!“
Lecz tum się poczuł tak w sobie plugawy,
Żem uszczknął jeno dwa z ciernia badyle;
I pocałunek ust występnych plami —
Nie śmiałem ziemi dotknąć się ustami.


XVII.

Nie śmiałem nawet i kolan ciężarem
Stłoczyć tej ziemi, co zbyt długo niosła
Marnotrawnego swego... Tak ze starem
Już przełamawszy się sercem... i z posła
Bożego swego osóbką, jak z darem
Bezcennym nieba... jak z lilją, co wzrosła
Gdzieś na mogile zbrodni... w ziemię cudzą
Szedłem, bolesny, że i dłonie brudzą.


XVIII.

Odtąd lżej było przyjmować jałmużnę.
Kiedym po własnej ukrywał się ziemi,
Dławiąc rojenia jakieś wielkie... próżne...
A kmiotek biały z oczyma jasnemi
Dał kęs kołacza... to czułem, że dłużne
Są męstwem dłonie... i w sumieniu źle mi
Brać było, kiedym się rodził dający,
Szczodry pan, mieczem zbóż cichych broniący.


XIX.

I chleb miał w sobie zdrad i krwi gorycze,
Które posiałem... Tu, między czykosy[2],
Spokojniej gniewy dni minionych liczę,
Zaszedłszy w dziwny lud... pasterski, bosy...
W oczach kryjący błyski tajemnicze,
Głąb czarną.. hardość... i łez rzewnych rosy:
Jakby to wszystko dawne króle były,
Między puszt kwietnych zbłąkane mogiły.


XX.

A puszty legły tu modre, tu złote,
Promienne życiem, które z mogił rosło,
Hojnie biorące promienną pieszczotę...
Ubrane w trawę przedziwnie wyniosłą...
Że lasem zdała się... „Ja, ojcze, plotę
Od ranka wieniec... żeby nam przyniosło
Szczęście to kwiecie... Puszczę je na wodę
I tam, gdzie spłynie... tam ciebie powiodę!“


XXI.

„Bo widzisz, ojcze, tak mi się dziś śniło...
Że dochodzimy do jakowejś czardy[3]...
A słońce nieco za chmury się skryło
I stamtąd słało uśmiech... z trochą wzgardy...
Z trochą łez jeszcze nad ziemską mogiłą;
Powietrze pachnie, jak fiolki i nardy..
Idą po liściach jakieś ciemne lśnienia —
Światłość deszcz piła i wodę strumienia...“


XXII.

„Nad samą strugę słońce zeszło tęczą —
Mostem barw siedmiu zawisła na niebie...
Brzozki nad czardą cichem łkaniem jęczą,
Wicher spłakaną wikliną kolebie:
Tak się to niże na smętu... pajęczo
Wiotką osnowę... Jam spojrzał na ciebie,
Czyli ci więcej, niźli co dnia, smutno?...
I zatroskałem się troską okrutną“.


XXIII.

„Wtem... blask!... Paździerzy tkanka się porwała...
Weselem Pańskiem zaśpiewały drzewa:
A w progu czardy postać Tochny biała
Ręce wyciąga... Serce mi omdlewa...
Radością z nieba spływa jasna chwała
Na twarz... a Ona, jakaś Dobrogniewa,
Bierze mię tobie, luto, i na zawsze,
Mówiąc — że stały się nieba łaskawsze?!“


XXIV.

„Gdym w trwodze myślał, jakże to być może?...
Przeczby sam Dobry Bóg mię brał od ciebie?!
Wstaje przede mną nieskończone zorze,
A w wysokościach, na obłocznym źlebie,
Ujrzę znów... Tochnę z sobą! wielki Boże,
Dziwniem rozkwitał na wieczności glebie...
I byłem szczęsny, jak kwiat... skrzydełkami
Witałem radość, co po sercu gra mi...“


XXV.

„Ach! wszystko grało!... z niebiosów obłoki,
Polatujące w bezkres białą rzeszą,
Wydobywają ton słodki, głęboki,
Którym się wszystkie złote gwiazdy cieszą...
Z gwiazd wybuchają pieśni, jak potoki,
I w nieskończoność modrej głębi śpieszą...
Na gwieździe każdej władnie Duch zbawiony,
W tajemnic Pańskich pełnię zapatrzony.“


XXVI.

„Postrzegłem nagle dwa światła koliska,
Tak rozjaśnione, takie rozśpiewane,
Że każde, jako gwiazd tysiąc połyska,
Jak harf miljony gra... „Chwilę przystanę,
Byś onym lśnieniom przypatrzył się zbliska“ —
Rzekła: „Rozpoznaj te duchy zbratane!“
Ty!! i nasz Biskup, ojcze!... dwie potęgi!
Drużne, wplecione w wiecznych świateł kręgi!“


XXVII.

„Wtedym przemożnem rozbłysnął hosanna
I spytał: „Jako się to stanie kiedy?“
ON się odśmiechnął, jak jutrznia zaranna,
Mówiący do mnie: „Przez najcięższe biedy
Posila duchy Bożej Łaski manna;
Głaz się rozśpiewa, gdy weń fal czeredy
Ugodzą; w pustce, bez kropli pociechy,
Zdejmie Pan z możnych królewskie ich grzechy.“


XXVIII.

„Nie stanie serca na Prawdzie sprzeciwy.“ —
„Którędyż do tych pustyń go przywiodę?“
Spytam... A wtedy głos Tochny pieściwy
„Tędy!...“ zadzwonił... I na srebrną wodę
Na ziemię — z niebios... między płaczki-iwy
Rzuciła wieniec swój... listeczki młode
Tarni... i gwiazdki bialuśkie, nieduże,
Co pachną, niby konwalje i róże[4]...“


XXIX.

„Tum się obudził ze snu... Serce drżące
Nadziemska radość-ból społem skrzydliły..
Patrzę... tuż obok, na podgórskiej łące,
Gwiazdek mię śnieżnych wita zapach miły
I tarnka listki ma... Całe miesiące
Depcemy różne kwiatowe mogiły:
A nie bywało tych gwiazd“... Tu do strugi
Cisnął wianeczek. I szliśmy czas długi.


XXX.

Mówił... że, gdyby nie uciekł od księdza,
Na Węgry takżeby wiezion jesienią
Był... „Biedny prałat! sam w domku dni spędza...
Albo w ogrodzie... Grusze się zielenią“...
Po owoc zbiega się sąsiedzka nędza;
A dobre oczy do rzesz się promienią,
Karmionych słowem i chlebem... „Kochany —
Czuł, że sny moje tak bolą — jak rany“...


XXXI.

„Tłumić chciał wnętrzny ból, co wierci skronie:
Obiecał wywieźć do żyznej krainy,
Gdzie są winnice... zamki... cudne konie“...
Do Rzymu wioząc polskie dziesięciny,
Polskie królewię chciał świętej koronie
Węgierskiej w pieczę zdać... Lecz ponoć iny
Był niebios wyrok. „Och, księże prałacie!
A panu oćcu kiedyż mię oddacie?!“


XXXII.

Wtedy przed dzieckiem krył oczy żałosne.
„I widzisz, ojcze! otom znowu z tobą!
Także na Węgrzech!... Kiedyś, jak dorosnę,
Kiedy już skończym z tą straszną żałobą...
Kiedy da Pan Bóg dobrą, świętą wiosnę...
Na Grodźcu siędziesz z królewską ozdobą,
A stary Biskup, co odszedł do nieba,
Mieczom zwycięstwo da, a ustom chleba!...“


XXXIII.

„Jeno mię nie martw, ojcze, tak rozpaczną
Twarzą!... Choć Tochna mówiła: na zawsze,
Wnet ukazała, jak się cuda zaczną
W onych niebiesiech, co będą łaskawsze!...
Gdym był malutki, gniewając się: „Patrz-no!“
Woła, niesforne dziecię goni na wsze
Strony!... „Jak się to skrył!“ Szuka pieszczocha:
„Już nigdy Tochna Mieszka nie pokocha!“


XXXIV.

Za chwilę, dobra, do serca już tuli...
„Ojcze, na zawsze też pewnie tak znaczy...“
Jam nie tłumaczył, co są grzechy króli,
I jakie morza hańby i rozpaczy...
I jako z kraju zdradą mię poszczuli...
I jak inaczej — boleśnie inaczej
Pojąłem groźne i łaskawe głosy,
Któremi dziecku gadały niebiosy. —


XXXV.

Szliśmy. — Wtem błyska brzozowy gaj czardy...
„Ojcze... to właśnie tak... tak mi się śniło!...“
Półchmurne słońce z oczami pogardy...
Oczami bólu... staje nad mogiłą,
Co, jak trybularz, roni fjołki, nardy,
Kojące rozpacz wonie... smętnie, miło...
Z światłem po liściach szklących cień się łamie.
Idziem ku tęczy siedmiofarbnej bramie...


XXXVI.

A serca drgają dziwem... łkają liście
Wichr plusnął falą... wieniec o brzeg bije!
Ach! a ja czekam na Anioła przyście...
Czyjeż to ręce są... ach, dłonież czyje...
Kto Mieszka mego tuli tak ogniście:
Jak odzyskany Raj — na piersiach kryje!?
To ojciec Gabrjel... zwiastun dobrej wieści,
Co się nie iści bez wieków boleści.


XXXVII.

Wlot zrozumiałem wszystko: tędy droga...
Już jesień... Rzym... co klątwą we mnie godzi...
Ach, tu mię ona Świętochna, nieboga,
Sprowadza... Odtąd niebo spojrzy słodziej —
Odkąd się Raju wyrzeknę — dla Boga;
I ten okrutnik — Gabrjel... mój dobrodziej!
Co mi na zawsze wydrze niebios posła,
By mi na wieczność wieść w słońcach odrosła...


XXXVIII.

Nie wiem, jak stało się, żem jedną chwilę
Chciał biec... i Dziecię porwać na ramiona...
Serce, jak skrzydła drgające, motyle,
Tęsknotą złote mam... Skruchy obrona
Kazała milczeć głodom. — Gabrjel mile
Tulił dzieciątko do jasnego łona;
Mnie żegnał jakiemś spojrzeniem dalekiem...
Aż mi zjawieniem się zdał, nie człowiekiem.


XXXIX.

Tak, jakom Ziemię rzucił, nieżegnany,
Tak zostawiłem Skarb... Rwą sercem, jęczą,
Strumienie krwi... Przemknąłem się pod ściany,
Gdzie srebrnym rzędem białe konie brzęczą...
Dziwny był pęd!... Duchowne dźwigać pany
Mój rumak zwykł — i teraz kwiecia tęczą
Łagodnie płynął, krzesząc ros diamenty...
Nie ścigał nikt. — Uchodził wdal wyklęty. —








  1. Świerad święty czas jakiś zamieszkiwał jaskinię, którą do dziś pokazują, nad Dunajcem około wsi Tropie, ku dawnej granicy węgierskiej.
  2. Czykosy, pasterze węgierscy.
  3. Czarda, szałas pasterski w pusztach.
  4. gruszyczki (Pyrola), właściwe florze górskiej.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Zofia Reutt-Witkowska.