Strona:Poezye Ludwika Kondratowicza tom I-II.djvu/208

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Gdy się uczuć człowieczych odprzysiądz nie może.
Skąd ja to mogłem wiedzieć, nieuczone chłopię,
W mej wiosce Barańczyckiej? — pomnisz ją Prokopie?
Pomnisz, jakeśmy razem, swawolnicy mali,
Klejonego latawca na sznurze puszczali?
Och! leciał w górę papier ze skrzydły smoczemi;
Lecz chyżej dumka moja rwała się od ziemi,
I swobodniej niż owa latająca żmija
Śmiało się po Niebiosach i ziemi uwija!
To sobie wyobrażam, żem zefir swawolny,
To się z chmurką pokłócę, to kwiat zerwę polny...
Tak dziecię sześcioletnie kiedy hasam śmiele,
Już mi ojciec zakupił dostojność w kościele,
I w szkole między żaki zaszczyt mi się czyni,
Żem Pleban i Kanonik Przemyskiej świątyni.
I wiary i łaciny, którą dzisiaj gwarzę,
Uczyli mię w Przemyślu ruscy bakałarze.
Pod ich okiem, namiętne do nauki dziecko,
Łapczywie piłem mądrość i rzymską i grecką.
Tam żyłem z Homerową rycerską drużyną,
W Horacym pokochałem dziewice i wino,
Tam rozogniałem usta Cycerońską frazą,
Tam mi serce rozłechtał Owidyusz Nazo.
A gdy mi biły pulsa jako morskie fale,
Kazano zostać zimnym i czytać we Mszale.
Obiegli mnie duchowie i biali i czarni;
W książce szukałem Nieba, szukałem męczarni,
I toczyłem sam w sobie dzikich walk tysiące.
Owdzie zimna rozwaga, owdzie serce wrzące
Ścierały się morderczo w głębi mego ducha.
Patrzę na krzyż — i stamtąd przyszła mi otucha,
I ślubowałem Panu uroczyste wota,
Nie odpocząć, aż trafię na prawdy żywota.

II.
Skończyłem lat czternaście. Mój ojciec w tym czasie

Z handlownymi Ormiany, w kupieckiej kolasie,