Strona:Pielgrzym.djvu/022

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
IX.

O, jak okrutnie dla wielkiego ducha
Małość upadków swych wspominać ciemną!
O pierś mi głazem tłukła rozpacz głucha,
Że już na wieki są w rozłące ze mną
Gwiazdy niebieskie... Żadna nie posłucha,
Jeśli ją zaklnę... bo wzgardę tajemną
Każda uśmiechem srebrzystym pokryje...
I nie pod piorun królewską dam szyję.


X.

Tysiąc ogników nade mną szydziło...
Tysiąc kosmatych gałęzi klaskało...
Próchno poświatą podrzeźniało zgniłą — —
O ziem cisnąłem własne swoje ciało,
Jak obcą szmatę... O, jakżeby miło
Deptać... deptanem czuć... Aż pianą białą...
Aż krwią nareszcie wybuchnęły wargi,
Z szatanem pychy prowadząc przetargi.


XI.

„I odpuść naszym winowajcom winy“ — —
Zaświegotało przez sen dziecię drżące.
Wtedym do kolan tej Bożej dzieciny
Przypadł boleścią... łzy straszne, piekące,
Buchnęły ze mnie... A już ranek siny
Ptaki po gniazdach budził... już na łące
Widziałem róże w strumieniu od zorzy —
I głośno we mnie przemówił Duch Boży.