Strona:Poezye Ludwika Kondratowicza tom I-II.djvu/210

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Święta księgo żywota, o Biblio wzniosła!
Do twych kart uroczystych dusza mi przyrosła:
Badałem twoją mądrość i twój duch proroczy,
Aż mi krwią, aż mi ciemnem zabiegały oczy;
Upajałem się tobą, ile głowa zmieści,
I doszedłem... że miłość to treść twojej treści.
I poczułem zgryzotę, kiedy wzrok mój pada
Na twarze Melanchtona, Lutra, Karlostada:
Bo po hardych obliczach znać co w piersiach żywie —
Świętą cechę miłości zatarli troskliwie,
Żółcią, nie zaś balsamem ich serce oddycha,
Na ustach złorzeczenie, a na czołach pycha.
Wzdrygnąłem się, uciekłem ze ściśnioną duszą.
O! Prorocy Chrystusa nie tacy być muszą!
Do Rzymu! hej, do Rzymu spieszmy lotem ptaka!
Kędy następca Piotra, świętego Rybaka,
Sługa sług Chrystusowych błogosławi rzeszy —
On mnie prawdy nauczy, z kacerstwa rozgrzeszy.
 

III.
Więc rzekłem: Bóg was żegnaj, swarliwi mistrzowie!

I w pokutnej włosieni, z popiołem na głowie,
Szedłem do ziemi włoskiej. Lecz tam z całą siłą
Powietrze zaalpejskie krew mi rozogniło:
Bo oczy włoskich dziewic i auzońskie klima,
Choćby pielgrzym był z głazu, roztopią pielgrzyma;
Choćby szedł do spowiedzi — tak mu kochać chce się,
Że więcej jednym grzechem do Rzymu przyniesie,
Jeśli miłość jest grzechem. Grzech ciężki! grzech srogi!
Mówiły mi klasztorne stare teologi...
A owo serce gore... i mój spokój płoszy,
Szarpane zgryzotami, pijane z rozkoszy.
Pomnę, chciałem je zdrętwić w modlitwie i pracy,
A padewski Bonamik, wenecki Egnacy,
Mistrzowie sławni w świecie, memu sercu mili,
Być zimnym a rozważnym szaleńca uczyli.
Chcieli zagasić wulkan — o pożal się Boże!