Pieśń trzecia. — Wyznania

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Ludwik Kondratowicz
Tytuł Pieśń trzecia. — Wyznania
Pochodzenie Poezye Ludwika Kondratowicza/Tom I
Wydawca Wydawnictwo Karola Miarki
Data wyd. 1908
Miejsce wyd. Mikołów-Warszawa
Źródło skany na commons
Indeks stron
PIEŚŃ TRZECIA.

WYZNANIA.

I.
Jam człek wolny, jam dziecię wolnego narodu —

Za cóż krzepkiemi więzy skuto mnie za młodu?
Ach, ojcze! na toż wyszły twe troskliwe chęci,
Że w przystępie rozpaczy bluźnię twej pamięci?
Nic pomnąc, że o chlebie Bóg dla nas pamięta,
Chciałeś być opatrzniejszym niż Opatrzność święta!
Ojcze! na złeś obrócił rodzicielską wolę,
Kładąc księżą czamarę na młode pacholę...
Bóg mnie stworzył rycerzem na trud i na boje,
Krew gorącą jak lawa wlał pod serce moje:
Lecz ojciec zbyt troskliwy o mój los ubogi,
Skował dziecku łańcuchem i ręce i nogi.
Złotyć to wprawdzie łańcuch, poważny znak cześci,
Na nim krzyż, godło szczęścia i godło boleści...
Przebacz, Chryste! że ręce drętwieją bezwładne,
Że pod ciężarem krzyża Twojego upadnę!
Dano mi go... był złoty... błyskotką omamion
Wziąłem... nie obliczywszy siły moich ramion.
Ale wierzyłem, biorąc święcone błyskotki,
Że jarzmo Twoje lekkie, że zakon Twój słodki;
Ani mi się marzyło po dziecięcej głowie,
Że mądre teologi, uczeni skrybowie
Doszli w Twoich wyrokach przez pracę mozolną,
Że chcąc być doskonałym, człekiem być nie wolno,
Że trzeba skazać serce na kleszcze i noże

Gdy się uczuć człowieczych odprzysiądz nie może.
Skąd ja to mogłem wiedzieć, nieuczone chłopię,
W mej wiosce Barańczyckiej? — pomnisz ją Prokopie?
Pomnisz, jakeśmy razem, swawolnicy mali,
Klejonego latawca na sznurze puszczali?
Och! leciał w górę papier ze skrzydły smoczemi;
Lecz chyżej dumka moja rwała się od ziemi,
I swobodniej niż owa latająca żmija
Śmiało się po Niebiosach i ziemi uwija!
To sobie wyobrażam, żem zefir swawolny,
To się z chmurką pokłócę, to kwiat zerwę polny...
Tak dziecię sześcioletnie kiedy hasam śmiele,
Już mi ojciec zakupił dostojność w kościele,
I w szkole między żaki zaszczyt mi się czyni,
Żem Pleban i Kanonik Przemyskiej świątyni.
I wiary i łaciny, którą dzisiaj gwarzę,
Uczyli mię w Przemyślu ruscy bakałarze.
Pod ich okiem, namiętne do nauki dziecko,
Łapczywie piłem mądrość i rzymską i grecką.
Tam żyłem z Homerową rycerską drużyną,
W Horacym pokochałem dziewice i wino,
Tam rozogniałem usta Cycerońską frazą,
Tam mi serce rozłechtał Owidyusz Nazo.
A gdy mi biły pulsa jako morskie fale,
Kazano zostać zimnym i czytać we Mszale.
Obiegli mnie duchowie i biali i czarni;
W książce szukałem Nieba, szukałem męczarni,
I toczyłem sam w sobie dzikich walk tysiące.
Owdzie zimna rozwaga, owdzie serce wrzące
Ścierały się morderczo w głębi mego ducha.
Patrzę na krzyż — i stamtąd przyszła mi otucha,
I ślubowałem Panu uroczyste wota,
Nie odpocząć, aż trafię na prawdy żywota.

II.
Skończyłem lat czternaście. Mój ojciec w tym czasie

Z handlownymi Ormiany, w kupieckiej kolasie,

Wyprawił mnie do Niemiec, z niepłonną nadzieją,
Że ocean mądrości w moją głowę wleją.
Marzyłeś, zacny starcze! marzyłeś radośnie,
Że i Polsce ode mnie zaszczytu przyrośnie,
I ty dojdziesz pociechy na zgrzybiałe lata,
Że syn twój będzie mędrzec na podziw u świata.
Arcybiskup Gnieźnieński i Prymas koronny...
O! znikły twe rojenia, jak meteor płonny!
Bo k'ziemskim dostojnościom trzeba zimnej głowy:
Ja mam serce szaleńca i polot orłowy,
Nie umiem kłamać cnoty, w którą się nie wierzy,
Rzucać klątwy na bliźnich lub więzić kacerzy.
 
Niesforne moje serce i mój umysł bystry
Wittemberskie doktory, wiedeńskie magistry,
Świadomi co się dzieje na ziemi i w Niebie,
Jęli kształcić i łamać każdy wedle siebie,
I każdy, wznosząc księgę okurzoną pyłem,
Wołał: Do mnie, młodzieńcze! ja prawdę odkryłem!
Ja biegłem, porzucając spoczynek i jadło,
Z pokarbowanem czołem i z twarzą wybladłą,
I patrzałem ze skrytym niepokojem łona,
Jak na skinienie Lutra germańskie plemiona,
Szarpając pisma Rzymu z zajadłością wściekłą,
Wyzywały do walki i Niebo i piekło.
Od Elby aż do Renu rwąc się z całą mocą,
Jednym śmiechem szyderczym narody chychocą,
Krzycząc, że teraz światło prawdy się wyjaśni,
Że potargano siatkę przesądów i baśni.
Patrząc w oczy człowieka, co te cuda tworzy,
Rzekłem sobie: Zaiste! ten jest Prorok Boży!
A prorok mnie pokochał uprzejmością chętną
I namiętnie rozżarzał mą duszę namiętną.
Mawiał do mnie: Młodzieńcze! sądzono-ć zaiste,
Byś, jak Jędrzej Apostoł, światło wiekuiste
Zaniósł na Słowiańszczyznę — śmiało jeno, śmiało!
Ostrz twe pióro, by zwalić starzyznę spróchniałą!

Święta księgo żywota, o Biblio wzniosła!
Do twych kart uroczystych dusza mi przyrosła:
Badałem twoją mądrość i twój duch proroczy,
Aż mi krwią, aż mi ciemnem zabiegały oczy;
Upajałem się tobą, ile głowa zmieści,
I doszedłem... że miłość to treść twojej treści.
I poczułem zgryzotę, kiedy wzrok mój pada
Na twarze Melanchtona, Lutra, Karlostada:
Bo po hardych obliczach znać co w piersiach żywie —
Świętą cechę miłości zatarli troskliwie,
Żółcią, nie zaś balsamem ich serce oddycha,
Na ustach złorzeczenie, a na czołach pycha.
Wzdrygnąłem się, uciekłem ze ściśnioną duszą.
O! Prorocy Chrystusa nie tacy być muszą!
Do Rzymu! hej, do Rzymu spieszmy lotem ptaka!
Kędy następca Piotra, świętego Rybaka,
Sługa sług Chrystusowych błogosławi rzeszy —
On mnie prawdy nauczy, z kacerstwa rozgrzeszy.
 

III.
Więc rzekłem: Bóg was żegnaj, swarliwi mistrzowie!

I w pokutnej włosieni, z popiołem na głowie,
Szedłem do ziemi włoskiej. Lecz tam z całą siłą
Powietrze zaalpejskie krew mi rozogniło:
Bo oczy włoskich dziewic i auzońskie klima,
Choćby pielgrzym był z głazu, roztopią pielgrzyma;
Choćby szedł do spowiedzi — tak mu kochać chce się,
Że więcej jednym grzechem do Rzymu przyniesie,
Jeśli miłość jest grzechem. Grzech ciężki! grzech srogi!
Mówiły mi klasztorne stare teologi...
A owo serce gore... i mój spokój płoszy,
Szarpane zgryzotami, pijane z rozkoszy.
Pomnę, chciałem je zdrętwić w modlitwie i pracy,
A padewski Bonamik, wenecki Egnacy,
Mistrzowie sławni w świecie, memu sercu mili,
Być zimnym a rozważnym szaleńca uczyli.
Chcieli zagasić wulkan — o pożal się Boże!

Nie każdy zimno czytać i modlić się może.
Bóg rzucił w piersi moje gorejącą głownię:
Gdy czytam, to namiętnie, — modlę się, gwałtownie, —
Kiedy kocham, precz z myśli cała mądrość ziemi, —
A kiedy pokutuję, to łzami krwawemi!
Nie pytaj — czy mi dobrze z tak dziką naturą,
Nie zazdrość — że u świata głośne moje pióro,
Które we krwi gorącej napawam, gdy piszę.
Precz mi z bolesną chwałą!... dajcie mi zacisze,
Dajcie mi pokój duszy! uleczcie z rozpaczy!...
Uśmiechasz się Prokopie?... ja wiem, co to znaczy:
Szydzisz w myśli, że cierpię, że dręczę się marnie!
Och, nie usarskiem sercem pojąć te męczarnie!
Stanisławie! — rzekł Prokop — ale sercem brata
Można pojąć, jak serce braterskie kołata,
I spółboleć i pomódz, gdy jest jaka rada.
Mów dalej — twoje słowo nie na kamień pada.

IV.
Orzechowski podumał i tak dalej mówi:

Z Padwy z kijem pielgrzyma szedłem ku Rzymowi.
I w Rzymie myśli moje darły się na poły, —
I Watykan poważny i Tyber wesoły.
Tam kapłan siwobrody odzywa się śmiele:
Upadnij na kolana i kórz się w popiele!
Tam rozkoszny Horacy inną piosnkę śpiewa:
Chodźmy pomiędzy mirty i oliwne drzewa!
Na zielonej murawie, w rozkosznem Tivoli,
Wartoż wkońcu zapomnieć, że nas serce boli!
Nalej pienistem winem twą czarę głęboką,
Graj w struny i opiewaj dziewę czarnooką!
Młodzieńcze! gdzie tu przylgnie twoje serce szczere?
Czy piosenka miłosna, czy Psalm Miserere
Bardziej ci wstrząśnie duszą? Lecz cel twój wytkniony:
Nie dla pieszczot miłosnych przybyłeś w te strony!
Mówcy grzmią z kazalnicy, a każdy im wierzy,
Że uczucie młodzieńcze to wymysł kacerzy,

Że serce winni zdławić ludzie prawowierni,
I że niemasz zbawienia krom krzyżów i cierni.
Więc kiedy pomrok uczuć upajał mi głową,
Liczyłem je za grzeszne natchnienie Lutrowe
I przepędzałem noce bezsenne a łzawe,
Mówiąc Psalmy pokutne.
Lecz w świętem konklawe
Są Kardynali mądrzy a pełni zalety,
Młodzieńczy Kontarini, stary Spanoletti,
Ludzie, co sami żywot Chrystusowy wiodą,
Co brzydzą się jak śmiercią kacerską swobodą,
A przedsię od tych mężów słyszeć było można,
Że krzywi słowa Pańskie gorliwość pobożna,
Żeśmy ryglem zamknęli podwoje do Nieba,
Że i w kościele Bożym reformy potrzeba,
Że przyjdzie czas, gdy kapłan będzie mógł bez winy
Zostać zacnym małżonkiem i ojcem rodziny,
Obywatelem kraju i bratem swych braci.
O męże, darem Ducha świętego bogaci!
O książęta Kościoła! czołem biję, czołem!
Z ust waszych promieniściej Chrystusa pojąłem:
Że Bóg nie kazał sercu zadawać katuszy,
Pastwić się fanatycznie nad uczuciem duszy,
I nie przeklął miłości; że chcąc poznać Pana,
Nie chodź między kacerze, owieczko zbłąkana,
Bo rzymski dobry pasterz Piotrowej owczarnie
Twe zwątpienia rozproszy, twe rany przygarnie.
Tak, — mawiał Spanoletti — wiem, że Paweł trzeci
Jest Ojcem miłosiernym Chrystusowych dzieci,
Co związano, rozwiąże w upatrzoną porę,
Jeno zbrojni we skruchę i świętą pokorę
Módlmy się...
 

V.
Takiej mowy słuchałem ochoczy,

Prysnął kamień zwątpienia, co mi serce tłoczy;
A kiedym po raz pierwszy odetchnął swobodnie,

Przysiągłem, że ich słowa czynem udowodnią.
Domownik Kontarinich, Farnezich pieszczota,
Dostojności kościelnych otwarte-m miał wrota:
Więc marzyłem, że kiedyś w ojczystym kościele
W obronie Chrystusowej odezwę się śmiele;
Że Bóg brzydzi się wkładać kajdany na serce.
Choćby wołał fanatyzm: Ukrzyżuj bluźniercę!
Niechaj na mnie kamieńmi albo błotem ciska,
Zniosę gminu obelgi i urągowiska;
A choćby przyszło jaśnieć w Biskupiej tyarze,
Wstąpię we ślubne związki, jak mi serce każe.
Dowiodę i przysięgnę, choćby wobec krzyża,
Że godności kapłańskiej mój ślub nie ubliża,
Że niedość po łacinie szargać Pańskie słowo,
I swarzyć się ząb za ząb o wiarę Lutrową,
Albo o dziesięciny. Nie próżnować marnie,
Lecz wszczepić się miłością w serce swej owczarnie,
Dać jej wzór, doskonałość jako się dościga,
I ocierać pot krwawy, kiedy krzyż swój dźwiga,
I dopomódz dźwigania — to święciej daleko,
Niż z bukowym różańcem i chmurną powieką,
Z lodowatemi pierśmi, w doktoralnej todze
Dać aniołowi pychy wyolbrzymieć srodze.
Głos ten trafi do Rzymu — a wtedy swą władzą
Apostolskie wyroki słuszność mi oddadzą,
A żmija fanatyzmu, co mię zdławić życzy,
Z pod ziemi chyba klątwy pobożne wysyczy.
Śmiało goniłem w myślach na ów bój zajadły;
Lecz gdy przyszło do czynu — ręce mi opadły!
Ząkłem się, żem ułomny przed obliczem Pańskiem,
Uciekałem przed świętym chryzmatem kapłańskim,
Aż zbadam, aż uzacnię głąb mojego łona.
Lecz łódź mego żywota na szturmy sądzona
Nie mogła w cichym porcie zawinąć swych żagli.
Ojciec woła mię z Rzymu, zaklina i nagli,
Ażebym powróciwszy do ojczyzny skoro,
Został domu i braci jedyną podporą,

I wykonał kapłańskie niezmazalne śluby,
I zajął wsi kościelne, co pełen rachuby
Ojciec dla mnie wyjednał. Tak się los mój kończy:
Z tytułem Kanonika, lecz w świeckiej opończy,
Mędrszy kilku myślami, starszy kilku laty,
Powitałem na Rusi ojczyste Penaty,
A gdy w myślach rozważam mą przyszłość niepewną,
Mój ojciec się oburzył i tak mówił gniewno:

VI.
Hej! przyniosłeś od Włochów snadź rozumu siła!

Lecz pomnij, że twa mądrość nasz dom przygubiła;
Cośmy mieli w klejnotach, w sprzętach, w gotowiźnie.
Przejadłeś na łacinie i mądrej greczyźnie;
Nie na tom cię we Włoszech obsypywał złotem,
By twa mądrość na Rusi zakwitła blekotem,
Ażebyś owinięty w twojej chwały tęczę
Strzelał w głowy prostaczków sofizmy szaleńcze;
Lecz raczej, abyś kształtem palmy lub jabłoni,
Co owocem nakarmi a liśćmi przysłoni,
Wsparł zubożałych braci i dom co upada;
To obowiązek części. A biada ci, biada!
Jeżeli cześć domową podasz ku zatracie!
Ja o wioski kościelne starałem się dla cię,
Ty musisz być kapłanem i wzmocnić twe prawa;
Już mi i tak ksiądz Tarło spokoju nie dawa
I obsyła pozwami, żem przed kilku laty
Zagarnął na twe imię kościelne intraty.
Mądry ksiądz! lecz i moja wedle kształtu głowa!
Jutro, chłopcze, bądź gotów: na wóz i do Lwowa!
Tam zacny Arcybiskup wesprze nasze chęci,
I chryzmatem kapłańskim twe czoło poświęci,
A wtedy, księże Tarło, choćby walczyć z piekłem
Probostwo żórawnickie...
Mój ojcze! — wyrzekłem:
Lecz mi się w biednej głowie co innego marzy;
Ze drżeniem przystępuję do Pańskich ołtarzy,

Tysiące wątpliwości w sercu skołatanem...
Straszno mi... mógłbym zostać niegodnym kapłanem.
A więc pozostań godnym! — mój ojciec ofuknie: —
Bierz przeklęctwo ojcowskie, albo księżą suknię,
Jedno z dwojga... rozumiesz?!! wyrok się nie cofa,
Lub w łachmany opadnie toga filozofa,
I spokornieje harde mądrością oblicze:
Bo jeśli nie usłuchasz, wnet cię wydziedziczę!

VII.
Daremnie się przekłada, daremnie się błaga;

Twardą była nad dzieckiem ojcowska powaga.
Pojechałem do Lwowa, widząc opór marny,
I poszedłem przed ołtarz, jak cielec ofiarny,
I tam Piotr Starzechowski, Arcypasterz siwy,
Namaścił mnie kapłaństwem na bój nieszczęśliwy,
Który staczam codziennie, jako szermierz dziki,
Z własnem gorącem sercem, z zimnemi zwierzchniki
I z przesądami świata. Owdzie motłoch głupi
Rozjątrza księdza Tarły fanatyzm Biskupi;
Owdzie pasterz przemyski gwoli urągania
Z żórawnickiej świątyni gwałtem mię wygania
I ramieniu świeckiemu na igrzysko poda;
Tam nikczemny Odrowąż, ruski wojewoda,
Rad się pastwić bezkarnie, kiedy zręczność baczy,
Nasyła w dom mój woźnych, pijanych siepaczy.
Biegłem po sprawiedliwość do powagi starszej,
Przed stolicę Prymasa, i przed tron monarszy,
I na zjazdy szlacheckie, i w izbę senatu,
I wygrałem mą sprawę, i polskiemu światu
Dałem poznać me imię...
Nastąpił zgon Tarły:
Wstąpił po nim Dziaduski — i sprawy umarłej
Nie wskrzeszał, choć radzili prześladowcy dzicy;
Zostawił mnie spokojnym w mojej Żórawnicy,
I przecie odetchnąłem serdecznym spokojem

Z Panem Bogiem i z księgą i z łańcuchem moim;
Choć go potargać w sztuki czułem się na sile,
Lew odpoczął po walce i zadrzemał chwilę.
 

VIII.
Dziękuj Bogu, Prokopie, za rycerskie życie:

Bo cóż tam, że z Tatarem na ostre gonicie?
Liczysz zwycięskie szczerby na twojem żelazie;
Choć cię wrogi zwyciężą, to w najgorszym razie
Głowę mieczem a serce oszczepem rozsieką,
Przynajmniej możesz skonać — lecz straszniej daleko,
Gdy człowiek sam ze sobą w dzikiej walce zgrzyta:
Tam i serce rozdarte, i głowa rozbita,
I zwycięstwo niełatwe, i skonania niema —
Tylko bohater ducha tę walkę wytrzyma!
Ja, ognisty młodzieniec, nad księgi zimnemi,
Wysysałem z nich życie, rwałem się od ziemi.
Ty nie znasz tego szczęścia wśród gwarnych usarzy,
Gdy się młody samotnik zaczyta, zamarzy
I przyrośnie do księgi, jak gdyby jej karta;
Ale nie znasz męczarni, gdy dusza, wydarta
Z krain zmarłego świata żywych uczuć szuka.
Szczebiotliwa jaskółka gdy w okno zapuka,
Słowik, co swej jedynej pieszczotliwie gwarzy,
Tak mu duszę rozwiośni, tak mu krew rozżarzy,
Tak pragnieniem miłości rozkołysa głowę,
Że chętnie własne serce darłby na połowę,
Byle dzielić się sercem... Niechajże niebacznie
Niesfornemu duchowi folgować coś zacznie,
I na licach dziewiczych spojrzenie popieści,
I wda się w szczebiotliwy rozhower niewieści, —
Zgubiony!! bo rozognił płomienistą ranę,
Zgubią go sny tęczowe i myśli jutrzniane...
Ginąłem! — a tu przesąd i oko i ucho
I serce kazał wiecznie zakować na głucho,
I prawa kanoniczne przede mną rozwija,
I szepce, że łańcuchem skuta moja szyja.

Potargałbym przesądy, zagrzmiałbym do tłumu
Słowy Spanolettego, słowami rozumu,
I otworzyłbym piersi na uczuć powaby;
Lecz wstyd samego siebie, żem zanadto słaby.
Więc porwałem za pióro z tajemnej nadzieje,
Że wicher piśmienniczy głowę mi owieje,
Że gdy poczną mię czytać i wielbić ciekawi,
Próżność insze uczucia w mych piersiach zadławi.
Och! nie zadławić serca oratorskim szałem:
Miłość nie zaginęła — lecz sławny zostałem;
Bo miłość kiedy wstrząśnie człowieczą budową,
Myśl jego potężnieje, rozpala się słowo,
I do serca bliźniego jako piorun grzmoce.
Świetne były mej pracy piśmiennej owoce.
Rozbiegły się po całej sarmackiej przestrzeni,
Czytali je prostacy, czytali uczeni,
A oklask, co rzęsiście w moją cześć wybucha,
Przyświadczał, że rodakom trafiłem do ducha.
Turczyn wtedy plondrował Węgierszczyznę biedną
I wzrokiem bazyliszka pasł Polskę sąsiednią.
Jam był szlachcic, więc rycerz, a choć miecza niema,
Cisnąwszy ostrzem pióra — zachwiałem olbrzyma,
I wróżyłem Sarmatom, że mu czoło przetną,
Gdy zmienią rozpacz podłą na rozpacz szlachetną.
Tam głosem świętych przodków mój głos do nich woła,
Tam jękiem żon i dziatwy, tam w imię Kościoła,
Bohaterskim zapałem zatrząsłem ich łona,
I rzuciłem, jak tuszę, nie marne nasiona.
Czytano me Turcyki w uniesienia gwarze,
Tłoczyli je krajowi i obcy drukarze,
A świat mnie Demostenem łacińskim nazywa,
I Cyceronem polskim... Ej, nie wielkie dziwa,
Że człek, pełen miłości i dzikiej rozpaczy,
Wymowniejszy od greckich i rzymskich gadaczy!

IX.
Więc puszczam w lot piorunu me pióro zażarte,

I co tylko wre w sercu przenoszę na kartę,

Polska musi mnie czytać rada czy nierada.
Czy to naród na sejmie swe klęski przekłada,
Ja z odkrytemi pierśmi wychodzę widomie,
Zdzieram maskę ze zdrajców i zbrodniarzy gromię;
Czy to pożegnał żywot nasz monarcha stary,
Ja w ostatecznym hołdzie poddańczej ofiary
Składam na jego trumnę podarek grobowy,
Wieniec pochwał uwity serdecznemi słowy;
Czy gdzie kacerz wypuści z niemieckiej zasadzki
Na zgruchotanie Rzymu swój grot świętokradzki,
Ja spieszę zdeptać hydrę, jak powinność woła,
Jako prawy walecznik Pańskiego Kościoła,
Ale choć duch i ciało w ustawnej rozterce,
Wciąż cypryjska bogini rozpala mi serce;
Więc rzekłem: Grzech być dłużej pastwą tych płomieni,
Bo się zapał niewinny w zbrodniczy zamieni;
Pójdę za głosem serca, bo piekło zwycięży! —
I napisałem księgę O małżeństwie księży,
I puściłem ją na świat między ludu rzesze:
Niech się pastwią pobożni — ja wiem, że nie zgrzeszę!
 

X.
Ciekawie moje pismo z rąk do rąk chwytano,

I jak głownia rzucona na strzechę słomianą,
Zażegło całą Polskę — i już pożar płonie.
Zadrżał Biskup Dziaduski na przemyskim tronie;
Jednak władzę pasterską chcąc okazać światu,
Wezwał mnie do podnóża swego majestatu.
Stanąłem... brew najeżył... chciał mnie skarać pono;
Lecz ze mną Pismo Boże i przyjaciół grono —
Więc zmieszany, że idę z wiarą i otuchą,
Chciał wyklinać, lecz tylko zająknął się głucho.
Na wiszniańskim sejmiku znów badał mą sprawę,
Czy doprawdy mam złamać bezżeństwa ustawę?
Mimo klątwy kościelne, mimo zbrojne straże:
Tak jest! — odpowiedziałem — bo sumienie każe.
Więc mnie pismem przypozwał stanąć na swym dworze,

Mniemając, że się zlęknę, że się upokorzę;
Lecz ja na jego pozwie, wśród szlachty okrzyku,
Powtórzyłem to samo, com rzekł na sejmiku:
Żem winien posłuszeństwo nie ludziom, lecz Panu,
I podpisałem pismo: „intrepida manu.“
Słyszałem, że rozjątrzon chce się mścić nade mną
I pojmać, i osadzić w ciemnicę podziemną.
Ho! ho! księże Biskupie, skoryś do napaści;
Może i pan Odrowąż dopomógłby waści
Wojewodzińską strażą — tylko trudna rada,
Bom ja szlachcic herbowy, mnie sądzić wypada!
Nie da sądzić na rozkaz pana wojewody,
Ze mną szlachta w obronie swej własnej swobody,
Nie tylko swe miecze, lecz gardło gotowa —
Mamy powagę sejmu: jedźmy do Piotrkowa!
Obaczym, co powiedzą posłowie i radni,
I czyja się prawica z gromów obezwładni?

XI.
Tu się Prokop zapytał prędko i ciekawie:

Jakto? więc ty małżonkę pojmiesz, Stanisławie?
A twojaż głośna chwała? a stan-że twój święty?
Lecz prawda... tu ksiądz Marcin, owdzie ksiądz Walenty
Wzięli żony i ścieżkę ukazali tobie.
I przeszli do kacerzy!... ja tego nie zrobię! —
Zawołał Orzechowski, drąc szatę z szelestem; —
Pójdę za głosem serca i będę czem jestem...
Rozumiesz?... tem, czem jestem! Klnę się wobec Nieba,
Że sofizmów kacerskich dla mnie nie potrzeba
Że w mych piersiach goreje żarliwość pobożna,
Że z Marcinem Krowickim równać mnie nie można,
Bo to żmija wylęgła w kacerskim bezwstydzie;
Takim ludziom o prawdy żywota nie idzie,
Jest to wilk w owczej skórze, miękki sybaryta!
A przecież, Stanisławie — znowu Prokop spyta, —
Mówiono, żeś go kochał i bronił jak dziecko
Przed zawziętą powagą duchowną i świecką;

Mówiono, że w Krakowie, kiedym był na wojnie,
Przed księdzem Maciejowskim stanąwszy dostojnie,
Broniłeś Krowickiego bohaterskiem czołem?...
Broniłem — rzekł Stanisław, — aż sam zaginąłem,
Bo odtąd mnie obsiedli ludzie nienawistni.
Tak było: ksiądz Krowicki był Plebanem w Wiszni;
Jam go przyjął, gdy stamtąd kacerza wygnano,
Jam mu ślub błogosławił ręką niezachwianą;
A gdy był prześladowań, ja w kornej postaci
Kołatałem do panów i do szlachty braci,
Polegałem na silnych przyjaciół drużynie:
Oleśnicki w Pińczowie, a Chełmski we Lścinie,
A Rej w Nagłowskiej wiosce — to moja podpora;
Więc od miasta do miasta, od dwora do dwora
Jeździłem, przekładając Krowickiego nędzę
I prosząc o opiekę.
Ach! w tamtej włóczędze
Zginęła mego serca chwilowa swoboda:
Przebodła mię spojrzeniem czarodziejka młoda,
Że już wskrzesnąć nie mogę — we śnie i na jawie
To spojrzenie urocze klnę i błogosławię...
Lecz pcóż mam zatajać me uczucia rzewne?
Wszakże i nasze rody i serca pokrewne.
Prokopie, tyś towarzysz dziecięcej swawoli,
Przed tobą można wyznać, jako serce boli.
Więc słuchaj...

XII.
Gdzie? nie powiem, — w Krakowskiem to dosyć,

Przybiegłem o opiekę nad Krowickim prosić.
Gospodarz postać zacna i w kraju znajoma;
Ale kiedym przyjechał, nie było go doma,
Bo posłował od szlachty na krakowskim sejmie.
Więc młoda synowica wdzięcznie a uprzejmie
Zabawiała przybylca — który do tej chwili
Pamięta każde słowo, cośmy tam gwarzyli,
I każdą grę rumieńca, co kraśnieje falą,
I każde mgnienie oczu, co jak słońce palą.

Czy ona była piękną?... któż to wiedzieć może?
Insze jest piękno ludzkie, insze piękno Boże!
Ludzie mają prawidła dla kształtów, dla twarzy,
I opisali piękność jak szperacze starzy,
Co opisują w księgach dokładnie a wiernie
Garnek wynaleziony gdzieś w rzymskiej cysternie.
Lecz piękność, tchnienie Boga, odcisk jego myśli,
Grzech temu kto określa — i nikt nie określi.
Ona nie była piękną wedle piękna ziemian:
Oczy modre jak Niebo i zmienne naprzemian
Jako Niebo sarmackie — to pogodą błyśnie,
To się chmurką zasępi niby nieumyślnie,
To poważnym obłokiem cała się ogarnie,
To promykiem słonecznym wystrzeli figlarnie.
Niechże mi to określi twoja myśl bogata!
Określ mi tę purpurę, co po licach lata,
I tę postać Dyany, co skromna jak dziecię.
Co nie wie, że bogini, a króluje przecie,
Co dziwi się, gdy przed nią zdumieni uklękną...
Nie nam... nie nam, Prokopie, określić to piękno!
To nie rzeźba z marmuru, tu snadź bije łono:
A znurtować myśl Bożą nie ludziom sądzono,
Jeno czołem uderzyć...
W rozmowie nam płynie
Godzina w jednej chwili, cały dzień w godzinie.
Mówiłem jej o Włoszech, o mojej podróży;
Pytała mnie o Rzymie: czy tam kościół duży?
Czy Papież siwobrody? czy po polsku mówi?
Czy nie byłem na Etnie, idąc ku Rzymowi?
Czy straszno, kiedy ognie wulkaniczne górą?
Czy pięknie, gdy się Włoszki w Niedzielę ubiorą ?
Jak tłomaczyć na polskie chrzestne ich imiona?
Czy wszystkie takie chytre jak królowa Bona?
I dalszych pustych pytań rzucała mi krocie —
Że poważny teolog był przedsię w kłopocie.
Chociaż Polska mię swoim Cyceronem zowie,
Dałbym pokój mej chwale i mojej wymowie,

A jeszczebym się Bogu pomodlił sowicie,
Żeby w tak słodkiej bredni spędzić całe życie...
Nad wieczór stryj sędziwy powrócił z podróży.
Ona wybiega... wita... ochoczo mu służy,
I pieści się u kolan siwego brodacza,
I pancerz mu odpina, i krzesło wytacza,
I ognisko nanieca, i puhar nalewa.
A kiedyśmy przy ogniu suszonego drzewa
Jęli ze starym gwarzyć, kiedy z całą siłą
Biedny stan Krowickiego jasno się skreśliło:
Jako folgując serca niezłomnej naturze,
Wywołał piorunową fanatyzmu burzę,
Jak nań klątwy ciskają, jako w jednej chwili
Jego chleb mu wydarli i w nędzę wtrącili,
Że jeśli nikt tułacza nie wesprze opieką,
To go kędyś w nieznaną ciemnicę zawleką, —
Stary obiecał pomoc, ile starczy siła.
A ona pilno słucha ... i czoło zakryła.
Och! widziałem i dobrzem zachował w pamięci,
Jak święta łza spółczucia w jej oczach się kręci!
Zadrżałem i przysiągłem, choć piekło się zbudzi,
Że jej rękę i serce wywalczę u ludzi.
Ja dochowam przysięgi!
Prokop zbladł jak ściana;
Trzęsie się w jego uściech mowa przerywana.
Stanisławie! — zawołał rwąc się niecierpliwie —
Powiedz mi... jak się zowie?... i gdzie ona żywię?...
Gdzieś widział?... gdzieś pokochał tę cudną boginię?...
Mówi... Bogiem cię zaklinam!
Ot tutaj, we Lścinie,
W domu pana Chełmskiego — on pewnie ci znany...
Lecz ty zbladłeś, Prokopie?
Bom dziś niewyspany...
Mdło mi... słabo... nie troszcz się... porannej porze
Wyjdę sobie do lasu... tam rzeźwiej na dworze.
I prędko przywdział pancerz... i wybiega z chaty;
Za chwilę mignął w oknie jego strój bogaty:

On na koniu — a rumak już tętni w kopyta;
A harcerz głownię miecza zapalczywie chwyta;
Twarz jego płomienista, oko zaiskrzone...
I poleciał... Od krzyża wziął się w lewą stronę
I znikł we mgle porannej. Ot wróg twojej sprawie:
Snadź mu trafiłeś w tętno, księże Stanisławie!
Nie darmo tak poleciał, tak gniewno się miota...
Och! spotkacie się jeszcze na drodze żywota.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ludwik Kondratowicz.