Strona:Pielgrzym.djvu/021

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
VI.

Lecz ledwie dziecię na mchu ułożone
Przez sen się słodko aniołom uśmiecha —
Na skroniach czuję ognistą koronę
I wspomnień krwawych przeraźliwe echa,
Czyhają na mnie... między lasy one,
Co są mi dobre, jak rodzona strzecha,
Powplątywane... Puszczyk huknął z jodły —
To zły się zaśmiał, żem w sobie tchórz podły!...


VII.

Że się tak z Dzieckiem, jak z tarczą obnoszę!...
...Storczyk zapachnął — ustami Krystyny...
Zmiażdżyłem storczyk! Piekielne rozkosze
Widmem niech sennej nie trują dzieciny...
Ależ o spokój, czy Boga uproszę?
Cyż mogę wołać:: „I odpuść nam winy!“ —
Co winowajców nie mam przeciw sobie?...
Bom był silniejszy od nich... A Trup — w grobie.


VIII.

Gdym dłoń w mech otarł po tchnieniu storczyka,
Był mi pieściwy... jak łono Mścisławy...
Wtedy wezbrała we mnie gorycz dzika,
Że ja, duch silny, duch słonecznej sprawy,
Którego głosem sto wieków odkrzyka,
W sideł jedwabnych wpadłem uścisk mdławy...
Lecz i ta gorycz przeciwko mnie rosła,
I przeciw sobie wściekłość mię poniosła.