Strona:Pielgrzym.djvu/025

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
XVIII.

Odtąd lżej było przyjmować jałmużnę.
Kiedym po własnej ukrywał się ziemi,
Dławiąc rojenia jakieś wielkie... próżne...
A kmiotek biały z oczyma jasnemi
Dał kęs kołacza... to czułem, że dłużne
Są męstwem dłonie... i w sumieniu źle mi
Brać było, kiedym się rodził dający,
Szczodry pan, mieczem zbóż cichych broniący.


XIX.

I chleb miał w sobie zdrad i krwi gorycze,
Które posiałem... Tu, między czykosy[1],
Spokojniej gniewy dni minionych liczę,
Zaszedłszy w dziwny lud... pasterski, bosy...
W oczach kryjący błyski tajemnicze,
Głąb czarną.. hardość... i łez rzewnych rosy:
Jakby to wszystko dawne króle były,
Między puszt kwietnych zbłąkane mogiły.


XX.

A puszty legły tu modre, tu złote,
Promienne życiem, które z mogił rosło,
Hojnie biorące promienną pieszczotę...
Ubrane w trawę przedziwnie wyniosłą...
Że lasem zdała się... „Ja, ojcze, plotę
Od ranka wieniec... żeby nam przyniosło
Szczęście to kwiecie... Puszczę je na wodę
I tam, gdzie spłynie... tam ciebie powiodę!“


  1. Czykosy, pasterze węgierscy.