Strona:Poezye Ludwika Kondratowicza tom I-II.djvu/223

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

On na koniu — a rumak już tętni w kopyta;
A harcerz głownię miecza zapalczywie chwyta;
Twarz jego płomienista, oko zaiskrzone...
I poleciał... Od krzyża wziął się w lewą stronę
I znikł we mgle porannej. Ot wróg twojej sprawie:
Snadź mu trafiłeś w tętno, księże Stanisławie!
Nie darmo tak poleciał, tak gniewno się miota...
Och! spotkacie się jeszcze na drodze żywota.



PIEŚŃ CZWARTA.
I.
Pobożny czytelniku, jeśli ci się zdało,

Że Kanonik przemyski targa się za śmiało
Na kościelną powagę, że niezbyt uległy
Z nietykalnej świątyni wyłamuje cegły.
Aby krom wielkiej bramy, kędy lud się tłoczy,
Otworzyć dla się małą fuitkę na uboczy, —
Przepuść mu, bośmy ludzie ułonmi, niestety!
I nie rzucaj kamieńmi na głowę poety,
Co przetacza wyrazy, lecz ich sam nie chwali.
Nie mierzmy starych czasów wedle nowej skali.
Insza dziś, a inaczej bywało na świecie
Po narodzeniu Pańskiem w szesnaste stulecie.
Wtedy Kościół Piotrowy podmywała fala,
Wtedy ogniem potężnym ołtarz się wypala.
Lecz jeno nabrał hartu w tej dwoistej próbie:
Więc z błędów staroświeckich nie gorszmy się sobie.
A jeśli, gdy czytacie. gorycz was przenika.
I serce zakipiało. i żal Kanonika,
Nie wstydźcie się tych wzruszeń, czytelnicy młodzi!
Nad boleścią bliźniego zapłakać się godzi —
I wedle praw kościelnych grzechu za to niema.