Strona:Pielgrzym.djvu/024

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
XV.

Uszedłem lekko, by urażać ziemię
Najmniej... a wzroku nie śmiąc słać do góry...
„Ojców mych niebo, wzgardą oćmij-że mię!..“
A niebo właśnie oblokło się w chmury. —
Oto granica. Tam Baszkirów plemię.
Las kiwa na mnie żałobny, ponury...
Granicą strumień szum... szlocha... bieży...
Niby zmącony... a na głębiach świeży.


XVI.

Zanim przebrnąłem ten Rubikon łzawy,
Zmogłem się z sobą długą, dobrą chwilę...
„Gdybyż garść ziemi... na długie przeprawy...
Ot... co na serce do trumny... choć tyle!“
Lecz tum się poczuł tak w sobie plugawy,
Żem uszczknął jeno dwa z ciernia badyle;
I pocałunek ust występnych plami —
Nie śmiałem ziemi dotknąć się ustami.


XVII.

Nie śmiałem nawet i kolan ciężarem
Stłoczyć tej ziemi, co zbyt długo niosła
Marnotrawnego swego... Tak ze starem
Już przełamawszy się sercem... i z posła
Bożego swego osóbką, jak z darem
Bezcennym nieba... jak z lilją, co wzrosła
Gdzieś na mogile zbrodni... w ziemię cudzą
Szedłem, bolesny, że i dłonie brudzą.