Paryż (Zola)/Część trzecia/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Émile Zola
Tytuł Paryż
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1898
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



CZĘŚĆ TRZECIA.

I.

W środę, w wigilię pół-pościa, miała się odbyć w pałacu Duvillard venta dobroczynna na rzecz wspomożenia kasy Przytułku pracy dla inwalidów. Bazar został urządzony w dolnych salonach, otwieranych tylko w razach wielkich przyjęć. Wszystkie trzy sale, w stylu Ludwika XVI, miały okna wychodzące na paradny, wewnętrzny dziedziniec, czworokątny, nagi, lecz majestatyczny. Spodziewano się wielkiego napływu gości, albowiem pięć tysięcy kart wejścia rozesłano po mieście, do wszystkich wybitniejszych przedstawicieli świata paryzkiego. Wieść o mającym się dziś odbyć bazarze krążyła od dni kilku, wróżąc jak najpomyślniejsze powodzenie; publiczność skłonną była podziwiać odwagę państwa Duvillard, którzy nie lękali się zbombardowaną bramę swego pałacu szeroko otworzyć, zapraszając tłumy do swoich salonów. Wprawdzie mówiono zcicha, że policya od rana nie przestawała strzedz pilnie ulicy Godotde-Mauroy, bezpieczeństwo zatem zdawało się być zupełnie zapewnione.
Myśl urządzenia Bazaru była świetnym pomysłem barona Duvillard, a wobec formalnej jego woli, Ewa poddała się nieprzyjemnościom, towarzyszącym temu, poświęcając się dla dobra instytucyi, której przewodniczyła z niezrównanym wdziękiem, lecz z również niezrównaną niedbałością. Dzienik „Globus“ z natchnienia swego naczelnego redaktora, Fonsègne, umieścił parę artykułów, zapowiadających sprzedaż dobroczynną w pałacu Duviilard, kładąc przytem nacisk uwydatniający zasługi baronowej, inicyatorki tego szlachetnego pomysłu. Bo ileż wzruszającej dobroci było w sercu tej kobiety, poświęcającej swój czas, pieniądze, oddającej swój pałac do spełnienia miłosiernego uczynku! Nie byłaż to wspaniałomyślna odpowiedź tych jednych, stojących u szczytu, a wyzwanych, zagrożonych przez drugich, rządzących się skrajnością swych najwstrętniejszych instynktów?... Wszak tak niedawno pałac ten uległ karygodnemu zamachowi, dziaś otwiera swe podwoje, w celu zebrania jałmużny dla potrzebujących pomocy. Któż teraz ośmieli się powiedzieć, że bogata burżuazya obojętną jest na cierpienia nędzarzy, że nie czyni wysiłków, by wspierać robotników, nieumiejących zabezpieczyć swej starości?...
Salony miały się otworzyć o godzinie drugiej, a zamknąć o siódmej, sprzedaż zatem miała trwać pięć godzin. Była godzina dwunasta w południe, a jeszcze wiele pozostawało do ukończenia ostatecznego przygotowania sklepów i rozłożenia towarów. Kilkunastu robotników śpieszyło się z przybijaniem dekoracyj, a tyleż kobiet gatunkowało przedmioty, przeznaczone na sprzedaż. Podczas, gdy cały dół pałacu oddany był w ich ręce, na pierwszem piętrze, w apartamentach do codziennego użytku, państwo Duvillard mieli już zasiąść do śniadania, jak zwykle, w towarzystwie kilku bliższych znajomych. Pewnego rodzaju niepokój i niesmak wywarł w ich kółku dzisiejszy artykuł, napisany przez Saniera w „Głosie ludu“, wznawiający kampanię przeciwko przekupionym członkom parlamentu w sprawie afrykańskich kolei żelaznych. Sanier z bezczelną uszczypliwością pytał się, jak długo powtarzać się będą opowieści o bombach i spiskujących anarchistach, by sztucznie rozsiewanym o nich postrachem odciągnąć uwagę publiczną od spraw ważniejszych i rzeczywiście żywotnych. Tym razem Sanier wymienił ministra Barroux, jako jednego z przekupionych. Oznaczał nawet sumę, dwukroć stu tysięcy franków, jaką Barroux otrzymał, a przytem zapowiadał, że wkrótce ogłosi listę nazwisk, trzydziestu dwóch innych senatorów i deputowanych, przekupionych znacznie niższemi datkami. Wobec tych denuncyacyj należało się spodziewać interpelacyi Mege’a, a było to tem niebezpieczniejszem, iż zapanowało wielkie i ogólne rozdrażnienie umysłów, podnieconych strachem bomb i anarchistów. Z innej zaś strony dochodziły wieści, że Vignon ma zamiar skorzystania z okoliczności i poruszy całą swą partyę polityczną, by obalić ministeryum. Zapowiadał się przeto nieunikniony i burzliwy przełom w polityce bieżącej; na szczęście Izba z powodu pół-pościa, zawiesiła swe posiedzenia do piątku, pozostawały więc dwa dni, by przygotować się i rozejrzeć w położeniu.
Ewa była dziś słodsza i apatyczniejsza, niż zwykle, a w pięknych jej oczach zaległ smutek harmonizujący z bladością twarzy. Przypisywała to zmęczeniu, bo od paru dni dość czynny brała udział w przygotowaniach Bazaru dobroczynnego. W rzeczywistości zaś niepokoiła się z powodu Gerarda, który od pięciu dni widocznie unikał z nią rozmowy sam na sam i wymówił się od proponowanej przez nią schadzki. Pewną będąc, że go dziś zobaczy, włożyła na jego intencyę suknię z białej jedwabnej materyi, wiedząc, że ten strój odmładza ją i upiększa. Wszakże pomimo wspaniałej figury, przezroczystej cery i jasnowłosej fryzury, znać po niej było jej lata. Usta miała przywiędłe i roje drobnych zmarszczek na skroniach i dokoła oczu. Kamilla, która miała być jedną ze sprzedających w Bazarze, uparła się, by włożyć, jak zwykle suknię ciemnego koloru, mówiąc, że kiedy stare kobiety ubierają się jak młode, to ona dla zrównoważenia, musi nosić babskie stroje. Lecz uśmiechała się tak ironicznie i tyle dowcipu połyskiwało w jej oczach, że była prawie ładną. Wydłużona jej twarz przypominająca głowę kozy, ułomna jej postać — znikły, zapomniane wobec jej dowcipnej, ożywionej rozmowy.
W saloniku niebiesko-srebrnym, Ewa wraz z córką oczekiwały przyjścia gości, zaproszonych na śniadanie. Ewa drgnęła, ujrzawszy wchodzącego generała Bozonnet, przybywał bowiem bez siostrzeńca, który mu miał towarzyszyć. Generał zaraz przy powitaniu, wytłómaczył nieobecność Gerarda. Musiał pozostać przy matce, trochę dziś cierpiącej, lecz po śniadaniu niezawodnie przyjdzie, by wziąć udział w Bazarze. Ewa słuchała strwożona, a chociaż siliła się ukryć swoje zaniepokojenie, Kamilla, wpatrzona w jej twarz, odgadła wszystko i zapromieniała okrutną radością. Ewa coraz silniej odczuwała jakieś nieokreślone, lecz wielkie nieszczęście, a spojrzawszy na tryumfującą twarz córki, upewniła się, że napewno jest zagrożoną. Pod wrażeniem groźby, wyczytanej w oczach Kamilli, zbladła, z trwogą wyczekując zapowiadającej się burzy.
Wtem wbiegła szybko, jak zawsze i, jak zawsze rozbawiona i wesoło śmiejąca się, księżna Rozamunda de Harn. Wyznaczoną została na jedną z dam sprzedających w sklepie baronowej, która ją lubiła za jej ciągłe wybuchy wesołości i bezustanną trzpiotliwość. Rozamunda ubrała się dziś w suknię atłasową ognistego koloru, a ekscentrycznie strojna, pasmami niesfornie kędzierzawych włosów, chuda, drobna, podobna do przebranego młodego chłopca, śmiała się, opowiadając, że na skręcie ulicy kareta jej została najechaną i mocno uszkodzoną. A gdy z apartamentów swych nadeszli baron Duvillard, w chwilę zaś potem Hyacynt, księżna zaczęła robić wymówki temu ostatniemu, bo wczoraj czekała na niego napróżno. Nie przybył, chociaż obiecał jej, że przyjdzie, by ją zaprowadzić do Montmartre, gdzie w niektórych kawiarniach dają zadziwiające przedstawienia wieczorne; podobno, że są to rzeczy okropne, lecz tem właśnie dla niej ciekawsze. Z miną znudzoną Hyacynt odpowiedział, że zatrzymali go wczoraj przyjaciele, u których odbył się seans magii, a wywołana dusza świętej Teresy bosko deklamowała sonet o miłości.
Podczas rozmowy księżnej z Hyacyntem, nadszedł Fonsègne z żoną. Zwykle bywał wszędzie sam, nie lubiąc pokazywać się w towarzystwie żony, kobiety dość ograniczonej, milczącej i brzydkiej, lecz dziś musiał uczynić wyjątek, albowiem pani Fonsègne była jedną z dam opiekunek instytucji Przytułku dla inwalidów pracy. Wreszcie, on sam występował dziś w oficjalnym charakterze administratora instytucyi, a zatem członka czynnego w Bazarze dobroczynności. Wszedł, jak zwykle, z twarzą uśmiechniętą i ożywioną, a drobna, szczupła jego postać wykwintnie opięta w długi, czarny tużurek, zdawała się być pewną siebie, jak przystoi na człowieka dyrygującego ważnemi sprawami finansowemi, i dyrektora dziennika, będącego głównym organem Rzeczypospolitej zachowawczej. Jednakże każdy, znający go bliżej, mógł w nim dziś dostrzedz wewnętrzny niepokój. Mrugał nerwowo powiekami i zaraz na wstępie spojrzał badawczo na barona, chcąc zapewne odkryć na jego twarzy wrażenie z przeczytanego artykułu w „Głosie ludu“. Lecz spostrzegłszy, że Duvillard spokojnie i z rozjaśnioną twarzą żartuje, bawiąc rozmową Rozamundę, Fonsègne nabrał wiary w swoją gwiazdę. Wszak nigdy dotąd niepośliznęła mu się noga, zatem i tym razem zwycięzko przebrnie trwożne godziny, grożące zdradą wiernego mu zawsze szczęścia. Opanowawszy się natychmiast, zaczął swobodnie rozmawiać z Ewą o sprawach Przytułku.
Wtem baronowa przypomniała sobie sprawę Laveuve’a, rzekła więc z ożywieniem:
— Czyś pan nie widział się z księdzem Fromont?... Dawno u nas nie był.. a chciałabym mu powiedzieć dobrą nowinę... On tak serdecznie nam wszystkim polecił tego starego biedaka.. Laveuve’a... Otóż będzie zadowolnionym... Wszystkie formalności zostały przyśpieszone i od trzech dni mamy w Przytułku łóżko dla Laveuve’a... Ksiądz Fromont może go nam przyprowadzić; kiedy zechce.
— Tak, zostałem o tem powiadomionym, lecz od miesiąca nigdzie nie spotkałem księdza Fromont...
— A więc wybornie się składa... bo wczoraj napisałam list do księdza Fromont, zapraszając go, by przyszedł zwiedzić nasz Bazar... Rada jestem, że się zdecydowałam na ten list... bo niezawodnie przyjdzie, więc będę miała przyjemność osobistego zakomunikowania mu nowiny, która go ucieszy...
— A ja cieszę się, że go oficyalnie nie zawiadomiłem, bo byłbym panią pozbawił przyjemności, którą rozumiem.. Ksiądz Fromont należy do wyjątkowych ludzi, którym miło pomagać w spełnieniu miłosierdzia... A przytem to niezmiernie uprzejmy ksiądz...
— Ach, tak... święty ksiądz... kochamy go i poważamy w naszem kółku...
Baron zawiadomił głośno żonę, iż nie należy czekać ze śniadaniem na młodego deputowanego Duthila, albowiem przysłał depeszę, wymawiając się od przyjścia z powodu nagłych, a bardzo ważnych interesów. Fonsègne znów się zaniepokoił i znacząco spojrzał na barona. Lecz ten uśmiechnął się i łaskawie uspokoił, mówiąc pół-głosem:
— Nic ważnego. Jest zajęty poleceniem, jakie mu powierzyłem. Ale zjawi się tu niedługo.
A odprowadziwszy Fonsègne’a na stronę dodał:
— Pamiętaj wydrukować notatkę, którą ci oddałem.
— Jaką notatkę?... Ach tak!... Już wiem... o tym wieczorze, na którym deklamowała Sylwia. Sam chciałem o tem zacząć mówić... bo mi nie wypada drukować tego artykułu z powodu nieuzasadnionych pochwał. Mam obowiązki względem moich czytelników...
Dotąd promieniejący, wesoły i zwycięzki, Duvillard nagle pobladł i zawołał prawie rozpaczliwie.
— Ależ, mój drogi, to koniecznie musi być wydrukowane i właśnie w twoim dzienniku! Bardzo mi na tem zależy... przyrzekłem to Sylwii... czemże się usprawiedliwię przed nią, jeżeli notatka nie ukaże się w „Globie“.
Baron z najwyższem zaniepokojeniem patrzył błagalnie na Fonsègne’a, który zdawał się być uszczęśliwionym ze swej nieodzowności, kpiąc wewnętrznie z tego starego człowieka, ujarzmionego wdziękami wyzyskującej go dziewczyny. Naumyślnie zwlekał z daniem odpowiedzi, zabawiony wystraszoną miną barona, który gotów był hojnie sypnąć pieniędzmi, byle Sylwię zadowolnić, i nie być przez nią odepchniętym i pozbawionym upragnionych rozkoszy. Widząc coraz silniejsze zakłopotanie Duvillarda, rzekł, jakby oddając rzeczywistą, wielką usługę:
— Dobrze, zgadzam się... wydrukuję, widząc, że tak niezmiernie panu na tem zależy... Daję słowo honoru, że wydrukuję!...
Ponieważ wiadomem już było, że Gerard i Duthil nie przyjdą, nie zwlekano dłużej ze śniadaniem, i całe towarzystwo, zebrane w saloniku, przeszło do sąsiedniej jadalnej sali. Ewa zajęła miejsce pomiędzy generałem de Bozonnet i Fonsègne, a Duvillaad pomiędzy Rozamundą a panią Fonsègne, Kamilla i Hyacynt usiedli przy dwóch przeciwnych końcach stołu. Dzisiejsze śniadanie miało w sobie coś pośpiesznego, nienormalnego, co chwila któraś z służących wchodziła, by złożyć raport swojej pani i otrzymać od niej rozkazy, drzwi zamykały się z hałasem, mury odbijały stuk młotków w dolnych salonach pałacu. Spokojny, zwykły tryb życia ustąpił zamięszaniu, wywołanemu mającą się odbyć uroczystością. Rozmowa, toczona przy stole, była urywaną, gorączkową, biesiadujący bowiem mimowoli ulegli gorączkowej atmosferze, panującej dziś w domu państwa Duvillard. Ktoś zaczął mówić o wczorajszym balu u ministra spraw wewnętrznych, natychmiast ktoś drugi zagadał o jutrzejszej popularnej uroczystości pół-pościa, a każdy powracał do sprawy najważniejszej, do zaraz otworzyć się mającego Bazaru. Wymieniano cyfrę wydatków zrobionych na zakupy, bawiono się w przypuszczenia co do cen, jakie będą nakładane przez damy sprzedające, obliczano możliwe zyski, lecz urywane, niedopowiadane o ten zdania plątały się ze światowemi pogłoskami, ze śmiechem i próbami dowcipów.
Gdy generał wspomniał nazwisko sędziego Amadieu, Ewa rzekła, że nie śmie go zapraszać, wiedząc, jak bardzo jest zajęty sprawą z anarchistami, lecz miała nadzieję, że wymknie się, chociażby na godzinę z trybunału, by przyjść coś kupić w Bazarze. Fonsègne żartował z ognistego koloru sukni Rozamundy, mówiąc jej, że zapewnie w niej płonie ogień podsycany przez wszystkich szatanów. Rozamuada zdawała się być uszczęśliwioną, albowiem to odpowiadało chwilowej jej pasyi zajmowania się satanizmem. Duvillard silił się bawić milczącą zawsze panią Fonsègne, a Hyacynt, oderwanemi zdaniami i w słowach wyszukanych, zadziwiał księżnę, opowiadając o postępie magii, o nadzwyczajnej, a już udającym się próbom, przemiany dziewiczej czystości mężczyzny w anioła, naturalnie, że po oswobodzeniu go od możności ulegania brutalnym popędom męskim. Kamilla była promieniejącą, szczęśliwą i dowcipniejszą, niż kiedykolwiek; od czasu do czasu zatrzymywała na matce pałające, nienawistne spojrzenie, co Ewę przerażało i smuciło, czuła bowiem, że dotychczasowa skryta pomiędzy niemi walka wybuchnie otwarcie i stanie się bezlitosną.
Już deser miał się ku końcowi, gdy matka usłyszała przenikliwy i umyślnie podniesiony głos córki, jakby rzucający jej wyzwanie:
— Ach, podług mnie, to najkomiczniejsze są stare elegantki, które udają młode dziewczątka. Malują się, krygują i przypuszczają, że ktokolwiek da się na to złapać i weźmie je za młode! A z upodobaniem ubierają się biało, jak do pierwszej komunii! Oj, takie panie, to najgorsze, wartoby było, żeby młodzież strzegła się padać ofiarą ich zalotności... Wstręt i obrzydzenie we mnie budzą te przestarzałe samice!
Nerwowym ruchem Ewa powstała, mówiąc:
— Przepraszam państwa, lecz musimy się śpieszyć... Przejdźmy więc na kawę do sąsiedniego pokoju... I tak lękam się, czy nam czasu starczy, by trochę odetchnąć... Lecz dziś wszystko idzie przyśpieszonym trybem...
Kawa była podana w saloniku niebiesko-srebrnym, a w pobliżu okna postawiono olbrzymi kosz z herbacianemi różami, które napełniały powietrze swym przedziwnym zapachem. Baronowa, namiętnie lubiąc kwiaty, zapełniła niemi cały pałac, tak iż zdawało się, że wiosna tutaj wiecznie panuje.
Trzymając w ręku parującą filiżankę czarnej kawy, baron zaprosił Fonsègne’a do swego gabinetu na cygaro, chcąc z nim pomówić bez świadków, drzwi wszakże pozostawił otwarte i do saloniku zalatywały chwilami echa basowych ich głosów, mięszających się w żywo prowadzonej dyskusji. Generał de Bazonnet, rad że nareszcie spotkał tutaj osobę poważną i umiejącą słuchać, usiadł przy pani Fonsègne i opowiadał jej bardzo długą i zawiłą historyę żony pewnego oficera, która towarzyszyła mężowi podczas kampanii 1870 r. Hyacynt nie pijał czarnej kawy, mówiąc pogardliwie, że jest to napój dobry dla szewców. Wyzwoliwszy się na chwilę od Rozamundy, dopytującej się go o szczegóły seansów magii, zbliżył się do siostry i szepnął niezadowolniony:
— Wiesz, moja kochana, żeś bardzo głupio postąpiła... Do czegóż to podobne takie szpilkowanie mamy?... Mnie na tem nic nie zależy, ale przestrzegam cię, że ludzie spostrzegą twoją nienawiść... a przytem, bądź przekonaną, że twoja taktyka jest grubiańską... razi brutalnością formy.
Kamilla, utkwiwszy w nim swoje wymowne, szydercze, czarne oczy, rzekła sucho:
— A ty, mój kochany, nie mięsząj się do spraw, które do ciebie nie należą.
Przestraszony wzrokiem i tonem siostry, Hyacynt, chcąc uniknąć burzy, powrócił w stronę księżnej, która, delikatnie maczając usta, dopijała kieliszek likieru. Zaproponował, by z nim poszła do sąsiedniego czerwonego salonu, gdzie pokaże jej obraz świeżo zakupiony przez ojca. Zawezwany przez niego, generał nieomieszkał poprowadzić z sobą nieocenioną panię Fonsègne, z poddaniem słuchającą dalszego ciągu opowiadanej przez niego historyi.
Matka i córka zostały więc same. Niespodziewana ta okoliczność tak osłabiająco podziałała na Ewę, iż musiała się oprzeć o marmurową konsolę, a łagodnego i tkliwego będąc usposobienia, miała ochotę zapłakać nad przykrością, jakiej lękała się w swym naiwnym egoizmie, czując, że nic nie znajdzie dla powstrzymania napaści swej przeciwniczki. Dla czego ona mnie nienawidzi? Dla czego tak pragnie pozbawić mnie ostatniej rozkoszy, jaką daje mi życie?... Ewa patrzyła na córkę z rozpaczą, lecz bez gniewu, a nieszczęście chciało, iż w chwili, gdy Kamilla, uczyniwszy nad sobą wysiłek, chciała się skierować ku drzwiom salonu, sama ją powstrzymała, robiąc uwagę nad jej ubraniem:
— Źle robisz, upierając się nosić tylko ciemne kolory... Wierzaj mi, moje dziecko, że jest ci w nich nie do twarzy...
Ewa, pyszniąca się swą urodą, dumna, że dotychczas, pomimo lat czterdziestu sześciu, wzbudzała podziw i miłość, z mimowolnem politowaniem patrzyła w tej chwili na brzydką, ułomną dziewczynę, nigdy nie mogąc pogodzić się z myślą, że była ona rodzoną jej córką. Jakto, więc to krzywe stworzenie, o długich, kościstych ramionach i rękach garbusa, o kozim profilu, było zrodzone z niej, z jej pięknie zarysowanych kształtów ciała, z jej piękna, z jej urody, dla której miała uwielbienie, pielęgnując ją całe życie z nabożeństwem, z religijną czcią, jedyną wreszcie, jaką kiedykolwiek rzeczywiście odczuła. Wstydziła się szpetoty swojej córki, a w tej chwili do niej przemówiwszy, dała jej to wyraźnie do zrozumienia intonacyą głosu i spojrzeniem pełnem politowania.
Kamilla zatrzymała się jak wryta, zdawało się jej, że w twarz ją smagnięto uderzeniem szpicruty. Przystąpiła nagle do matki. Przez chwilę milczała, przeszywając ją spojrzeniem, wreszcie cicho, przez zęby rzekła, nie spuszczając z niej wzroku:
— Znajdujesz, że nie umiem się ubierać... Trzeba było mnie nauczyć... trzeba było zajmować się mną a nie sobą... trzeba było mi powiedzieć, jaką być powinnam... trzeba było mnie nauczyć być piękną... i odkryć przedemną swoje sekrety...
Ewa nie mogła odżałować, że tak bez zastanowienia zatrzymała córkę dotknąwszy ją bolesną uwagą. Żałowała, nienawidząc scen gwałtownych i słów obraźliwych. Chcąc więc załagodzić gniew Kamilli, zwłaszcza teraz gdy lada chwila mogli nadejść goście z sąsiedniego salonu, lub ktoś ze służby oczekującej pań na dole, przerwała:
— Dość już... uspokój się... nie udawaj gorszej niż jesteś... Przecież wiesz, że cię kochałam...
Kamilla wybuchnęła stłumionym, szyderczym śmiechem:
— Tyś mnie kochała!... Ach, moja biedna mamo, jakże nie zdajesz sobie sprawy z tego, co mówisz! Najpierw zastanów się, czyś ty kiedykolwiek w życiu kogo kochała?.. Chcesz, aby ciebie kochano, lecz przyznaj, że to co innego! Ale pomyśl tylko, jest że to możliwem, abyś ty mogła kochać swoje dziecko, wogóle dziecko?... Ty nie masz nawet wyobrażenia, czem może być tego rodzaju uczucie. A ja byłam brzydka, wstydziłaś się mojej szpetoty, zatem był jeszcze jeden powód więcej, byś się mną nigdy nie zajmowała. Z obrzydzeniem odwracałaś się odemnie, zostawiając mnie w zupełności na łasce służby, a zakochaną będąc w sobie i ciągle sobą zajętą, nie miałaś nawet nigdy czasu dowiedzieć się, czy ci płatni ludzie dozorują mnie sumiennie. Tak, wiem dobrze, iż tak zawsze o mnie dbałaś... nie rób teraz miny zadziwionej, i wiedz, że po za nią widzę jeszcze wstręt i obrzydzenie, jakie masz do mojej szpetoty... Tem więcej, że chociaż jestem potworem w porównaniu z tobą, jednakże przeszkadzam ci, zawadzam...
Ostatnie słowa Kamilii zapowiadały, że scena nie zaraz się ukończy. Przystąpiły do siebie blizko i twarz w twarz, zacisnąwszy zęby, szeptem podobnym do syku, gorączkowo zamieniały zdania.
— Kamillo, rozkazuję ci, milcz. Nienawidzę kłótni.
— Nie zamilknę. Muszę się bronić, gdy na mnie napadasz. Jeżeli nie podobają ci się moje ciemne suknie, to wiedz, że je kładę z twojego powodu... chcę, byś zrozumiała niewłaściwość twoich białych sukien...
— Nie rozumiem, dlaczego cię oburzają moje białe suknie.
— Owszem... rozumiesz... nie udawaj... Lecz jeżeli chcesz, bym mówiła wyraźniej, to powiem... Otóż wiedz, moja kochana mamo, że znajdują się tacy, którym się podobam, pomimo, że mnie uważasz za niegodną mierzenia się z tobą... podług ciebie jestem brzydką, szpetną... otóż niewszyscy są tego zdania...
— Jesteś brzydką, bo nie starasz się być inną... przecież zwykle tylko to ci zarzucam.
— Niepotrzebnie mi to zarzucasz, bo taką, jaką jestem, umiałam się podobać... i podbiłam serce, pomimo że nie umiem się ubierać.
— A czyjeż to serce?... Dlaczegoż nic o tem nie wiemy?... Niechajże się ten kawaler oświadczy i co rychlej z tobą ożeni...
— O bądź spokojna, moja kochana mamo, on napewno ożeni się ze mną! Toż to będzie dla ciebie uciecha! Pozbędziesz się mego widoku, ale może jesteś już w obawie, że brzydko mi będzie w stroju panny młodej?...
Obie kobiety unosiły się w walce, sztyletując się oczyma, a chociaż zdawało się im, że mówią szeptem, głosy się im wyrywały z gardła. Kamilla, patrząc z okrucieństwem na matkę, zawołała tryumfująco:
— Temi dniami, Gerard przyjdzie oświadczyć się o moją rękę.
Ewa pobladła i, prawie nie zrozumiawszy, spytała.
— Gerard?... Dlaczego mi to mówisz?
— Dla czego?... Dlatego że Gerard mnie kocha i Gerard chce się ze mną ożenić, więc o nim muszę mówić a nie o kim innym... Tak Gerard, Gerard mnie kocha... Dosyć się nasłuchałem twoich złośliwych uwag... nie ma dnia, byś mi nie wyrzucała mojej szpetoty... mojej potworności.. jak widzisz, Gerard jest innego zdania... gusta macie odmienne...
Zamilkły i zdawało się, że kłótnia się skończyła. Lecz była to tylko pauza, odpoczynek wobec okropności naraz ujawnionej i odtąd na zawsze dzielić je mającej. Nie były to już matka i córka, lecz dwie rywalki, nienawidzące się i lękające się wzajemnie.
Ewa, dysząc, spojrzała dokoła, czy aby nikt nie nadchodzi i nikt nie podsłuchuje, wreszcie rzekła stanowczo:
— Tobie niewolno wychodzić za mąż za Gerarda!
— Dlaczego?... czy powiesz dlaczego, właśnie za Gerarda niewolno mi wyjść za mąż?...
— Bo ja tego niechcę... a niechcę, bo to jest niemożliwe.
— Wykrętów nie lubię... powiedz przyczynę. Powiedz wyraźnie!
— Nie potrzebuję się przed tobą jaśniej tłomaczyć. Wiedz tylko, że to małżeństwo nie może przyjść do skutku.
— Jak widzę, nie chcesz być szczerą... Więc powiem ci sama to, czego nie chcesz powiedzieć. Gerard jest twoim kochankiem. Ale ja nie zwracam na to uwagi! Cóż mnie to może szkodzić, że ty byłaś kochanką Gerarda?... Wiem o tem oddawna, a pomimo to liczyłam, że Gerard ze mną się ożeni...
Rozpłomienione oczy Kamilii dodawały jako komentarz: „chciałam ci zabrać Gerarda, bo wiem że go kochasz!“ Brzydka, ułomna Kamilla zapragnęła w ten sposób zemścić się na matce, która, pomimo swego wieku była jeszcze piękną, ponętną, i wzbudzającą pożądania mężczyzn. Tryumfowała w tej chwili, zabierała kochanka znienawidzonej rywalce. Tej kobiecie od dzieciństwa zazdrościła urody, a potem zazdrościła kochanego przez nią mężczyzny.
Ewa w serce rażona słowami córki, ledwie trzymając się na nogach, mówiła gasnącym głosem:
— Nieszczęsna dziewczyno... sama nie wiesz co mówisz... wysilasz się, by mi dokuczyć, by mnie ranić...
Lecz zamilkła i musiała się uśmiechnąć, bo z sąsiedniego salonu nadbiegała Rozamunda, wołając, że trzeba się śpieszyć, gdyż nadeszła godzina otworzenia bram pałacu, zatem muszą być na dole w swoich sklepach, gdy publiczność zacznie napływać. Ewa kiwnęła głową na znak, że zaraz pójdzie, lecz tymczasem mocno oparła się o konsolę w obawie, że nogi nie zdołają jej utrzymać.
Hyacynt, stanąwszy blizko siostry, rzekł, patrząc w inną stronę:
— Prowadzisz się idyotycznie... po co wyzywasz mamę do kłótni?... Lepiej były byście zrobiły, idąc na dół zaraz po kawie. Idźcie teraz, bo znów się na siebie rzucicie...
Kamilla gniewnie odparła:
— Wynoś się i zabieraj z sobą ich wszystkich. Lepiej nam będzie nie mieć was na karku!
Hyacynt spojrzał na matkę wzrokiem syna świadomego o przyczyny zajścia, Znajdował, że to wszystko jest zbytecznem i wprost śmiesznem. A z politowaniem widząc brak energii w matce, nieumiejącej stawić czoła tej żmii, jak nazywał siostrę, ruszył ramionami i pozostawiając je, by dalej trwały, kiedy chcą, w swej głupiej chęci kłócenia się, postanowił uprowadzić i zatrzymać gości w najodleglejszym rogu wielkiego czerwonego salonu. Wśród chwilowej ciszy, słychać było dolatujące wybuchy śmiechu Rozamundy i monotonny głos generała, który bawił panią Fonsègne nowo rozpoczętem opowiadaniem. Matka i córka myślały, że są same, lecz z sąsiedniego pokoju doleciały ich uszów głosy barona i Fonsègne’a. Zatem ojciec mógł usłyszeć treść ich burzliwej rozmowy! Ewa rozumiała, że najlepiej byłoby przerwać tę scenę z córką, lecz nie miała siły uczynić tego. Obawa stracenia Gerarda przykuwała ją na miejscu, a słowa Kamilli, pewnej jego miłości, policzkowały ją jak obelga. Powtórzyła więc:
— To małżeństwo nie może przyjść do skutku. Gerard się z tobą nie ożeni! Gerard ciebie nie kocha!
— Owszem, kocha! Gerard tylko mnie kocha!
— Łudzisz się, moja kochana! Najzupełniej się łudzisz! Gerard był zawsze dla ciebie uprzejmym, bo litował się, widząc cię zawsze przez wszystkich opuszczoną. Ale grzeczności Gerarda nie powinnaś sobie mylnie tłomaczyć. Wiem napewno, że Gerard nie może cię kochać.
— A ja wiem, że mnie kocha! Kocha napewno! zaraz ci powiem dla czego: bo uważa mnie za daleko mniej głupią od innych, chociażby ładniejszych, a przytem Gerard kocha mnie, bo jestem młodą!
Na chwilę zamilkła, chcąc się nasycić radością swego tryumfu, wiedziała bowiem, jak bolesną dla jej matki jest utrata młodości. Mściła się więc na tej pięknej kobiecie, której dotąd tak namiętnie zazdrościła uroczego powabu, nęcącego oczy i serca wszystkich mężczyzn.
— Tak, mamo, Gerard kocha mnie za moją młodość... bo młodość w kobiecie to coś znaczy. Ty, mamo, już zapomniałaś o tem, bo twoja młodość oddawna przeminęła... Lecz masz na mnie przykład: jestem brzydką ale młodą, a więc tą młodością ponętna, pachnąca, oczy mam błyszczące, usta świeże... A włosy moje tak są gęste i długie, że gdybym chciała, mogłabym okryć się nimi jak najwspanialszym płaszczem... Tak, tak, nawet najszpetniejsza dziewczyna ma swój wdzięk będąc młodą... Rozumiesz więc, że dla kobiety w twoim wieku jest niebezpiecznem i bolesnem mierzyć się z kobietą młodą, chociażby nawet potwornie brzydką... Ale cóż chcesz, moja droga mamo... wszystko mija, więc i dla ciebie wszystko już minęło, już się skończyło i to nazawsze, bezpowrotnie. Prawda, że byłaś piękną, lecz teraz, chociaż usiłujesz odmładzać się sztucznie, jesteś już tylko ruiną... i zapewne jest ci wstyd twojej starości, jest ci gorzko, gdy sobie to uprzytomnisz przed lustrem.
Mówiła, kładąc nacisk na każde słowo, pragnąc, by jak sztylet dosięgło serca stojącej przed nią matki. Łzy nabiegły do oczu Ewy, czuła się dotkniętą w najboleśniejszą ranę. Ach, tak, była bezbronną wobec starości, zaczynającej już psuć dawną jej piękność! Bolała na myśl, że miłość odwróci się od niej na zawsze! Była więc już tylko tym przejrzałym owocem opadłym z drzewa i skazanym na wieczne zatracenie.
— Matka Gerarda nigdy nie pozwoli, by jej syn z tobą się ożenił!
— Gerard ją nakłoni... Gerard mnie kocha, więc przekona swoją matkę... Wreszcie mam dwa miliony posagu... a Gerard niema żadnego majątku, zatem, chociażby dla tych dwóch moich milionów, matka Gerarda da nam przyzwolenie.
— A więc sama uznajesz, że Gerard ożeni się z tobą tylko dla pieniędzy!
— O nie! Gerard się ze mną ożeni, bo mnie kocha, bo kocha moją młodość, lubi moje towarzystwo. Mogę cię zapewnić, moja droga mamo, że to będzie małżeństwo z miłości, ze wzajemnej miłości. Lecz Gerard ma lat trzydzieści sześć i dotąd nie pomyślał o wyrobieniu sobie stanowiska, a ponieważ niema majątku, zatem pomyślnie się składa, że ta którą kocha, ta z którą pragnie się ożenić, przyniesie mu nietylko szczęście, ale także i pieniądze... Ach, my naprawdę będziemy dobranem i szczęśliwem małżeństwem! Kochamy się i pewnymi jesteśmy, że zawsze kochać się będziemy! A ponieważ jesteśmy młodzi, ileż lat prawdziwego szczęścia otworzyło się już dla nas!
Znów twarze matki i córki znalazły się jedna tuż koło drugiej. Drażliwa, okrutna scena przedłużała się bez końca, i podczas gdy zewsząd dolatywały głosy i śmiechy, tutaj wrzał dramat toczący się w ciszy, lecz zawzięty, okrutny, straszny, jak zbrodnia. Zdławionemi głosami, dysząc, rzucały sobie obelgi i żadna nie chciała ustąpić, pomimo, że w każdej chwili mógł ktoś nadejść i odkryć przyczynę okropnego pojedynku matki z córką. Od czasu do czasu rozlegał się wesoły śmiech ojca, rozmawiającego w sąsiednim pokoju, przy drzwiach prawie roztwartych.
— Zkąd wiesz, że on ciebie kocha?... To twój wymysł! Bo to nieprawda! Nieprawda. On tobie nie mógł tego powiedzieć!
— Owszem. Powiedział mi ze dwadzieścia razy i powtarza za każdem spotkaniem.
— Żartuje sobie z ciebie!... Żartuje, a ty się na tem nie poznajesz! Albo uważa cię za dziecko i mówi ci słowa bez żadnego znaczenia. Przecież nigdy ci nie powiedział, że chce się z tobą ożenić?...
— Niejednokrotnie mówiliśmy o tem z sobą, a Gerard sam o tem rozpoczyna rozmowę, gdy jesteśmy sami. Obecnie już jesteśmy w zupełnem porozumieniu. Gerard będzie usiłował przekonać swoją matkę, a gdy trudności z tej strony będą usunięte, oświadczy się oficyalnie moim rodzicom. Lada dzień to nastąpi.
— Kłamiesz, bezczelnie kłamiesz! Chcesz mi dokuczyć, więc kłamiesz, kłamiesz!
Rozpacz Ewy wybuchła w tym protestującym okrzyku. Już zapomniała, że jest matką i że mówi do córki. Była tylko rozkochaną kobietą, znieważoną przez tryumfującą rywalkę. Wyznała wszystko, zanosząc się od płaczu:
— On mnie tylko kocha! Mnie jedną! Czy słyszysz? Mnie kocha a nie ciebie. Przed kilku dniami przysięgał mi, że mnie będzie zawsze kochać i na honor się zaklął, że nigdy się z tobą nie ożeni!
Kamilla roześmiała się z ostrą ironią:
— Ach, moja biedna mamo, jakże jesteś naiwną! Zupełne z ciebie dziecko! Tak, z usposobienia ty jesteś dzieckiem a nie ja, chociaż latami o połowę jestem od ciebie młodszą. Więc ty przywiązujesz jakiekolwiek znaczenie do słów, które Gerard ci powiedział, będąc do tego przez ciebie znaglonym! Ach, biedna moja mamo! Żal mi cię szczerze! Doprawdy powinnabyś mieć więcej życiowego doświadczenia, lata twoje takby nakazywały! A tymczasem ty, jak młode dziewczątko, wierzysz protestom mężczyzn! Gerard nie jest przewrotnym, ani złym, lecz jest słabego charakteru i przysięgał coś chciała, bo nie śmiał na razie drażnić cię niepotrzebnie... Właśnie dla tego, że jest dobrym nie umie nikomu wyrządzić przykrości. Ale on mnie kocha.
— Kłamiesz! Kłamiesz!
— Nie, mamo. Mówię tylko prawdę. Lecz zastanów się trochę i sama osądź. Zauważyłaś, że Gerard oddawna cię unika?... Temu przeczyć chyba nie możesz?... Chociażby dziś nie przyszedł na śniadanie, bo ma już dosyć swoich sentymentalnych spojrzeń i czułych wymówek. Musisz sobie z tego zdawać sprawę, lecz bronisz się od pogodzenia się z rzeczywistością... jesteś bardzo słabą kobietą, moja mamo... i radzę ci zdobądź się na odwagę, i powiedz sobie, że wszystko dla ciebie się skończyło. Gerard lituje się nad tobą i dlatego okazuje ci uczucia, jakich już pozbył się oddawna... wreszcie będąc dobrze wychowanym człowiekiem jest grzecznym... ale możesz mi wierzyć, że biedny Gerard oddawna łamie sobie głowę, co wymyślić, by z tobą stanowczo zerwać stosunek, który mu cięży.
— Kłamiesz! Kłamiesz!
— Po co mi powtarzasz niepotrzebnie to słowo niemające żadnej podstawy! Lepiej, rozpytaj się sama Gerarda, oblicz twoje lata, przypomnij sobie, że jestem twoją córką i zajmij się wydaniem mnie za mąż, za człowieka, którego kocham i przez którego jestem kochaną. Radziłabym ci załatwić to wszystko w sposób przyzwoity i cichy. Staraj się być uprzejmą i dobrą, a jeżeli rzeczywiście kochasz Gerarda, toś powinna przedewszystkiem dbać o jego szczęście. A więc poświęć się dla niego i nie psuj mu życia twoją przestarzałą miłością. Gerard mnie tylko kocha, zatem oddaj mi go, bo on sercem tylko do mnie należy.
— Kłamiesz! Kłamiesz! Kłamiesz, ty bezczelna dziewczyno! Mówisz mi to wszystko, by mnie dręczyć, by mnie zabić!
W szale rozpaczy i gniewu Ewa przypomniała sobie, że jest matką, a więc że może skarcić tę wyrodną córkę. Nie mając kija, ani szpicruty pod ręką, wyrwała z żardinierki wysoką gałąź z kwitnącemi żółtemi różami i ciernistą łodygą smagnęła twarz Kamilli. Kropla krwi ukazała się na skroni, przy samej powiece.
Do wściekłości doprowadzona, Kamilla rzuciła się ku matce z podniesioną ręką, gotową do wymierzenia razu.
— Strzeż się, bo zapomnę, że jesteś moją matką i obiję cię jak ostatnią łajdaczkę... Lecz przebaczam ci tym razem... ale wiedz, że chcę mieć Gerarda... Gerard będzie moim mężem... odbiorę ci go ze skandalem, jeżeli nie ustąpisz dobrowolnie... radzę, byś o tem zapamiętała!
Uderzywszy córkę, Ewa nagle osłabła i osunęła się w fotel. Wzburzona była przebytą sceną a zarazem czuła wstręt do poniżającej kłótni. Egoistyczna jej natura potrzebowała spokojnego, szczęśliwego życia, ciągłych pieszczot, pochlebstwa i szeptu uwielbień.
Kamilla w groźnej, szyderczej postawie pożerała matkę oczyma, rada, że mogła być jawnie sobą. Czuła się upojoną swojem okrucieństwem.
Zapadło długie milczenie i tylko śmiech ojca rozlegał się tuż obok.
Wtem do saloniku wbiegł Hyacynt. Zastał Kamillę wpatrzoną z okrucieństwem w matkę, która teraz rzewnie płakała. Spojrzawszy z pobłażającą wzgardą, na obie kobiety, rzekł:
— Cóż?... Jak widzę ulżyłyście sobie!... Czy nie lepiej było uniknąć tego wszystkiego! I obrałyście sobie właśnie dzień dzisiejszy! Jakie to głupie! Na dole jest już pełno osób i wszyscy się o was dopytują... Przybiegłem, by was natychmiast tam sprowadzić.
Bardzo być może, iż nie byłyby go usłuchały, pragnąc jeszcze przeciągnąć okropną swą zwadę, lecz Duvillard i Fonsègne, wypaliwszy cygara, nadeszli z gabinetu, oświadczając, że i oni zejdą teraz na dół przypatrzeć się publiczności. Ewa podniosła się z fotela i, już nad sobą panując, uśmiechała się z suchemi oczyma, a Kamilla, stanąwszy przed lustrem, poprawiała włosy, wpierw otarłszy chusteczką krople krwi czerwieniące się na skroni.
Trzy wielkie, dolne salony, tapicerzy udekorowali makatami i mnóstwem wspaniałych, podzwrotnikowych roślin. Sklepy wybite były czerwoną jedwabną materyą, stanowiącą efektowne i wesołe tło dla towarów, rozstawionych i rozłożonych na wielkich stołach, oddzielających damy sprzedające od publiczności, która tłumnie napływała. Bazar przedstawiał się bogato, błyskotliwie, pełen najróżniejszych towarów, począwszy od obrazów podpisanych głośnemi nazwiskami mistrzów, do drobiazgów etażerkowych, bielizny i strojów damskich. Ta mięszanina wabiła oczy i zniewalała kupujących. W jednej z sal był urządzony bufet, gdzie drobne, białe rączki najwykwintniejszych paryżanek, podawały wina. Lakierowany wózek, zaprzężony w maleńkiego kucyka, a kierowany przez rój młodych dziewczątek, krążył po salonach, zatrzymując się na żądanie amatorów, chcących, za opłatą, grać na katarynce. Inne młode panny sprzedawały we wszystkich salonach, bilety loteryi mającej zakończyć dzisiejszą uroczystość.
Lecz Duvillard słusznie obliczył, iż główną ponętą dla przyciągnięcia publiczności, będzie stanowiła pałacowa brama, tak niedawno uszkodzona podrzuconą bombą. Piękne, światowe damy doznawały rozkosznego wzruszenia, przechodząc pod sklepieniem, noszącem jeszcze ślady wybuchu, bo chociaż główne uszkodzenia już zostały zreparowane, wszakże nie zamalowano jeszcze murów, pokrytych jak szramami świeżym tynkiem, zabliźniającym szczeliny popękanych kamieni w ścianach. Zaniepokojone a jednak uradowane główki kobiet wychylały się z ciekawością z okien powozów, dążących przed zajazd na dziedzińca, a w trzech salonach, zamienionych na bazar dobroczynności, co chwila można było słyszeć wykrzykniki: „Moja droga, czy widziałaś tę bramę?... To okropne! Przerażające! Całe mury były potrzaskane! Ledwo, że cały pałac nie runął! Ach, moja droga! Wiesz, boję się. Bo kto może nam zaręczyć, iż nowy, jeszcze straszniejszy wybuch nie nastąpi podczas, gdy tu jesteśmy! Przyznaj, że dajemy dowód odwagi! Drżałam przez całą drogę! Lecz cel tego bazaru tak jest wzniosły, że niepodobna było nie przezwyciężyć strachu. Pomyśl tylko, za pieniądze dziś zebrane stanie nowy pawilon! A niema czcigodniejszej instytucyi, jak Przytułek dla inwalidów pracy! Wreszcie trzeba, abyśmy były przykładem! Więc koniecznem jest zamanifestowanie odwagi z naszej strony, w ten tylko sposób zwyciężymy tych potwornych anarchistów. Sami się zlękną, widząc, że nimi pogardzamy i że lekceważymy ich sposób wojowania“.
Gdy Ewa wreszcie przybyła z Kamillą i zajęła miejsce w swoim sklepie, sprzedaż szła już w nim wybornie pod kierunkiem księżnej Rozamundy de Harn, która w tego rodzaju okolicznościach była wprost nieocenioną. Przebiegła, chciwa a przedewszystkiem zalotna, wabiła kupujących, zdzierając z nich bajeczne sumy, i wszystko w swym sklepie ceniąc na wagę złota.
— Wreszcie panią widzę! — zawołała, ujrzawszy nadchodzącą Ewę. — A radzę, niech się pani pilnuje, sprzedając... bo tu mnóstwo jest amatorek gotowych zabierać nam towary za bezcen... Znam takie rybki!... Wszystko przerzucą, obejrzą i wyczekują chwili, by im ustąpić taniej, niż w magazynie!... Mnie one nie złapią... umiem je odstraszyć swojemi cenami, które na szczęście, innym wydają się bajecznie nizkiemi.
Rozamunda mówiła głośno, bawiąc się, że się śmiano z jej gorączkowego przejęcia się rolą damy sprzedającej w bazarze dobroczynnym. Ewa tego nie umiała i ze zwykłą powolnością zasiadła, jak królowa na tronie, zadawalniając się patrzeniem na ruch panujący w salonach. Zmusiła się wszakże do dyrygowania córką, która sprzedawała w jej sklepie. Kamilla słuchała słów matki z przybranym dla przyzwoitości uśmiechem i udaną łagodnością. Ewa, panując nad smutkiem i rozpaczą swych myśli, nieledwie że omdlewała z wysiłku. Przerażoną przytem była koniecznością swej obecności wśród tego tłumu, do którego z obowiązku musiała się uśmiechać. Wtem spostrzegła siedzącego na ławce księdza Piotra Fromont. Pomyślawszy, że rozmowa z nim choć trochę oderwie ją od rozpaczy, zalegającej zbolałe jej serce, zbliżyła się i usiadła obok księdza, nie mogąc z osłabienia utrzymać się na nogach.
— Jakże rada jestem, żeś pan otrzymał mój list i przyszedł na moje wezwanie! Pozwoliłam sobie na to, bo mam dobrą nowinę dla pana, przytem chciałam, abyś pan miał przyjemność osobistego zaniesienia jej swemu protegowanemu. Otóż Laveuve, ten starzec tak gorąco przez pana polecony naszej instytucyi, jest przyjętym... Wszystkie formalności są już załatwione i możesz go pan jutro umieścić w Przytułku!
Piotr osłupiał, słuchając:
— Laveuve... On umarł.
Teraz Ewa się zadziwiła.
— Czyż być może?.. Naprawdę umarł?... Pan mi nic o tem nie mówiłeś. Nie! To jest niemożebne! Przecież tyle było kłopotu z przyśpieszeniem jego sprawy! A w razach koniecznego pośpiechu, mamy do załatwienia daleko więcej formalności, aniżeli w zwykłych okolicznościach, gdy sprawa podąża normalnym trybem. Starań było bez miary z powodu Laveuve’a.. a ile papierów!.. Całe stosy zapisano, żeby go módz jak najśpieszniej przyjąć do Przytułku. Ale pan zapewne tylko żartuje, mówiąc mi o jego śmierci? Powiedz mi, proszę, czy naprawdę Laveuve umarł, pomimo wszystko, cośmy dla niego zrobili?...
— Tak, umarł. Już miesiąc upłynął od dnia jego śmierci.
— Doprawdy?... Miesiąc... już miesiąc jak Laveuve umarł! Nigdybym się nie była tego spodziewała! Nie mogliśmy nic o tem wiedzieć, bo zniknąłeś pan od jakiegoś czasu... Lecz co za nieszczęście, że ten Laveuve umarł! Pan nie wie zapewne, ile to nam sprawi kłopotu, bo wszystko, co się zrobiło przez ten miesiąc, trzeba będzie odrobić... Nasze przepisy nieubłagalnie nam to nakazują... Doprawdy, niespodziewałam się tak złego obrotu sprawy...
— Najmocniej panią przepraszam... rzeczywiście powinienem był panią zawiadomić o śmierci Laveuve’a... Lecz stało się, ale ręczę pani, że on rzeczywiście umarł...
Rozmowa z Piotrem przygnębiająco oddziałała na Ewę. Nie lubiła mówić o śmierci i o umarłych. Zawsze ją to mroziło i przejmowało strachem, obecnie zaś strwożyła się, jakby złą przepowiednią. Zdawało się jej, że ją samą przykrywają całunem i spuszczają do zimnego grobowca; wszak życie jej dziś przerwało się, wraz z ostatnią miłością. Piotr zaś pomimowoli uśmiechnął się z goryczą nad okrutną ironią tego miłosierdzia, przybywającego z pomocą w miesiąc po pogrzebie!
Piotr pozostał teraz sam na czerwonej aksamitnej ławce, bo Ewa odeszła, by powitać przybywającego sędziego Amadieu. Spieszył się on bardzo z powrotem do trybunału, gdyż uwolnił się tylko na krótką chwilę, by pokazać się w bazarze dobroczynnym i kupnem jakiego drobiazgu, złożyć dowód swej sympatyi dla instytucyi, będącej pod przewodnictwem baronowej Duvillard. Pochwycił go wszakże Massot, najczynniejszy z reporterów „Globu“ i natarczywie zaczął badać sędziego, jak obecnie stoi prowadzone przez niego śledztwo. Czy prawdą jest, że jakiś mechanik, nazwiskiem Salvat podłożył bombę pod pałacową bramę? Czy też należy to uważać za bajkę, wymyśloną przez policyę, bo tak utrzymywała pewna część paryzkiej prasy. Co o tem wszystkiem wyrokował sędzia?... Czy Salvat jest wymyśloną postacią? Czy policya rzeczywiście wpadła a trop właściwy?... Czy zbrodniarz będzie ujęty?... Amadieu bronił się od dania odpowiedzi na te wszystkie pytania, słusznie utrzymując, że sprawa ta jest poza obrębem jego wiadomości, a stanie się jego sprawą dopiero z chwilą, gdy Salvat zostanie aresztowanym i oddanym w jego ręce. Lecz słowa sędziego były w niezgodzie z wyrazem jego twarzy, z intonacyą jego głosu, całem zachowaniem się dawał do zrozumienia, że wie bardzo dużo a stalowe jego oczy połyskiwały znacząco, jakby zapowiadając niezmiernie ważne wypadki w jak najbliższym czasie. Mnóstwo młodych, strojnych kobiet otoczyło rozmawiających dwóch mężczyzn, pragnąc chociażby jedno słowo dosłyszeć o tej okropnej historyi, jaka je przerażała, jak dzieci wylękłe opowiadaniami o wszędzie zaczajonych opryszkach. Z miną człowieka niemającego chwili do stracenia, Amadieu uwolnił się od pytań dziennikarza, i, jakby nie widząc rozgorączkowanych kobiet śledzących za każdem jego słowem i ruchem, zbliżył się do sklepu baronowej i, kupiwszy od Rozamundy parosusową papierośnicę za dwadzieścia franków, natychmiast skierował się ku wyjściu.
Poznawszy zdaleka Piotra, Massot przyszedł go powitać i, z właściwą sobie gadatliwością, rzekł zaraz na wstępie:
— Jak pan sądzisz, wszak Salvat musi już być daleko?... Niegłupi czekać na policję!... Pewnie, że zemknął natychmiast po zamachu i nie w Paryżu go znajdą... Doprawdy, że policja jest nieoszacowaną ze swojemi poszukiwaniami! Za boki się biorę od śmiechu, gdy wspomnę różne jej niepowodzenia!...
Już miał rozpocząć opowiadanie któregoś wspomnienia, gdy stanęła przed nim Rozamunda, przywołując za sobą Hyacynta.
— Panie Massot — zaszczebiotała — pan wszystko wiesz i wszędzie uczęszczasz... zatem osądź pan bardzo ważną sprawę pomiędzy nami... „Muzeum okropności“ na Montmartre, ta kawiarnia, w której co wieczór śpiewa Legras, ową piosnkę o „Kwiatach rosnących na bruku“.
— Zachwycające miejsce... urocze... nie śmiałbym tam nikogo zaprowadzić.
— Pan żartujesz, a ja na seryo się pytam... Otóż, przyznaj pan, że uczciwa kobieta może tam pójść, jeżeli jej towarzyszy ktoś znajomy — mężczyzna należący do jej kółka towarzyskiego!
I nie czekając na odpowiedź, zwróciła się w stronę Hyacynta, wołając uradowana:
— A co?... Widzisz, mój drogi, że pan Massot nie przeczy... przyznaje mi rację! Zatem musisz mnie tam zaprowadzić! Pójdziemy dzisiaj, pójdziemy, jakże się cieszę!
Wybuchnąwszy śmiechem, uciekła i, stanąwszy w swoim sklepie, z wdziękiem i przymileniem, sprzedała pudełeczko szpilek wiekowej damie, która zapłaciła jej dziesięć franków, za przedmiot wartości jednego susa.
Popatrzywszy za odbiegającą Rozamundą, Hyacynt wycedził przez zęby, z miną człowieka do głębi rozczarowanego życiem:
— Idyotka... cieszy się chęcią zobaczenia nocnej kawiarni!...
Massot okazał się pobłażliwym i filozoficznie ruszywszy ramionami, rzekł, że każda kobieta lubi nowość i potrzebuje rozrywki. Hyacynt, przybrawszy minę jeszcze więcej znudzoną, odszedł zwolna w stronę ładnych, młodych panien sprzedających bilety loteryjne, a Massot śledząc wzrokiem wymuszoną jego postać, szepnął:
— Byłby już na niego czas, by jaka kobieta nauczyła go być mężczyzną...
Lecz nagle zamilkł, patrząc z zaciekawieniem w stronę drzwi, a po chwili nachyliwszy się do Piotra, rzekł:
— Wiesz pan, Duthil przyszedł! Cóż ten Sagnier plótł rano w swoim dzienniku, zapewniając, że Duthil spać dziś będzie w kozie... w Mazas...
Duthil, uśmiechnięty, promieniejący, szybko przebijał się przez tłum w stronę sklepu baronowej, w pobliżu którego spostrzegł barona Duvillard, w dalszym ciągu rozmawiającego z dyrektorem „Globu“. Jeszcze będąc zdaleka, mrugał znacząco i dawał znaki ręką, pragnąc corychlej powiadomić barona o zwycięztwie, jakie odniósł w trudnej, dyplomatycznej sprawie, której się podjął. Szło tu ni mniej ni więcej, jak o ważny manewr, mający przyśpieszyć występ Sylwii na scenie teatru Komedyi francuzkiej. Wmówiła ona w Duvillarda, że powinien wydać obiad na cześć pewnego z wpływowych krytyków. Twierdziła, że gdy zostanie mu przedstawioną, oczarowany przez nią użyje wszelkich środków, by zmusić administracyę teatru do dania jej upragnionej roli. Otóż wpływowy krytyk był człowiekiem surowym i unikającym tego rodzaju zaprosin. Wręcz więc odmówił, a Duthil, tem niezrażony, i przejęty ważnością poruczonej mu przez barona misyi, od trzech dni bezustannie biegał po Paryżu, poruszając wszystkie swoje stosunki, błagając ludzi znanych i nieznanych, by wpłynęli na starego mruka. Wreszcie zwyciężył i, niosąc tę nowinę, Duthil był rzeczywiście upojony swojem zwycięztwem.
— Drogi baronie, dziś, o godzinie wpół do ósmej! Ależ się zmordowałem! Dalibóg łatwiejby mi było przeprowadzić w izbie uchwałę nowej emisyi jakichkolwiek papierów.
Śmiał się, rozglądał dokoła, niezmiernie uradowany powodzeniem. Duthil przedewszystkiem chciał się bawić i prowadzić wesołe życie, zaś rolę deputowanego rozumiał tylko jako najdogodniejszą ku temu drogę. Sumienie tego człowieka, zajmującego się polityką, pozwalało mu teraz drwić z wyczytanych rano denuncyacyj w „Głosie ludu“. Pewnym był bowiem, że baron go wesprze i ocali w razie niebezpieczeństwa.
Fonsègue zapragnął go postraszyć, by się zabawić przemianą tej trzpiotowatej twarzy:
— Nie bądź tak wesołym... Źle... bardzo źle, wszystko może przepadło...
Dnthil zbladł i już mu się zdawało, że widzi komisarza policyi, ciągnącego go gwałtem do Mazas. Strach taki chwytał go czasem niespodziewanie, jak kolki w boku. Lecz atak zwykle trwał krótko i Duthil uspakajał się i trzpiotał jeszcze weselej. Cóż u licha! Czego miał się obawiać, bawił się dzisiaj, to i jutro bawić się będzie!
— Ja się niczego nie obawiam — odpowiedział, patrząc znacząco na barona. — Mam swoje zasługi, a one starczą, by mnie obronić.
Duvillard, zadowolniony z pomyślnego załatwienia tak żywo interesującej go sprawy, uścisnął obie dłonie młodego deputowanego mówiąc, że jest poczciwym chłopakiem. A zwróciwszy się w stronę Fonsègne, rzekł:
— Wszak będziesz z nami na tym obiedzie?... Musisz, koniecznie i nieodzownie musisz być z nami... Chcę, aby Sylwia była dziś otoczoną imponującem kółkiem ludzi... Duthil będzie przedstawicielem Izby, ty dziennikarstwa — paryzkiej prasy, ja finansów...
Zamilkł nagle, spostrzegłszy Gerarda przeciskającego się dyskretnie, bez pośpiechu, pomiędzy tłumem strojnych kobiet, zalegających salony. Giestykulując, przywołał go; a gdy młody człowiek był już blizko, Duvillard rzekł nieledwie z prośbą:
— Drogi Gerardzie, liczę, że mi nie odmówisz oddania wielkiej przysługi...
Ciszej, na ucho opowiadał całą sprawę, nie ukrywając radości, że słynny krytyk, mogący decydować o przyszłej karyerze Sylwii, dał się uprosić i przyjął zaproszenie na obiad dziś odbyć się mający. Wszak w tak ważnej okoliczności wszyscy przyjaciele Sylwii powinni się zgrupować dokoła niej, prosty obowiązek im to nakazuje.
— Żałuję, że nie będę mógł służyć swoją osobą — rzekł Gerard z zakłopotaniem. — Matka moja jest trochę dziś niedomagającą, więc obiecałem jej, że wcześnie wrócę, by dotrzymać jej towarzystwa.
— Twoja matka jest zbyt rozumną kobietą, by nie uwzględnić wyjątkowej okoliczności, a przyznasz, mój drogi, że okoliczność, którą już teraz znasz, jest najwyższej wagi... Wróć więc do siebie i wytłomacz matce, że dzisiejszy wieczór musisz spędzić poza domem, bo od tego zależy szczęście życia jednego z twoich najbliższych przyjaciół...
A widząc, że Gerard jest już zachwiany, dodał:
— Potrzebuję cię, mój drogi, więc nie możesz mi odmówić. Na dzisiejszym obiedzie będziesz przedstawicielem arystokracyi rodowej. Wiesz, jakie niezachwiane dotąd stanowisko zajmuje arystokracya w świecie teatru... A jeżeli ów krytyk, widząc ciebie przy Sylwii, nabierze przekonania, że jest ona protegowaną i przez arystokracyę, to tryumf naszej Sylwii będzie niezawodny...
Gerard przyrzekł swoją obecność, lecz zaledwie postąpił parę kroków w stronę sklepu baronowej, gdy zatrzymany został przez swego wuja, generała de Bozonnet. Generał czuł się podnieconym widokiem tylu ładnych, młodych kobiet, i wałęsał się dotąd po salonach, jak stara łódź pozbawiona steru, a rzucona na wzburzone prądy. Od dawna już opuścił panią Foasègne, kupiwszy jej, w podziękowaniu za jej cierpliwość, autograf monsignora Martha, za co z wielkopańską hojnością zapłacił sto franków. O wiele więcej kosztował go spacer pomiędzy młodemi pannami, które zajmowały się sprzedażą biletów loteryjnych, było ich pełno we wszystkich salonach i prawie każda zyskała w generale kupującego.
Rozweselony, rzekł do siostrzeńca:
— No, mój chłopcze, radzę ci, strzeż się tych dzierlatek... Bo to temu opędzić się nie można... A co prawda, człowiek ostatni grosz oddałby, byle popatrzeć zblizka na ich ładne buzie... Ale patrz, zdaje mi się, że panna Kamilla cię woła...
Rzeczywiście tak było, bo Kamilla nie spuściła oka z Gerarda od chwili, gdy przybył, i uśmiechała się ku niemu zdaleka, wyczekując, by spojrzał w jej stronę. Teraz spojrzenia ich spotkały się i Gerard czuł się zmuszonym iść ku niej, pomimo, że spostrzegł zrozpaczone oczy Ewy, przyzywające go ku sobie. Kamilla wiedząc, że matka będzie teraz na nią patrzeć, powitała się z Gerardem z zalotnym wybuchem serdeczności, a korzystając ze swobody dozwolonej pannie sprzedającej na cel dobroczynny, zaczęła narzucać Gerardowi różne kupna, wkładając mu do kieszeni sprzedawane drobiazgi, filuternie ściskając go za ręce pod pozorem, że mu oddaje wybrane przedmioty. Śmiała się, żartowała, była wesołą, wiedząc, że tym sposobem ciężkie ciosy zadaje obserwującej ją rywalce.
Ewa, nie mogąc dłużej zapanować nad sobą, postanowiła ich rozłączyć, przywołując Gerarda, lecz zatrzymał ją Piotr, który przed wyjściem ztąd, chciał jej objawić myśl, jaka go nagle opanowała.
— Pani wspomniała o licznych kłopotach, jakie musiała przezwyciężyć, chcąc dać miejsce w Przytułku dla Laveuve’a... Otóż skoro Lavauve umarł, pozostaje miejsce do zajęcia... Proszę, jeżeli to możebne, niech pani będzie łaskawą zatrzymać je do mojej dyspozycyi... Dziś jeszcze zobaczę się ze czcigodnym księdzem Rose, on zawsze ma mnóstwo protegowanych przez siebie biedaków, którym nie może przyjść z pomocą, jakby tego pragnął... zatem powiem mu, że pani ma miejsce dla jednego starca w Przytułku... Uszczęśliwionym z tego będzie i natychmiast kogo przyprowadzi...
— Dobrze... i owszem... — rzekła baronowa jąkając się. Bardzo będę szczęśliwa... Kiedy pan zechce... poczekam... postaram się poczekać... może się to da zrobić... niewiem... i owszem... i owszem...
Drżała nerwowo z bólu i niewiedziała co mówi. A pragnąc go rychlej odwołać Gerarda od córki, wpatrzyła się w niego, zapominając o obecności Piotra. Pod naciskiem rozpaczliwego jej spojrzenia, Gerard zdołał się wyswobodzić z rąk Kamilli i przyszedł powitać jej matkę.
— Jakże rzadko cię teraz widujemy, kochany panie Gerardzie! — zawołała wesoło, siląc się na swobodny uśmiech. — Co się z panem dzieje?...
— Byłem trochę niezdrów... Tylko temu niech pani przypisuje moją nieobecność... rzeczywiście byłem cierpiącym...
Był cierpiący! Patrzała teraz na niego z najwyższem zaniepokojeniem tkliwie kochającej matki, wiedzącej, że piękna, okazała postać Gerarda była tylko zwodniczym pozorem czerstwości i zdrowia. Wydało jej się, iż regularne rysy jego twarzy, naprawdę noszą ślady przebytej choroby. A może ta bladość wynikła nie z fizycznych, ale z moralnych cierpień?... Wszak on tak niezmiernie jest dobrym, zatem musi boleć nad zmarnowanem swem życiem, nad swą niezdolnością do wojskowej karyery, nad tem, że dotychczas tyle już roztrwonił pieniędzy swej matce, która bezustanne czyniła wysiłki, by starczyć na zaspokojenie potrzeb syna. A może cierpienia jego wynikły skutkiem decyzyi, jaką powziął?... Bo naglony okolicznościami, zdecydował się na małżeństwo z tą bogatą dziewczyną, pomimo, że jest garbatą, krzywą, brzydką i złą!... Jaki on musi być nieszczęśliwy! Serce Ewy rozpłakało się nad niedolą tego ukochanego, a tak słabego człowieka. Zapominając więc, że nawet cicho szeptane słowa mogą być pochwycone przez kogoś z tych snujących się dokoła ludzi, rzekła z rozczuleniem a zarazem z gorącą prośbą:
— Jeżeli ty cierpisz, ach, jakże ja cierpię... Gerardzie! Musimy się spotkać... muszę się z tobą widzieć... chcę!
Zakłopotany, wyjęknął z cicha:
— Nie, nie, błagam! Odłóżmy, zaczekajmy... trochę później!
— Gerardzie, ja muszę się z tobą rozmówić... muszę... Kamilla mi powiedziała o twoich projektach... Nie możesz mi odmówić schadzki... musisz uwzględnić moją prośbę... Chcę cię widzieć na osobności.
Gerard pobladł, przerażony myślą sceny, jaka zajdzie przy żądaniu i dawaniu objaśnień. Chcąc chociażby chwilowo tego uniknąć, rzekł:
— Ale tam, gdzie zwykle, nie można... Adres stał się wiadomym.
— Zatem, w lasku Bulońskim... jutro o godzinie czwartej... w tej restauracyi, w której już mieliśmy schadzkę.
Nie mogąc dłużej się bronić, przyrzekł i pożegnał się z Ewą, widząc, że Kamilla nie przestawała badawczo na nich patrzeć. Nieco uspokojona, Ewa raczyła zająć się teraz sprzedażą, bo natłok kupujących zwiększał się przed jej sklepem i nie można było nadążyć żądaniom, chociaż Rozamunda i inne pomagające damy, usługiwały z werwą godną podziwu. Ewa sprzedawała, jakby od niechcenia, z miną dojrzałej wiekiem bogini, a oczy jej pobiegły za Gerardem, który przyłączył się do grupy, złożonej z barona, Fonsègne’a i Duthila. Panowie ci mówili z podnieceniem o dzisiejszym wieczornym obiedzie, mającym zdecydować o przyszłości Sylwii.
Piotr, porzucony i zapomniany przez baronowę, został czas jakiś na miejscu, nie mogąc się ruszyć z powodu całego zastępu kobiet, zagradzających mu przejście. Pomimo woli słyszał więc znaczną część rozmowy Ewy z kochankiem. Lecz oddawna znał tę tajemnicę wszystkim wiadomą, a jako częsty gość w pałacu Duvillard, zapoznał się z całem sekretnem życiem jego mieszkańców. Ileż nędzy fizyologicznej i moralnej było poza pozorami szczęścia, bogactwa i władzy tych ludzi. Była to jedna wielka rana zagnieżdżona i nieuleczalnie pożerająca serca i ciała ojca, matki, syna i córki, którzy, będąc jedną rodziną i żyjąc pod jednym dachem, żadnego nie mieli dla siebie uczucia, nic ich nie łączyło, a przeciwnie — wszystko rozłączało.
Z trudem Piotr przedostał się do drzwi i opuścił salony pałacu Duvillard, w chwili, gdy bazar na cel dobroczynny wrzał pełnią swego światowego tryumfu. Bawiono się wybornie. A tymczasem Salvat, uliczny włóczęga, kryjący się przed obławą policyi, przymierał z zimna i głodu, zaś Laveuve leżał już w mogile, nie doczekawszy się potrzebnej do życia kromki chleba od tego samego miłosierdzia, tak hałaśliwie manifestującego swą niewyczerpaną hojność i troskliwość.
Tak, losy Salvata, losy Laveuve’a, policzkowały straszliwą ironią czczość pomocy tych hulaszczych uroczystości, urządzanych pod pozorem niesienia ulgi cierpiącym.




II.

Jakże było rozkosznie, cicho i spokojnie w ubogiem mieszkaniu zacnego, starego księdza Rose, w jego małych izdebkach na parterze przy ulicy Cortot, izdebkach, wychodzących na mały, wązki ogródek! Na ten stromy szczyt wzgórza Montmartre, prawie niedostępny dla kołowego ruchu, nie dolatywał turkot powozów, ani oddech wielkomiejskiego życia. Paryż ciągnął się po drugiej stronie wzgórza, tutaj zaś panowała senna cisza dalekiego prowincyonalnego miasteczka.
Wybiła godzina siódma i Piotr wraz z księdzem Rose oczekiwali w skromnym pokoju jadalnym, by najmowana do zajęć gospodarskich stara kobieta, postawiła na stole zupę, na którą Piotr został dziś zaproszonym. Ksiądz Rose, zaniepokojony, pozostając bez wieści od swego młodego przyjaciela, napisał wczoraj list, prosząc, by przyszedł pomówić o sprawach interesujących ich wzajemnie. Bo Piotr, chociaż wycofał się jako wspólnik księdza Rose, gdy zamknięto Przytułek przy ulicy Charonne, jednakże każdego miesiąca dawał mu część swoich dochodów na wspólne jałmużny, a ksiądz Rose uważał się zobowiązanym do składania mu szczegółowego o tem sprawozdania. Mieli zamiar rozpatrzeć te kwestye zaraz po obiedzie i wspólnie się zastanowić, czy nie możnaby lepiej i czynniej zorganizować pomoc środkami, jakiemi rozporządzali. Zacny ksiądz Rose promieniał radością, zadowolniony z dzisiejszego wieczoru, jaki spędzi z kochanym swym przyjacielem i przy zajęciu się sprawami biednych. Niesienie im ulgi było jedyną przyjemnością jego życia, a jakkolwiek częste spotykały go napomnienia od władzy duchownej, nieuleczalnie powracał do swego nałogu, pędzony żądzą swego współczującego serca.
Widząc uradowanie, jakie sprawił swoim przyjściem, Piotr czuł się szczęśliwym, i wśród głębokiej ciszy wypoczywał, poddając się z rozkoszą prostocie i dobroci tu panującej. Oczekując na obiad, wśród rozmowy, Piotr przypomniał sobie o wakującem miejscu dla starca w Przytułku inwalidów pracy i obietnicy baronowej Duvillard, że zaczeka, by ksiądz Rose przyprowadził jednego ze znanych sobie nędzarzy. Nie odkładając na później, przedstawił rzecz całą swemu gospodarzowi.
— Ach, moje drogie dziecko, nie jednego, lecz wszystkich potrzebujących chciałbym zabezpieczyć od dokuczającej im nędzy! Pomiędzy tylu biedakami, jakże trudno zrobić wybór i uszczęśliwić jednego z krzywdą drugich. Lecz kiedy tylko dla jednego jest miejsce, postarajmy się wybrać najnieszczęśliwszego.
Namyślał się, wybierał, to znów odrzucał, wahając się i ważąc w swem sumieniu, wreszcie rzekł stanowczo:
— Już mam, co ci potrzeba. Nie znam jego nazwiska, ale wszyscy go nazywają „ten wielki-stary“. Był stolarzem, lecz dziś ma lat siedemdziesiąt dwa i od lat kilkunastu już nie mogąc pracować, żyje z jałmużny, a jeżeli znajdzie jaki, chociażby najlichszy zarobek, nie pokazuje się u mnie całemi tygodniami. Trzeba będzie go poszukać, kiedy ci pilno. Wiem, że najczęściej sypia w nocnym przytułku przy ulicy d’Orsel, lecz z powoda braku miejsca, niezawsze może się tam dostać, a wtedy szuka sobie jakiej nory za płotami pustych gruntów. Moje dziecko, czy zechcesz dziś ze mną pójść na ulicę d’Orsel?... Może razem łatwiej go znajdziemy...
Oczy mu błyszczały, taka wyprawa była dla niego pożądanym, lecz zakazanym owocem. Od ostatniego zgromienia i niełaski w arcybiskupstwie, nie śmiał sobie na nią pozwolić, a jednak miłością wezbrane jego serce nie przestawało tęsknić do rzeczy wzbronionej i poczytywanej mu za zbrodnię.
— Moje dziecko, powiedz, wszak pójdziemy razem?... Będę się potem pilnował i postaram się być posłusznym rozkazom moich przełożonych... Lecz osądź sam, wszak tym razem jestem nieledwie że zmuszonym okolicznościami, bo gdzież odnajdziemy „starego“, jeżeli nie tam?... Zatem pogawędzimy do godziny jedenastej, bo pierwej iść tam nie można... A wiesz, rad przytem będę, że ci pokażę taki nocny Przytułek... Nigdy nie było ku temu sposobności... Ach, ileż nędzy i cierpienia jest wśród takiego ludzkiego stada!... A może zdarzy się szczęśliwa okoliczność, że zaraz znajdziemy „starego“, a może uda się nam wesprzeć i jakiego innego nędzarza!
Ksiądz Rose, promieniejąc radością, zapalał się a Piotr z serdecznem wzruszeniem, podziwiał młodzieńczość tego apostoła, o sercu przepełnionem współczującą miłością wszystkich cierpiących.
— Zatem rzecz ułożona — rzekł. — Rad jestem, że spędzę z tobą wieczór, mój ojcze, a nasza wyprawa do nocnego Przytułku przypomni mi nasze dawne wyprawy, z których powracaliśmy z sercem wezbranem bólem a zarazem radością.
Służąca postawiła zupę na stole, a podczas gdy dwaj księża mieli już zasiąść do stołu, odezwał się nieśmiało dzwonek przy drzwiach wchodowych. Po chwili, gdy ksiądz Rose dowiedział się, że to pani Mathis, sąsiadka, która przyszła się dowiedzieć o odpowiedź, prosił, by weszła, szepnąwszy pierwej do Piotra:
— Biedna kobieta, potrzebowała dziesięciu franków, by wykupić materac z zastawu... nie miałem pieniędzy, lecz postarałem się... Mieszka na poddaszu i nie może się utrzymać ze swoich dochodów, walczy jak może, by sobie dać radę...
Piotr, przypomniawszy sobie młodego człowieka, którego widział w mieszkaniu u Salvata, spytał:
— Czy ona nie ma syna, mającego lat dwadzieścia?...
— Tak, tak... to jej syn. Przypuszczam, że ona pochodzi z zamożnej rodziny z prowincyi. Mówiono mi, że wyszła zamąż w Nantes za swego nauczyciela muzyki... Inni mówią, że dała się przez niego wykraść... i razem z nim przybyła do Paryża... ale on wkrótce umarł... smutny koniec miłości! Sprzedawszy meble, zgromadziwszy, co było można, wdowa miała dwa tysiące franków rocznego dochodu... ograniczywszy się w wydatkach, zdołała syna posyłać do gimnazyun... Lecz nowe na nią spadło nieszczęście... Pieniądze były ulokowane w papierach, które straciły wartość i dochód zmalał do ośmiuset franków... Z tego trudno utrzymać się we dwoje... Komorne wynosi dwieście franków rocznie, zatem pozostaje jej na wszystkie inne wydatki piędziesiąt franków na miesiąc... Od półtora roku syn z nią nie mieszka, bo nie chciał być jej ciężarem. Pragnął znaleść jakie miejsce, lecz podobno źle mu się powodzi.
Weszła pani Mathis. Była to drobna i szczupła brunetka o twarzy smutnej i łagodnej. Zawsze czarno ubrana, mówiła mało i cicho, robiła wrażenie nieśmiałej, wylękłej istoty, która wiele cierpiała i niczego dobrego nie spodziewała się spotkać w życiu. Gdy ksiądz Rose wręczył jej dziesięć franków, zawiniętych w kawałek papieru, zarumieniła się, dziękując, i z zakłopotaniem przyrzekła, że postara się oddać ten dług za kilka tygodni, bo wie, że te pieniądze są przeznaczone dla jeszcze biedniejszych, niż ona.
— A cóż się dzieje z Wiktorem, z pani synem?... — zapytał ksiądz Rose. — Czy znalazł jakie zajęcie?
Zawahała się, niewiedząc czem właściwie syn jej się zajmuje, widywała go zaledwie co kilka tygodni. Rzekła więc wymijająco:
— Dobry z niego chłopiec... bardzo do mnie przywiązany. Nie mogę odżałować, że nie mogłam dalej łożyć na jego wykształcenie. Pragnęłam, żeby ukończył szkołę Normalną... Lecz ruina majątkowa zaskoczyła nas przed zdaniem egzaminu przez Wiktora... W gimnazyum uczył się wybornie... Był uczniem nietylko inteligentnym, ale i bardzo pilnym...
— Wszak Wiktor miał zaledwie lat dziesięć, gdyś pani straciła męża?...
Znów się zarumieniła, i sądząc, że dzieje jej życia są znane obu księżom, rzekła:
— Tak. Mój biedny mąż całe swe życie był nieszczęśliwym, prześladowanym... Był więc rozgoryczonym i rozżalonym na wszystkich i na wszystko. Umarł w więzieniu, bo został aresztowany podczas jednego z burzliwych zebrań, na które lubił uczęszczać... Aresztowano go, bo nieszczęśliwie zranił agenta policyjnego... Przed laty wziął udział w komunie i bił się mężnie, chociaż był bardzo łagodnego usposobienia. Pożycie nasze było szczęśliwe, mąż ubóstwiał mnie zawsze.
Oczy pani Mathis zaszły łzami. Ksiądz Rose, wzruszony, chciał ją pocieszyć, przypominając Wiktora:
— Trzeba mieć nadzieję, że syn będzie dla pani pociechą... Może niedługo znajdzie stanowisko, a przywiązaniem swem osłodzi pani życie.
Pani Mathis wstała i, pożegnawszy się, cicho wyszła z pokoju. Smutna jej twarz nie rozjaśniła się ani na chwilę, a nic nie wiedząc, co się dzieje z synem, drżała, by los nie zesłał jej nowego ciosu.
— Nie myślę — rzekł Piotr, po jej odejściu — by ta biedna kobieta mogła liczyć na swego syna... Raz go tylko widziałem, lecz dziwnie zimne i ostre ma spojrzenie.
— Tak sądzisz? — zawołał ksiądz Rose, zaniepokojony w swej naiwnej potrzebie dopatrywania się we wszystkich własnej swej tkliwości. — A może się mylisz... Mnie Wiktor dosyć się podobał, jest grzecznym, dobrze wychowanym; może tylko zbyt mu pilno, by życia używać... Ale to ogólna cecha dzisiejszej młodzieży... No, ale dajmy temu pokój i siadajmy do stołu, bo zupa wystygnie...
Prawie o tej samej godzinie, przy ulicy Saint-Dominique, w ponurym salonie na parterze, siedziała koło kominka pani do Quinsac, a towarzystwa dotrzymywał jej markiz de Morigny, wierny, przywiązany jej przyjaciel. Ogień na kominku prawie się dopalił, lecz hrabina nie dzwoniła, by przyniesiono światła, wolała pozostać wśród zapadającego zmroku, by lepiej ukryć wyraz swej stroskanej twarzy. Zdawało się jej, że śmielszą będzie w odsłonięciu swych myśli, gdy ciemność zupełna zapanuje w tym głuchym salonie, do którego nie dolatywał żaden odgłos z ulicy, a wszystko tylko mówiło o przeszłości. Wreszcie, odważyła się rzec:
— Jestem zaniepokojona o zdrowie Gerarda. Zaraz go zobaczysz, mój dobry przyjacielu, i sam osądzisz... Gerard obiecał, że dziś wcześnie wróci i, że zostanie w domu na obiedzie... A może będziesz złudzony jego pozornie dobrym wyglądem?... Bo zawsze jest okazałym i pięknym... Lecz mnie ten pozór zdrowia nie wystarcza... znam dokładnie jego naturę... Wszak z takim trudem zdołałam go wychować! Najdrobniejsza okoliczność wytrąca go z równowagi... najlżejsza dolegliwość zamienia się u niego w chorobę... A życie, jakie prowadzi, jest szkodliwem dla jego delikatnego organizmu.
Zamilkła, westchnęła, wahając się, czy wyspowiada się do końca.
— Nie widzę możności innego sposobu życia dla niego — rzekł powoli markiz, którego sylwetka słabo się zarysowywała w głębi fotelu, po drugiej stronie kominka. — Służba w wojsku byłaby dla niego jeszcze uciążliwszą, i bardziej wyczerpującą... wszak nawet karyera dyplomatyczna okazała się dla niego nieodpowiednią z powodu delikatnego zdrowia... Zatem, droga moja, przyznaj, że Gerard nie ma nic innego do czynienia, jak to, co robi... Pocieszajmy się myślą, że może doczeka się szczęśliwszych okoliczności... końca tych niedorzecznych republikańskich rządów, które Francyę do grobu zapędzają.
— Tak, zapewne. Ale tymczasem?... Ja właśnie się obawiam tak długo przeciągającej się bezczynności Gerarda. Bywanie w świecie wyczerpuje go, a przytem spotyka się z różnymi ludźmi, zatraca poglądy, jakie mieć powinien... Przecież tyle ustępstw musieliśmy mu sami zrobić... na tyle znajomości pozwolić!... Chociażby ostatni jego stosunek miłosny!... Pamiętasz jak byłam temu przeciwna... to drażniło i raziło cały szereg moich poglądów, a nawet religijnych przekonań... lecz wyznaję, że był czas, gdy pogodziłam się z tą myślą, osądziwszy, że stosunek ten jest raczej pomyślnym dla niego... Lecz Gerard ma lat trzydzieści sześć, czyż więc podobna, by przedłużał dotychczasowy sposób życia?... Może jest mu z tem dogodnie, lecz nie widzę żadnego celu, żadnej nadziei przyszłości... Przypuszczam, że Gerard sam to spostrzegł i może niedomagania jego ztąd właśnie pochodzą... martwi się swoją bezczynnością... w jego wieku rozbudzone są już pragnienia samodzielności.
Głos zawiesiła, lecz postanowiwszy wypowiedzieć się, rzekła dalej:
— Przytem, muszę ci zrobić pewne zwierzenie, czuję się niezdrową. Zapadam w omdlenia, musiałam radzić się doktora. Stan mego zdrowia nie jest groźny, lecz mogę zgasnąć z dnia na dzień.
Markiz drgnął, boleśnie wzruszony, i pochyliwszy się ku mówiącej, chciał ująć ją za obydwie ręce.
— Co mówisz?... Czyż być może?... Ach, ja niechcę, byś przedemną miała umrzeć! Nie chcę! Wszak byłem przy skonie świata, do którego oboje należymy, to dosyć, a w życiu miałem i mam jedno tylko przywiązanie i miałbym je utracić?... Nie chcę! Ty musisz żyć, bo gdy umrę nie pozostaniesz sama, masz Gerarda... a ja mam tylko ciebie, i całem mojem pocieszeniem jest myśl, że będziesz przy mnie w chwili śmierci, i że ty, a nie kto inny przymknie mi powieki!
Hrabina, nie chcąc ulegać ogarniającemu ją wzruszeniu, rzekła łagodnie:
— Nie trzymaj mnie za ręce, nie całuj tych biednych rąk, pozostań w fotelu tak, jak pierwej siedziałeś, niech wiem, że jesteś blizko, ale niech ciebie przy sobie nie czuję... Pozostańmy wiernymi naszej przeszłości, kochajmy się całe życie, a do grobu pozostanie nasza miłość świętą; w tem nasza siła, ale nie mówmy już o sobie, tylko o Gerardzie, muszę się przed tobą wypowiedzieć, jako przed jedynym przyjacielem i powiernikiem całego mojego życia. Uspokójmy się, i staraj się słuchać bez zbytecznego wzruszenia...
Po chwili, gdy markiz znów zajął swe zwykłe miejsce po drugiej stronie kominka, hrabina rzekła:
— Gdybym dziś, lub jutro umarła, Gerard nie znalazłby w całości tych okruchów majątku, jakie przypuszcza, że w całości pozostały w moich rękach. Miewałam z jego powodu wiele wydatków, które silnie nadwerężyły mój fundusz. On się tego nawet nie domyśla.. Wydawał, nie licząc... Rozumiem, że źle czyniłam, nie zwracając mu uwagi, nie dając przestróg. Lecz stało się. Zawsze byłam dla niego zbyt słabą, kochając go, nie umiałam być matką surową i oględną; dziś widzę to, lecz za późno, bo kapitał jest prawie wyczerpany — grozi nam ruina. Czy zdajesz sobie sprawę, jak wobec tego okropną jest dla mnie myśl, że po mojej śmierci Gerard pozostanie bez środków do życia, niezdolny do zapewnienia sobie utrzymania. Sam, bezemnie, którą ciężka dola nauczyła oszczędności, sztucznego maskowania niedostatku... Cóż się z nim stanie, gdy mnie zabraknie?... On, pomimo swoich lat jest niedołężnym, jak małe dziecko, jest chorowitym i niezdolnym do żadnego wysiłku... Cóż będzie z Gerardem, gdy umrę? Czy jemu nie przyjdzie myśl umrzeć, by uniknąć biedy...
Nie mogąc dłużej powstrzymać łez, rozpłakała się, bolejąc nad losem swego ukochanego jedynaka, ostatniego potomka rodu, przedstawiciela świata o skończonej już karcie dziejowej. Markiz odczuł cały ogrom rozpaczy tej matki, widzącej otchłań otwartą i nieuniknioną, a chociaż był bogatym, nie śmiał ofiarować swego majątku, nie miał prawa narzucać się z tem. Milczał czas jakiś, wreszcie odezwał się głosem drżącym z bólu i ze wzruszenia:
— Domyślam się, osądziłaś, że należy ci cofnąć dotychczasowe postanowienie; myślisz o małżeństwie Gerarda z córką tej kobiety!... Ach, cóż to za nieszczęście! I jakże ogromnie musisz nad tem boleć! Wszak niedawno mówiłaś, że nigdy na to nie zezwolisz! Że wolisz śmierć, aniżeli takie poniżenie! Ach, a teraz, teraz... ty się zgadzasz! Już się zgodziłaś! Powiedz, wszak odgadłem... odczułem?...
Płacz nie pozwolił jej zaraz odpowiedzieć i przygnębiająca cisza zapanowała w ciemnym salonie, popiół zasypywał ostatnie iskierki ognia w kominku. Płakała, lecz myśl jej uparcie krążyła dokoła małżeństwa Gerarda z Kamillą, bo był to jedyny sposób zapewnienia szczęśliwego życia ukochanemu synowi. Radowała się tą jasną dla niego przyszłością, lecz zarazem bunt wrzał w jej sercu.
— Nie, nie, ja jeszcze się nie zgadzam, jeszcze nie mogę się zgodzić, lecz walczę z sobą, walczę bezustannie, i nie zdołam ci wypowiedzieć, jaką to dla mnie jest okropną męczarnią...
Znów płakała, a po chwili szepnęła głosem złamanym:
— A jeżeli nadejdzie bolesny dzień, że ustąpię, to wierzaj mi, mój drogi, że nie mniej od ciebie odczuję całą okropność podobnego małżeństwa. Bo uważam to, jako tragiczny koniec rodu, naszej rasy, naszego honoru!
Ostatnie słowa rzuciła, jak krzyk rozpaczy, nic więc pozatem nie mógł znaleść, by ją utrzymać przy pierwotnej niezłomności postanowienia. Markiz był wierzącym katolikiem i wiernym rojalistą, a wszystko, co widział dokoła siebie, potwierdzało go w przekonaniu, że dawny świat, jego świat, usuwa się w przepaść, w której bezpowrotnie zaginie. Lecz jakiż ból przeszył mu serce, gdy spostrzegł teraz, że nawet ta ukochana przez niego kobieta, to czyste bóstwo całego jego życia, pada dziś ofiarą okropności istniejącego stanu rzeczy. Katastrofa zagłady wydała mu się tem straszniejszą. Zbolały, osunął się na kolana przed tą nieszczęsną ofiarą i męczennicą, a usta jego, niezdolne do znalezienia słów pociechy, złożyły pocałunek na ręku płaczącej przyjaciółki.
Gdy po chwili, z rozkazu hrabiny, służąca wniosła zapaloną lampę, prawie równocześnie wszedł Gerard. Przy wieczornem oświetleniu salon nabrał żywszego wdzięku, meble i obicia w stylu Ludwika XVI zdawały się łagodnie promienić. Gerard był ożywionym, pragnął rozweselić matkę przed zawiadomieniem jej o konieczności swego wieczornego wyjścia. A gdy wreszcie opowiedział, że przyrzekł przyjaciołom być z nimi na obiedzie, matka zwolniła go od dotrzymania jej towarzystwa, rada z jego wesołości.
— Idź, idź... na ten obiad, tylko nie zmęcz się, pamiętaj o swojem zdrowiu... Ja postaram się zatrzymać na obiad poczciwego Morigny. Około dziewiątej godziny przyjdzie generał, a także i Larombière. Więc bądź o mnie spokojnym, nie będę sama.
Gerard pozostał jeszcze chwilę, porozmawiał z markizem, a następnie wysunąwszy się z salonu, kazał się zawieść do Café Anglais na Wielkich bulwarach.
Gdy tam przybył, restauracya pełną już była gości, a na schodach, wiodących do oddzielnych saloników, spotkał mnóstwo strojnych kobiet, szeleszczących jedwabnemi sukniami, w bogatych długich futrach rozpiętych u szyi, ledwie zatrzymanych na obnażonych ramionach. Lampy elektryczne jaśniały na wszystkich korytarzach, a przez uchylone drzwi niektórych salonów, można było widzieć biesiadników, przybywających tutaj w wesołem towarzystwie, dla hulaszczego spędzenia wieczoru. Wszystko tu tchnęło zbytkiem, swawolą, rozbestwieniem i prostytucyą, a mury drgać się zdawały odgłosami codziennie powtarzających się orgij.
Salon, zatrzymany na dzisiejszy wieczór przez barona Duvillard, jaśniał przepychem, przygotowany jak do królewskiej uczty. Cały przybrany kwiatami, lśnił się od kryształów i sreber. Zastawa stołu tak była rażąco wspaniałą, iż Gerard nie mógł powstrzymać ironicznego uśmiechu, a przy sześciu nakryciach leżące menu, zapowiadało potrawy i wina najrzadsze i najdroższe.
— Cóż na to mówicie, moi panowie! — zawołała Sylwia, którą już tu zastał w towarzystwie barona, Fonsègne’a i Duthila. Szykowna zastawa?... Postarałam się, by tak było! Niechajże się zadziwi ten wpływowy, sławny krytyk!... Gdy się taki obiadek wyprawia dziennikarzowi, można od niego żądać, by zrobił, co powinien!
By własną osobą olśnić i zwyciężyć, Sylwia umyśliła dziś włożyć zachwycającą suknię z żółtego atłasu, pokrytego staroświeckiemi koronkami. Na obnażonym jej biuście połyskiwały rzędy brylantów, brylantowe spięcia łączyły stanik na ramionach, podtrzymywały fałdy koronek, brylantowe bransolety i pierścionki stroiły ręce, a brylantowy dyadem rozjaśniał włosy nad czołem. Podobną była do obrazu dziewicy, strojnej w dary, zniesione przez wszystkich, ukorzonych przed majestatem jej królewskiego oblicza.
Pragnęła pochwały z ust Gerarda. Uśmiechnął się i rzekł z odcieniem szyderstwa:
— Tak jesteś ładna, że na wszelki strój możesz sobie pozwolić.
— Masz tobie!... Widzę, że drwi sobie ze mnie! Przyznaj, że mnie dziś uważasz za parweniuszkę, która zapragnęła popisać się swojemi kosztownościami?... Podług ciebie powinnam była ubrać się skromnie i dać skromny obiadek? Ot, nie znasz się, mój kochany! Nie na każdego w jednakowy sposób trzeba polować!
Duvillard, dumny z bogatego stroju Sylwii, znajdował, że miała racyę włożyć dziś swoje brylanty. Promieniała, jak bóstwo, a wszystkie promienie otaczającej ją chwały, jego były dziełem.
Fonsègne utrzymywał, że brylanty są niebezpieczną wartością, cena ich może spaść z dnia na dzień, bo, dzięki elektryczności, uczeni są już na drodze sztucznego ich fabrykowania. Duthil, zaś, milcząc, podziwiał i krążył w pobliżu Sylwii, patrząc na nią, a więcej jeszcze na wytworność jej stroju, na przepych koronek, mieniące się ognie olśniewających kosztowności i z giestami wprawnej garderobiany, poprawiał fałdy sukni, lub pukle rozwiewających się jej włosów.
— Któraż to godzina, że jeszcze nie przyszedł ten wasz sławny krytyk! Doprawdy, źle jest wychowanym, każąc nam czekać na siebie!
Krytyk wreszcie nadszedł, lecz, spóźniwszy się o minut kilkanaście, a zaraz na wstępie za to przepraszając, zapowiedział, że nie może dłużej pozostać, niż do godziny wpół do dziesiątej, koniecznie bowiem musi się pokazać w nowo założonym teatrze przy ulicy Pigalle. Lat miał około piędziesięciu, był wysoki, barczysty, o twarzy pełnej i z bujnym zarostem. Niegdyś uczeń szkoły Normalnej, przesiąkł jej dogmatyzmem i pedanteryą, a chociaż od lat dwudziestu należał do paryzkiej prasy i miał sposobność ocierania się we wszystkich światach stolicy, pozostał magistrem. Im więcej czynił wysiłków, by pozbyć się tej cechy, tem wyraźniejszą się ona stawała. Chciał być wobec kobiet sceptycznym, lekkim, wytwornym, lecz pracowicie usnute ku temu plany, pozostawały tylko tworami jego wyobraźni, zawsze mu bowiem brakowało odwagi do wprowadzenia ich w wykonanie i w salonach, do których uczęszczał, pozostawał ociężałym magistrem o ciasnych poglądach. Dziś, w obecności jednej tylko Sylwii czuł się swobodnym, i silił się, by jej wyrazić zachwyt, jaki w nim wzbudziła. Prawda, że dotąd znał ją z widzenia, a kiedyś w paru słowach zjadliwie ją skrytykował, jako wypadkową aktorkę, w drodze łaski obdarzoną maleńką rolą w jednym z bulwarowych teatrów. Lecz widząc ją teraz strojną jak królowę, otoczoną temi czterema mężczyznami o głośnych nazwiskach, postanowił zapisać się do rzędu jej jawnych protektorów, wydało się mu bowiem zabawnem, ironicznem, wmówić w publiczność, że ta ładna dziewczyna posiada rzeczywisty talent. Wszak narzuciwszy Paryżowi Sylwię, przestanie być uważanym za pedanta i profesora, może wreszcie przez nią uzyska ten upragniony patent paryzkiej lekkomyślności!
Zajęto miejsca przy stole, dokoła śnieżnego obrusa, zasłanego wonnemi kwiatami, z pomiędzy których wychylała się wspaniała zastawa ze srebra i kryształów. Każdy z biesiadujących miał po za swem krzesłem oddzielnego lokaja, który pilnował jego talerzy i kieliszków. Dań było wiele, a wszystkie wyszukane, najdroższe, dla nikogo innego nieprzystępne i prawie że nieznane. Ryby były z Rosyi, zwierzyna zakazana w tej porze, trufle wyjątkowej wielkości, nowalie cieplarniane, jarzyny i wszelkie owoce, jak na schyłku lata. Dobroć i obfitość podawanych potraw świadczyły, że chciano użyć przyjemności powiedzenia sobie, że nikt inny nie był w stanie rzucić takiej sumy złota, by mieć na swym stole to, co dziś było najrzadszem i najdroższem, chciano się delektować myślą, że nikt inny tego dziś nie jadł, i nikt dziś więcej nie mógł zmarnować. Wpływowy krytyk chciał ukryć swój podziw, pragnął udawać, że jest przyzwyczajony do tego trybu życia, lecz w miarę, jak zmieniały się dania i wina, stawał się uniżony, służalczy, obiecywał swoje poparcie, przyrzekał więcej, niż chciał. Był wesoły, puścił kilka prawie udanych dowcipów, lecz wciąż się wysilając w tym kierunku, zaczął przesadzać miarę dozwolonych żarcików. Wszakże po pieczystem i winach burgundzkich, gdy podano szampana, nie mógł już dłużej udawać motylkowatego światowca, natura wzięła górę i, będąc już tylko sobą, stał się gadatliwym pedantem, a przedewszystkiem magistrem. Zaczęto mówić o roli Pauliny w „Polieukcie“, w której Sylwia pragnęła wystąpić na scenie teatru Komedyi francuzkiej. Zachcianka ta, która go oburzyła jeszcze wczoraj, teraz mu się wydała śmiałym porywem talentu ładnej kobiety przy nim siedzącej i przepowiadał jej tryumf, jeżeli zastosuje się do wskazówek i rad, jakie nie omieszka jej udzielić. Zabrał głos i w improwizowanej prelekcyi przedstawił jej swoje zapatrywania. Zdaniem jego, żadna z dramatycznych nie zrozumiała dotąd, jak należy pojmować rolę Pauliny, tej skromnej, uczciwej burżuazki, która dopiero nawróciwszy się, dotknięta łaską bożą, przetworzyła się cudem w typ idealny, ponętny swą wyższością. Sylwia wręcz odmiennie pojmowała postać Pauliny, była ona dla niej od pierwszego wiersza idealną bohaterką symbolicznej legendy. Lecz wobec zapatrywań krytyka, milczała, ani razu mu nie przecząc, a gdy skończył swój długi wykład, udawała zachwyconą i przekonaną. Przyjął jej pochwały z widocznem zadowoleniem, winszując sobie tak pięknej i posłusznej uczennicy. Lecz spostrzegłszy, że jest już godzina dziesiąta, zerwał się z miejsca i szybko wszystkich pożegnawszy, opuścił wonną i wspaniałą jadalnię, by pobiedz do teatru, gdzie wzywał go obowiązek.
— Ach, moi drodzy, jakże swobodniej oddycham, gdy już poszedł sobie ten nudziarz, ten wasz wpływowy krytyk! — zawołała Sylwia. — Jaki on głupi z tem swojem pojmowaniem roli Pauliny! Byłabym mu dobrze nos utarła, gdybym go nie potrzebowała... Idyota! Ale nie mówmy już o nim! Nalejcie mi wina, niech zapomnę o tej nudnej figurze!
Teraz dopiero zaczęto się bawić w kółku dobrze sobie znajomem. Czterej pozostali mężczyźni ubiegali się o spojrzenie i uśmiech tej strojnej, wybrylantowanej, w połowie nagiej, ładnej dziewczyny, a z sąsiednich korytarzy i salonów, dobiegały równie wesołe śmiechy, rozmowy i pocałunki innych biesiadujących; gorączkowa chęć użycia panowała w atmosferze całego domu. Po za oknami tętniało życie wielkomiejskiego wieczora, bulwary pełne były powozów i pieszych, szał pogoni za rozkoszą wzrastał z każdą chwilą, dobijano targu płatnej pieszczoty.
Fonsègne wstał i, podszedłszy do okna, chciał je roztworzyć. Lecz Sylwia go wstrzymała:
— Co robisz, nie otwieraj, czyż chcesz, bym się zakatarzyła? Cóż cię opętało, że chcesz się ochłodzić? Mnie nie jest za gorąco, jest mi dobrze. Ach, ale pić mi się chce! Baronie, mój poczciwy baronie, każ podać jeszcze szampana... Tak jestem znudzona waszym wpływowym krytykiem, że muszę pić i jeszcze pić będę, by go zapomnieć!
W pokoju było duszno nie do wytrzymania. Zapachy potraw, wina i kwiatów działały odurzająco, Lecz Sylwię to podniecało, chciała się upić, chciała się bawić do nieprzytomności, hulaszczo, poniżająco, jak niegdyś, gdy rozpoczęła swą karyerę na paryzkim bruku. Wypiła jeszcze kilka kieliszków szampana i głośno się teraz śmiała, była wyzywająca, rozpustna i wesoła, jak nigdy. Szałem jej podnieceni, rozbawili się teraz i mężczyźni. Naraz Fonsègne zauważył, że musi iść do redakcyi swego dziennika. Sylwia, z nagłą powagą, pocałowała go, jak ojca, w podzięce, jak rzekła za to, że on ją zawsze szanował. Po jego wyjściu, pozostawszy z trzema innymi, zaczęła ich traktować z wyszukaną pruderyą. Było to dla nich nową podnietą. W miarę jak piła, stawała się coraz jaskrawszą mięszaniną krańcowego bezwstydu i krańcowej skromności. Wiedziała, że była wtedy najniebezpieczniejszą. Dziewiczy wyraz jej twarzy o rysach idealnej czystości był maską jej natury przewrotnej i zepsutej do potworności. A zwłaszcza, gdy się upiła, niebieskie jej oczy stawały się niewinne, przezroczystej szczerości, lecz właśnie wtedy miewała dyabelskie pomysły kurtyzanki, doprowadzające mężczyzn do szału ze zmysłowego roznamiętnienia.
Duvillard zachęcał ją do picia, ciesząc się skrycie, że nieprzytomną odwiezie i pozostanie przy niej, czego pragnął napróżno od tak dawna. Lecz ona się uśmiechnęła, domyśliwszy się jego zamiaru.
— Odgadłam, mój kochany, odgadłam; nic z tego! Wyobrażasz sobie, że skoro piję i jestem wesoła, to zrobisz ze mną, co zechcesz? Nie, nie, źle obliczyłeś; piję, ale jestem przytomna. I wiedz, że dotrzymam, co powiedziałam... Niczego się odemnie nie spodziewaj, słyszysz, niczego, nawet pocałunku, dopóki nie przyniesiesz mi nominacyi z teatru Komedyi francuzkiej... Pamiętaj o tem i przynieś mi ją prędko, jeżeli ci pilno...
Duvillard słyszał te słowa już od sześciu tygodni, silił się teraz na uśmiech, lecz wściekłość nim miotała. Wszakże miał nadzieję, że ją dziś upoi i nieprzytomną odwiezie, by zanieść i rozebrać w sypialni, której drzwi przed nim tak uparcie zamykała. Postanowił więc czekać cierpliwie, chociaż Sylwia najczulsze spojrzenia słała ku Gerardowi, który nieraz już skorzystawszy z jej chwilowego kaprysu, radował się, że i dziś powtórzy się dla niego taka noc, pełna rozkoszy. Duthil zaś oddawna wyczekiwał okazyi, oddającej mu Sylwię, chociażby w jednorazowe posiadanie; rozpromieniony, winszował sobie, że to dzisiaj może nastąpi, byle natychmiast pochwycić chwilę, wywołaną zręcznym manewrem.
Sylwia, widząc żądzę, jaką wszyscy trzej ku niej pałali, szydziła z nich na zimno, porównywała ich do psów z wywieszonemi ozorami i, zabawiona ich natarczywością, opowiadała zmyślone na prędce słone dykteryjki. Śmieli się, nazywając ją nieocenioną. Trywialność wyrażeń Sylwii była dla nich niezrównaną podnietą wobec dziewiczego wyrazu jej idealnie pięknej twarzy i królewskiego stroju, w jakim promieniała przed zachwyconemi ich oczyma.
Nagle odsunęła kieliszek, nie chcąc już pić więcej i, klasnąwszy w dłonie, zawołała:
— Przyszła mi wyborna myśl! Wiecie, co zrobimy?... Oto zaprowadźcie mnie do kawiarni, w której śpiewa Legras, już mi tu nudno, dość mam szampana, chodźmy na Montmartre... Wybornie zakończymy wieczór. Dawno nie słyszałam Legrasa, a przecież cały Paryż przepada za nim... Chcę słyszeć jego piosnkę „O koszuli“.
Duvillard zaprotestował.
— Ależ, to niemożebne! Legras śpiewa same obrzydliwości. Nie chcę, abyś słuchała czegoś podobnego... i nigdy cię nie zaprowadzę do tej rynsztokowej kawiarni.
Udała, że go nie słyszy i, powstawszy z miejsca, trochę się chwiejąc na nogach, stanęła przed lustrem, a poprawiając włosy, mówiła ze śmiechem:
— Mieszkałam kiedyś na Montmartre, z przyjemnością zobaczę moje dawne wzgórze, tak, z przyjemnością... A prócz tego, mam dziwną chętkę zobaczenia Legrasa, bo mam przeczucie, że ten sławny dzisiejszy śpiewak jest moim dawnym Legras. Oj, dawne to czasy! Więc chodźmy, chodźmy, nudzę się tutaj! Legras mnie zabawi.
Duvillard był przerażony zachcianką Sylwii.
— Zastanów się, czyż możesz iść do tej cuchnącej nory, tak jak jesteś ubrana? Nie możemy cię tam zaprowadzić, zwłaszcza dziś. Wyobraź sobie efekt, jakibyśmy sprawili, wchodząc tam z tobą w sukni wyciętej i pokrytej brylantami! A toż-by na nas stołkami rzucano... Gerardzie, proszę cię, przemów do niej i wytłomacz, że nie możemy iść z nią na Montmartre.
Gerard, który z odrazą myślał o podobnej wyprawie, chciał już przemówić, gdy zamknęła mu usta ręką, wołając z pół pijanem rozbawieniem i uporem:
— Chcę tam iść, chcę tam iść i pójdziemy, a jeżeli nas wygwiżdżą, zwymyślają lub obiją, tem lepiej, tem więcej się zabawię; chodźmy, śpieszcie się, nudziarze, chodźmy!
Duthil był uszczęśliwiony z pomysłu Sylwii i zajęty wyłącznie myślą wesołego spędzenia czasu, rzekł z przekonaniem:
— Dla czego nie mamy tam pójść? Wszyscy pragną słyszeć Legrasa i sam niejednokrotnie tam byłem w towarzystwie najprzyzwoitszych dam, które poprosiły mnie, bym je tam zaprowadził właśnie z powodu piosnki Legrasa „O koszuli“. Nie znajduję, by piosnka ta była gorszą od wielu innych.
— A co? Słyszysz, ty stary niedołęgo, co mówi Duthil — zawołała Sylwia z miną tryumfującą. — A pamiętaj, że Duthil jest członkiem Izby, mężem stanu... Duthil nie jest byle kim... Duthil umie przecież szanować godność, jaką piastuje, a uczęszcza tam i to uczęszcza z kobietami waszego świata, chodźmy!
Duvillard błagał, by odstąpiła od powziętego zamiaru, lecz rozpacz jego silniej jeszcze rozbawiła Sylwię. A gdy oświadczył, że nie może się narazić na skandal publiczny, wybuchnęła śmiechem, wołając:
— Jak chcesz, mój kochany, wolna wola, wracaj sobie do domu, ja ciebie nie potrzebuję. Weź Gerarda pod rękę i pocieszajcie się wzajemnie. Ja pójdę z Duthilem, on nie będzie się wzdragał i ręczę wam, moi panowie, że dobrze się zabawimy we dwoje, chociaż bez miłego waszego towarzystwa.
Lecz Duvillard tego właśnie najwięcej się obawiał. Poddał się więc woli Sylwii, tracąc głowę na samą myśl, że kto inny, nie on, mógłby ją dziś odwieźć do jej pałacyku. Jedynem pocieszeniem dla niego była myśl, że Gerard będzie należał do tej skandalicznej wyprawy. Lecz Gerard się wymawiał. Duvillard pochwycił go za obie dłonie i z tkliwością w głosie prosił, by im dotrzymał towarzystwa, by oddał mu tę wielką przyjacielską usługę... Tak więc kochanek żony a narzeczony córki, musiał uledz prośbie męża i ojca.
Sylwia patrzyła na nich, śmiejąc się do łez. I w chwilowem zapomnieniu, pijanym głosem, zaczęła opowiadać o swych chwilowych miłostkach z Gerardem, chociaż ten był kochankiem baronowej; zakończyła słowami:
— Wstydź się, Gerardzie, tak mu się dać prosić doprawdy masz względem niego sporo obowiązków wdzięczności...
Duvillard udał, że nie rozumie i nie słyszy, a Duthil uspakajał go, że w kawiarni znajdą coś, w rodzaju loży, gdzie będzie można trochę się skryć przed publicznością będącą w sali.
Wyszedłszy na bulwary, wsiedli do wielkiego landa Sylwii i pojechali w stronę Montmartre, rzuciwszy adres przystojnemu, wysokiemu stangretowi, który przywykł otrzymywać najdziwaczniejsze rozkazy, nigdy nie okazując najlżejszego zdziwienia.
Kawiarnia, w której śpiewał wieczorami Legras, zasłynęła od jakiegoś czasu pod nazwą „Muzeum okropności“. Mieściła się ona w długiej, wązkiej, nieregularnej sali z licznemi zagłębieniami i o nizkim, zakopconym suficie. Nędzną dekoracyę brudnych ścian stanowiły jaskrawe afisze, przedstawiające prawie nagie kobiety. W głębi, poprzedzona fortepianem, wznosiła się estrada, na którą wychodziły drzwi z zasuwaną firanką. W sali, publiczność siadała na prostych drewnianych ławkach lub stołkach, przed któremi ciągnęły się rzędy karczemnych stolików ze szklankami podawanych napojów. W całej sali nie można było dostrzedz śladu zbytku, sztuki, a chociażby usiłowania utrzymania porządku i czystości. Gazowe kinkiety, bez szkła i globów, paliły się płomieniem, szalenie nagrzewając ciężkie, parne powietrze, zatrute oddechem, potem i fajczanym dymem. Wśród tego oparu wynurzały się spocone, połyskujące, czerwone twarze i stłoczone, zbite sylwetki nagromadzonej publiczności, pijanej od trunków, pijanej oddychanem tu powietrzem, pijanej krzykami, które się zrywały jak nawałnica po każdej odśpiewanej zwrotce. Estradę zajmował Legras, lub jedna z kilku szansonistek zjawiających się dla zmiany, lecz filarem i sławą kawiarni był tylko Legras, którego sprośny, ohydny repertuar przyciągał co wieczór tłum publiczności, dążącej tutaj cwałem z całego Paryża, jak na ucztę nieznanej dotąd ponęty. Z chwilą postawienia tej estrady, powodzenie kawiarni stało się głośnem prawie z dnia na dzień, podczas, gdy przez dziesięć lat poprzednich, niejeden właściciel zbankrutował, nie mogąc się utrzymać z lichych dochodów, zbieranych ze spokojnych emerytów, przychodzących co wieczór na partyę domina.
Brudna, cuchnąca ta sala przyciągała teraz ku sobie krańcowy wykwit rozpusty, kału i ohydy. Paryż hulaszczy, Paryż bogaczów, znużonych grabieżą, swawolą i władzą, Paryż próżniaczy zbiegał się tutaj w pogoni za sensacyą, chociażby przynieść ją miała wyuzdana sprośność, lub oplwanie i bryzg pogardy. Wszechwładzę dzierżąca burżuazya przesyconą już była, lecz zazdrośnie strzegąc całości swych skarbów i nic z nich uronić sobie nie dozwalając, czuła się w przeddzień swego upadku, swej jutrzejszej nicości, a zobojętniawszy z przesytu, pragnęła, by jej plwano te groźby prosto w twarz. Jakże przerażającym symptomatem jej zepsucia było to doszukiwanie się środków, mogących przyśpieszyć ostateczny, własny jej rozkład! Jutrzejsi skazańcy sami dobrowolnie rzucali się w kał, czerpiąc swą rozkosz w pojeniu się wymiocinami bryzganemi im z estrady tej najpodrzędniejszej kawiarni! Stąpali po grzązkiej jej podłodze, siadali na brudnych ławach, przed lepiącemi się stołami, niepomni, że przez dzień cały pysznili się i korzystali ze swej opinii ludzi zacnych i poważnych. Aby ohyda ich była zupełną, przybywali tutaj wraz z żonami i siostrami swojemi, sadzając tuż blizko sceny te powiewne, urocze kobiety, pełne często boskiego wdzięku, wonne i strojne, jak kwiaty.
Przy jednym ze stolików bliższych estrady, zasiadła księżna de Harn i, rozpromieniona, rozciekawiona, bystro patrzała dokoła, rada, że wreszcie zdołała zadowolnić swą żądzę zapoznania się z tym mętem nocnego życia paryzkiego. Hyacynt, który nareszcie zdecydował się przyprowadzić ją tutaj, był, jak zwykle, w stroju estety, o wysznurowanej figurze, lecz pobłażliwie patrząc na Rozamundę, raczył mniej się dziś nudzić. Przy sąsiednim stoliku siedział znany im obojga Bergaz, podobno hiszpan, grający w Paryżu na giełdzie. Był im przedstawiony tej zimy przez Janzena i odtąd bywał na wszystkich większych przyjęciach w pałacu księżnej. Prawie nic o nim nie wiedzieli, nawet o ile mu się szczęściło na giełdzie, lecz Bergaz hojnie rzucał pieniędzmi, był zawsze ubrany podług ostatniej mody, co dobrze licowało z jego wysoką, wysmukłą postacią. Usta miał czerwone i zmysłowe, a oczy drapieżnego zwierza. Mówiono, że oddawał się zakazanej rozpuście, a dziś przyprowadził z sobą dwóch wyrostków, włocha Rossi i paryżanina Sanfaute. Włoch był nizkiego wzrostu, brunet, pozował w pracowniach jako model, lecz najczęściej próżnował, zarabiając na swe utrzymanie podejrzanemi rzemiosłami. Paryżanin był ulicznikiem z przedmieścia la Chapelle, blady, szczupły, bez zarostu, nosił długie włosy, zaczesane jak u kobiety, używał wyrażeń trywialnych i tchnął cały zepsuciem.
Rozgorączkowana Rozamunda rzekła błagalnie do Bergaza:
— Panie, jak widzę, znasz tutaj wszystkich, cały ten okropny świat, proszę niech mi pan pokaże najciekawsze osobistości, chciałabym zobaczyć złodziei, złoczyńców, a może są pomiędzy nimi i zabójcy?
Bergaz roześmiał się i odrzekł drwiąco:
— Ależ pani zna tutaj wszystkie najciekawsze typy, jest pani wśród swoich znajomych; ta ładna, różowa, drobna kobietka, tam, w głębi, jest żoną konsula, a ponieważ bywa u pani, zatem, nie potrzebuję opowiadać jej przeszłości... Na prawo od tej amerykanki, dobrze pani znanej, siedzi wysoka brunetka, majestatyczna, jak królowa — jest to hrabina, którą pani codziennie widuje w lasku Bulońskim... A ta chuda, zaraz za nią, ta, której oczy błyszczą, jak u wilczycy, jest kochanką jednego z najwyższych dygnitarzy, słynnego zwłaszcza z surowości obyczajów!
Zniecierpliwiona, Rozamunda przerwała:
— Wiem, wiem, nie o to pana pytam, proszę mi pokazać najwybitniejsze figury z pomiędzy tych innych, tych, których przychodzimy tu zobaczyć...
Zadawała mu bezustanne pytania, wyszukując twarzy, które ją przerażały lub nęciły tajemniczością. Patrzyła teraz na dwóch mężczyzn przy stoliku w kącie sali. Jeden z nich, młody, blady, nieprzystępny, a drugi tak był cały zanurzony w starem palcie i czapce, nasuniętej na oczy, że nie można było określić jego wieku. Siedzieli, milcząc i zwolna popijając piwo.
Ucieszona, Rozamunda utrzymywała, że muszą to być bandyci. Lecz Hyacynt szczerze się roześmiawszy, rozczarował ją:
— Omyliłaś się, moja droga. Ten młody, blady chłopak, zapewne, że przymiera głodu, ale nie jest bandytą, jak tego pragniesz, był moim kolegą w liceum Condorceta.
Zdziwiony, Bergaz zawołał:
— Jakto? Pan znasz Wiktora Mathis? Ach, prawda, zapominam, że Mathis był w szkołach... Tak, pan go zatem pamiętasz z liceum Condorceta. To niezwykła głowa, ale bieda może go zdusić. A tego drugiego pan także znasz?
Hyacynt wpatrzył się w człowieka ukrywającego twarz po za kołnierzem palta i milcząc dał znak, że go nie zna, lecz równocześnie Bergaz trącił go szybko łokciem, jakby chcąc powstrzymać od dania odpowiedzi, a po chwili szepnął, tłomacząc swój giest:
— Nie mówmy o nich. Koło nas przeszedł Raphanel. Nie dowierzam mu od jakiegoś czasu... Gdzie przejdzie, zaraz zjawia się policya.
Raphanel należał do licznych postaci, przedstawionych księżnie de Harn przez Janzena, w chwili, gdy płonęła żądzą zapoznania się ze wszystkimi anarchistami w Paryżu. Raphanel był jednym z najzagorzalszych mówców na zebraniach publicznych i z zaciekłością domagał się, by działać, burząc i mordując. Lecz dziwnym zbiegiem okoliczności, gdy innych aresztowano, on zawsze zemknął na czas, albo odzyskiwał wolność natychmiast... Ponieważ zaczęło się to powtarzać zbyt często, Raphanel wzbudzał nieufność w towarzyszach.
Nizki, tłusty, okrągły, z twarzą zawsze słodko uśmiechniętą, z nosem, jak u dziecka zapadłym w pulchnych policzkach, Raphanel, spostrzegłszy księżnę, przyszedł się z nią przywitać i chociaż nie proszono go, zaraz zajął miejsce przy tym samym stoliku. Może dla zrobienia przyjemności Rozamundzie, zaczął głośno wymyślać na burżuazyę, która jest tak plugawą, że z rozkoszą tarza się we wszystkich chlewach. Księżna była uradowaną i pobudzała go do coraz bardziej krańcowych napaści, chociaż przy sąsiednich stolikach zaczynano się gniewać.
Bergaz nie spuszczał oczu z twarzy Raphanela, lecz nie wtrącając się do rozmowy, uśmiechał się, wymieniając błyskawiczne spojrzenia ze swoimi dwoma adjutantami Sanfaute i Rossim, którzy zachowywali się z pozorną obojętnością, lecz obadwaj byli ciałem i duszą oddanymi swojemu przywódcy, który jeżeli korzystał z ich pochopności do występku, to dawał im w nagrodę materyalne korzyści, wynikające z praktycznego stosowania anarchii. Hyacynt był wyłącznie zajęty włosami Sanfaute’a. Pragnął być estetą i marzył o wprowadzeniu w czyn łączącego się z tem występku, lecz brakowało mu ku temu odwagi. Z szaloną zazdrością patrzał teraz na kobiece uczesanie Sanfaute’a, chociaż z miną znudzoną zwierzył się księżnie, że to rzecz znana i zbyt pospolita.
W oczekiwaniu na Legrasa, publiczność biła oklaski dwom zmieniającym się na estradzie śpiewaczkom. Jedna z nich, tłusta, nuciła ckliwe sielanki, pełne dwuznacznych aluzyj, druga zaś, chuda, krzykliwym głosem podkreślała rubaszne słowa, waląc niemi, jak pięścią. Właśnie dopiero co skończyła, podnosząc burzę śmiechów i wykrzykników, gdy uwaga rozbawionej sali została pochłonięta wejściem kilku osób do jedynej loży, jaka się tu znajdowała.
Sylwia stanęła cała wychylona z loży, jaśniejąc jak słońce w swej żółtej atłasowej sukni pokrytej brylantami. Patrząc na tę piękną kobietę, prawie obnażoną, cała sala zatrzęsła się od głośnych uwag, śmiechów, brawa, sykań i złorzeczeń. A skandal jeszcze się wzmógł, gdy ujrzano po za nią trzech mężczyzn we frakach, białych krawatach, poważnych i przyzwoitych, jakby się znajdowali w najwybredniejszym salonie.
— A co, mówiłem, że niepotrzebnie tu idziemy — szepnął Duvillard niezadowolony, podczas gdy Gerard starał się ukryć w głębi kojca, noszącego szumne miano loży.
Sylwia nie chciała usiąść, rada z wrażenia, jakie wywarła. Stała wciąż, uśmiechając się do publiczności, z miną naiwną wypuszczonego na wolność dziecka, oddychającego z rozkoszą ożywczem powietrzem. Czuła się tutaj u siebie.
— Z czego jesteś niezadowolony? — rzekła do barona — Wszyscy się bawią, aż miło na to patrzeć... I ja się bawię, ach, wybornie się bawię...
— Tak, ona ma racyę, to bardzo zabawne — rzekł Duthil. — Przyszliśmy, więc się bawmy wraz z nimi!
Księżna de Harn, uszczęśliwiona szaloną wrzawą wybuchłą w sali, chciała się przekonać o przyczynie. Wstała więc, a spostrzegłszy pełną teraz lożę, ujęła Hyacynta za ramię, mówiąc:
— Czy wiesz, to twój ojciec z Sylwią! Patrz na nich, patrz! Doprawdy, odważny, żeby się z nią tutaj pokazać!
Hyacynt zdjął rękę księżny ze swojego ramienia i powiedział, że nie myśli spojrzeć w tamtą stronę. Cóż go to może obchodzić! Ojciec jest idyotą i prowadzi się jak smarkacz zakochany po raz pierwszy w publicznej dziewczynie. Korzystając ze sposobności, zaczął wypowiadać swą wielką pogardę dla miłości z kobietą.
— Nudzisz mnie swojemi teoryami! — rzekła Rosamunda, siadając mu prawie na kolanach, bo miała zamiar zatrzymania go dziś u siebie pod pozorem poczęstowania go filiżanką herbaty. — Jeżeli kto jest smarkaczem, to ty, mój kochany, bo jeszcze nie nauczyłeś się nas cenić, a udajesz, że masz nas dosyć. Twój ojciec ma racyę, kochając Sylwię. Jest bardzo ładna, bardzo mi się podoba.
Hyacynt popatrzył na Rozamundę, a przypominając jej wiadome szczegóły zepsucia Sylwii, rzekł:
— Może chcesz, bym poszedł jej powiedzieć, że podbiła twoje serce? Ojciec może pozwoli i pobłogosławi wasz związek...
Rozamunda, zrozumiawszy, roześmiała się, mówiąc:
— Nie, nie, bo chociaż jestem ciekawa, nie posuwam jeszcze tego do ostateczności. Jeszcze to dla mnie owoc nieznany...
— Ale nie wątpię, że go niedługo pokosztujesz? Wszak ze wszystkiem trzeba się zapoznać.
— Tak, masz racyę, więc może... ale jeszcze nie teraz...
Nagle cała sala się uciszyła, każdy zajął swoje miejsce, w oczekiwaniu upragnionej rozkoszy. Legras ukazał się na estradzie. Był to młody jeszcze mężczyzna, w aksamitnej kurtce, twarz miał okrągłą i starannie wygoloną, spojrzenie ostre, ruch szczęk zwierzęcy. Przedstawiał typ samca ubóstwianego przez kobiety, które teroryzował. Jako śpiewak kawiarniany, miał talent niepospolity, śpiewał czysto, a metaliczny jego głos wzruszał potęgą swej patetyczności. Repertuar jego składał się z piosnek, w których trywialność łączyła się z dojmującemi obrazami nędzy i cierpienia warstw najniższych. Wszystkie trucizny, wszystkie rany i zgnilizny społecznego piekła wyły i jęczały swe bóle w słowach najsprośniejszych, plwając krwią i płomieniami.
Odezwała się fortepianowa przygrywka i Legras zaśpiewał legendę „O koszuli“, ową rzecz, którą cały Paryż chciał słyszeć. Słowa, jakby biczami zrywały ostatnie szmaty z ciała biednej dziewczyny, której wstydliwość jest zbytkiem, ponieważ z przeznaczenia musi zostać prostytutką. Rozwiązłość uliczna występowała w pieśni jak brudna plama, jak trucizna, pełna goryczy. Lecz występki bogaczów gorszem jeszcze były błotem dla tego kobiecego ciała, które, obnażone, zgwałcone, sponiewierane, w lat kilka kończyło gnić, porzucone jak ścierwo, wreszcie zgarnięte zostawało do wspólnej mogiły, lecz pierwej jad i przekleństwo wszczepiało w krew swoich katów. Silniejszą od słów była mimika, oraz intonacya, z jaką Legras rzucał to wszystko w twarz bogaczów, możnych władców, przychodzących go słuchać w towarzystwie strojnych swoich towarzyszek. W nizkiej sali, pełnej fajczanego dymu, swędu i gorąca gazowych kinkietów, głos Legrasa padał jak razy policzków, chłostał, jak zapowiedź uraganu wszystko zmiażdżyć mającego.
Gdy skończył, szał uniesienia ogarnął całą salą. Krzyki, wycia, klaskania, tupania — rozlegały się bez końca. Strojne kobiety były może najżarliwsze, bynajmniej niedotknięte obelgą, która wprost im była rzuconą.
— Brawo, brawo! — krzyczała aż do ochrypnięcia, rozbawiona, uszczęśliwiona księżna de Harn.
Sylwia, która dopiero wszedłszy do sali zaczęła być coraz wyraźniej pijaną, klaskała teraz w ręce, wołając na całe gardło:
— To on, to mój Legras! Muszę go pocałować! Muszę, bo prawdziwej rozkoszy przez niego doznałam!
Duvillard, zrozpaczony, chciał ją przemocą ztąd wynieść, lecz uchwyciła się za brzeg loży i coraz głośniej wyrażała swoje uwielbienie dla odnalezionego Legrasa. Była przytem bardzo wesoła i szczerze się bawiła. Duvillard błagał ją teraz, by zechciała opuścić salę. Zgodziła się, równie jak na odwiezienie przez niego, lecz pod warunkiem, że najpierw pójdzie pocałować Legrasa, swojego dawnego przyjaciela.
— Zaraz do was powrócę, idźcie wszyscy trzej razem do mojego powozu, za chwilę was tam odnajdę...
Sala się uspakajała, niektórzy goście wychodzili, przyszedłszy tutaj tylko dla usłyszenia Legrasa, a księżna, widząc, że loża już była pusta, zaczęła myśleć o sposobie zniewolenia Hyacynta, by ją odwiózł i przy niej pozostał.
Hyacynt słuchał Legrasa ze znudzeniem i rozpoczął rozmowę z Bergazem o Norwegii. Ach... fiordy! Ach, srebrem zamarzłe jeziora północy! Ach, zimno podbiegunowe! Zimno czyste, zimno niepokalane, liliowe; zimno wieczne, nieskończone jak piękno! Hyacynt zachwycenia swoje nad zimnem zakończył uwagą, że tylko tam w tych przeczystych krainach śniegu i przezroczy lodowych, rozumiał miłość dla kobiety, bo odzyskiwała niepokalaność na śnieżnym całunie.
— Chcesz? Pojedziemy tam jutro! — zawołała księżna ze swą zwykłą żywością. Będzie to nasza ślubna podróż... Pałac zamknę, służbę rozpuszczę, bo niewiadomo kiedy ztamtąd wrócimy!
Dodała zaraz ze śmiechem, że żartuje, lecz Bergaz znał ją dostatecznie, by nie powątpiewać, że zdolną była natychmiast wykonać swój projekt. Na myśl, że pałac księżnej będzie zamknięty i pozostawiony bez straży, zamienił się wymownemi spojrzeniami z Sanfaute i z Rossim, którzy, dalej milcząc, odpowiedzieli mu uśmiechem. Toż byłaby gratka! Możnaby się wtedy dobrze obłowić i odebrać chociaż część bogactw zagrabionych przez tych podłych burżuazów!
Raphanel, skończywszy bić brawo na cześć Legrasa, zaczął się rozglądać po sali, uważnie śledząc każdą twarz po kolei. Naraz szare, przenikliwe jego oczy zatrzymały się na Wiktorze Mathis i siedzącym przy nim człowieku, którego twarzy prawie że nie było widać. Ci dwaj spektatorowie nie brali udziału w ogólnem rozbawieniu i rozgorączkowaniu. Siedzieli spokojnie, jakby wypoczywając, pewni, że ich nikt tutaj nie odnajdzie, bo najłatwiej jest się ukryć zamięszawszy się w tłum ludzi.
Nagle Raphanel zwrócił się do Bergaza:
— Wszak to Wiktor Mathis siedzi tam, przy stoliku w kącie? A kto jest ten drugi?
Bergaz ruszył ramionami na znak, że nie wie. Lecz śledził teraz za oczyma Raphanela, który, spostrzegłszy to, zaczął udawać obojętność, ale po chwili dokończył rozpoczętej szklanki piwa i pożegnał się, mówiąc żartobliwie, że nie może dłużej pozostawać, bo ma umówioną schadzkę miłosną z pewną damą w sąsiedniem biurze omnibusów. Gdy tylko wyszedł, Bergaz zerwał się z miejsca i, przeskakując stołki, rozpychając ludzi, dotarł do Wiktora Mathis i szepnął mu coś do ucha. Ten natychmiast powstał i pociągnąwszy za sobą towarzysza, uprowadził go przez boczne drzwi, o których istnieniu musiał dobrze wiedzieć. Tak się to wszystko szybko stało, że nikt nie mógł zauważyć całego manewru i ucieczki tych dwóch ludzi.
— Zkąd pan wracasz? — zapytała księżna, gdy Bergaz, powróciwszy, zasiadał spokojnie na swem miejscu pomiędzy Sanfaute i Rossim.
— Zkąd powracam? Czyż pani nie widziała, że pobiegłem pożegnać Wiktora Mathis, który już wychodził z sali.
Rozamunda oświadczyła, że zaraz to samo uczyni, lecz zatrzymała się jeszcze przez chwilę, by mówić w dalszym ciągu o Norwegii, o którą z wielkiem zajęciem dopytywał się Hyacynt Bergaza, utrzymującego, że zna ten kraj dokładnie. Wieczyste lody, spokój podbiegunowej zimy i nieustające mrozy — zachwycały dziś Hyacynta. Wspomniał, że w swoim trzydziesto wierszowym poemacie „Koniec kobiety“, poemacie którego pragnie nigdy nie dokończyć, chce mieć jako tło, odwieczny las sosnowy pod śniegiem. Rozamunda wstała z miejsca i znów żartobliwie powtórzyła, że go zaprasza na herbatę, by módz z nim ułożyć plan wyjazdu na północ. Bergaz słuchał jej z uśmiechem, spoglądając na drzwi, wtem prawie mimowolnie zawołał:
— Mondèsir!... pewien byłem, że tak się stanie!
We drzwiach, przy wejściu zatrzymał się nizki, krępy człowiek, o twarzy okrągłej, czole wypukłem i zadartym nosie, stał, rozglądał się po sali i zdawał się niezadowolniony, zawiedziony. Całą postacią przypominał wysłużonego podoficera, który w cywilnem ubraniu zachował rubaszność i giesty żołnierskie.
Bergaz, pragnąc zatrzeć wrażenie swojego wykrzykniku, rzekł jakby od niechcenia:
— Do tej sali często zagląda policya. Ten nowoprzybyły to agent tajnej policyi... Mondèsir, były wojskowy, ale w pułku miał różne nieprzyjemne sprawy, więc zmienił rzemiosło... Lubię patrzeć na jego nos, węszy jak pies, czy nie wpadnie na trop jakiej zwierzyny. Węsz, węsz, mój kochanku... a jeżeli ci powiedzieli, że tutaj się obłowisz, to życzę ci, abyś przyszedł zapóźno... Ale szukaj, byleś nie znalazł ptaka, na którego polujesz..
Już wyszli na ulicę, gdy wreszcie Hyacynt zdecydował się na odwiezienie księżnej i szybko we dwoje wsiedli do karety, która na nich czekała, bo spostrzegli niedaleko lando Sylwii z majestatycznym stangretem na koźle, a na chodniku rozmawiających z sobą trzech mężczyzn, Duvillarda, Duthila i Gerarda. Przeszło od dwudziestu minut wyczekiwali oni na powrót Sylwii. Wśród słabo oświetlonego bulwaru, po którym snuły się podejrzane postacie włóczęgów, pijaków i prostytutek, rozlegały się kłótnie, uderzenia, wstrętne szepty i urywane rozmowy. Zewnętrzne bulwary zwłaszcza w tej ubogiej dzielnicy Paryża są zwykle o tej nocnej godzinie zbiegowiskiem wszystkich występków. Odrażające pary chyłkiem podążały w ciemne zaułki, lub na bulwarowe ławki stojące w cieniu. Wszystkie sąsiednie domy zdawały się mieć specyalne przeznaczenie. Niektóre mianowały się hotelami, wynajmując czasowo brudne izby z powybijanemi szybami u okien i bez bielizny na pościeli cuchnącej rozpustą. Powietrze było dżdżyste, na chodniku było pełno błota, lecz wyczekujący na Sylwię trzej mężczyźni stali uparcie, niezrażeni nawet ohydą słyszanych rozmów i ocierań się z plugawemi istotami, zaludniającemi bulwar, jako swoje nocne pole manewrów. Sylwia nie wracała, lecz każdy z nich trwał w nadziei, że on ją odwiezie, i on z nią pozostanie, by ją posiąść i skorzystać z jej nieprzytomności.
Duvillard, zniecierpliwiony, rzekł wreszcie do stangreta:
— Juliuszu, idź się dowiedzieć, dla czego pani nie wraca.
— Panie baronie, a któż zostanie przy koniach?
— Bądź spokojny, dopilnujemy koni.
Drobny, zimny deszcz mżył bezustannie a wyczekiwanie na Sylwię przeciągało się ze wzrastającem, uciążliwem zniecierpliwieniem. Przez chwilę rozerwało ich niespodziewane spotkanie. Przechodząca koło nich szczupła, czarna postać w pierwszej chwili przez pomyłkę uważana przez trzech mężczyzn za kobiecą sylwetkę, poznaną została przez Gerarda.
— Ksiądz Fromont! Jakim sposobem jesteś tu, księże o tej godzinie?
Piotr, nie okazawszy zdziwienia, że ich spotyka we trzech na zewnętrznym bulwarze, i nie pytając, dla czego się tutaj znajdują wśród dżdżystej nocy, odpowiedział, że wraca z nocnego przytułku, który zwiedził w towarzystwie księdza Rose. Ach, jakże przerażającą była nędza ludzi, którzy szukali chwilowego przytułku w tych nocnych schroniskach, o brudnych izbach, zatrutych wyziewami spędzonego cierpieniem stada ludzkiego! Będąc tam, Piotr czuł się ciągle blizkim zemdlenia z powodu odrażającego powietrza w izbach, przepełnionych padłymi ze znużenia nędzarzami, którzy w odrętwiającym śnie jeszcze zdawali się cierpieć wszystkie bóle swego straszliwego życia. Spali pokotem, w ścisku, wszyscy razem, starcy i dzieci, ludzie w pełni sił i kaleki, splugawieni krańcową nędzą, sponiewierani, obdarci, w łachmanach przypominających ubranie prostych wyrobników, a tuż obok ludzie w tużurkach, ale bez koszuli, pod tem ubraniem świadczącem o lepszej jakiejś przeszłości. Paryż codziennie rzuca na bruk całe stosy takich rozbitków życiowych, a są pomiędzy nimi niepoprawni włóczędzy, próżniacy, lecz iluż jest nieszczęśliwych, niesprawiedliwością losu zepchniętych w ten odmęt czarnej rozpaczy i nędzy! Niektórzy spali, jakby obuchem powaleni. Twarze ich były umarłe. Inni, leżąc na wznak, chrapali z otwartemi ustami, chwilami jęcząc wielką swą skargę na uciskające ich brzemię istnienia. Inni rzucali się bez przerwy, jakby jeszcze walcząc z okropnością widziadeł, odtwarzających im nieszczęsną dolę na jawie za dnia przebytą. Skarżyli się na bóle, na zmęczenie, na zimno i głód, a wykrzywione, spotworniałe ich ciała i twarze przybierały fantastyczne kształty w gorączce śnionych straszydeł. Patrząc na te istoty, ległe na pobojowisku straszliwej walki o życie, chwytał Piotra szalony bunt i gorycz napływała mu do serca. Okropny widok tego życiowego ambulansu, ziejącego zgnilizną, cuchnącego nędzą i śmiercią, uprzytomnił mu w pamięci istnienie innych sypialni, w których szczęśliwcy i bogacze wypoczywają i kochają wśród wonnych batystów, jedwabiu, puchu i drogocennych koronek.
Próżno wśród śpiących nędzarzy Piotr i ksiądz Rose szukali „starego“, chcąc go wyłowić z tej kloaki i posłać nazajutrz do Przytułku inwalidów pracy. Stary stolarz był tu dzisiejszego wieczoru, lecz nie znalazł już miejsca, bo okropne to schronisko było jeszcze upragnionym i niezawsze dostępnym przytułkiem, to piekło było jeszcze uprzywilejowanym przybytkiem! Odszedł więc ztąd, odtrącony i musiał teraz spać w jakiejś norze pod gołem niebem, wśród rozwalonych starych murów, lub niezabudowanego jeszcze pustkowia. Ksiądz Rose, nie wiedząc gdzie go szukać, poszedł ciężko zmartwiony do swego mieszkania przy ulicy Cortot, a Piotr, zeszedłszy na bulwar zewnętrzny, upatrywał dorożki, by kazać się odwieść do Neuilly.
Stojąc wśród deszczu i zimna, Piotr opowiadał baronowi i dwom jego towarzyszom o przygnębiającem wrażeniu, wyniesionem z nocnego przytułku, gdy Juliusz, stangret Sylwii, wreszcie powrócił.
Duvillard, zaniepokojony widząc go samego, spytał jeszcze zdaleka:
— A pani? Czyś nie znalazł pani?
Juliusz stał wyprostowany, z twarzą nieruchomą, chociaż jeden kąt ust ironicznie mu się wykrzywił i rzekł głosem bez wyrazu, głosem człowieka spełniającego obowiązek służbowy:
— Pani kazała mi powiedzieć, że dziś nie wraca, a powóz swój oddaje na rozkazy panów, jeżeli panowie zechcą, bym ich poodwoził.
Tym razem miara się przebrała, baron pobladł z gniewu. Jakto, więc pozwolił się zaciągnąć do tej wstrętnej kawiarni, czekał teraz na nią od godziny, wśród błota, na podejrzanej ulicy, a wszystko w oczekiwaniu, że nareszcie zdoła przełamać jej opór, że ją odwiezie i skorzysta z jej upicia się, a teraz, w rezultacie, widzi, że to upicie się, zamiast w jego objęcia, rzuciło ją na szyję tego karczemnego aktora! Nie, nie! Tak dłużej być nie może! Zerwie z nią, niech odpokutuje ta wszetecznica za tyle zadanych mu męczarni i upokorzeń. Zawołał przejeżdżającej dorożki i wziąwszy Gerarda pod rękę, rzekł do niego:
— Mój drogi, odwieź mnie do domu!
Lecz Duthil, ucieszony tak urozmaiconym wieczorem, i już się pocieszywszy po utracie Sylwii, zawołał, śmiejąc się:
— Pocóż brać dorożkę, kiedy mamy powóz? Chodźcie, zmieścimy się doskonale we trzech. Niechcecie? Wolicie dorożkę? Jak się wam podoba! Ja wolę powóz!
Z rozjaśnioną twarzą wsiadł do powozu Sylwii i podczas gdy para wyborowych karecianych koni ruszyła kłusem, wyciągnął się z rozkoszą wśród miękich poduszek. Tymczasem zaś baron jechał starą, trzęsącą dorożką i wypowiadał cały swój gniew przed Gerardem, który, zacisnąwszy się w kąt, słuchał, milcząc i nie przerywając mu ani jednem słowem. Duvillard w szale gniewnego uniesienia, złorzeczył tej nędznicy, którą obsypał bogactwami, wszak wydał na nią przeszło dwa miliony, a ona, niewdzięczna, czego się dziś dopuściła! I to względem kogo, względem niego, który panem jej być powinien, jak jest panem tylu ludzi, władzcą tylu sumień, posiadaczem tylu milionów i tylu spraw najdonioślejszych! Lecz dobrze się stało! Wie on teraz, jaką jest ona kobietą i niechce jej znać więcej! Jest wolny, wyswobodzony. Duvillard odetchnął, jak człowiek, któremu zdjęto dolegające kajdany.
Piotr, popatrzywszy czas jakiś za dwoma odjeżdżającemi powozami, puścił się naprzód, szukając pod drzewami ochrony przed deszczem, i pragnąc co prędzej znaleźć jaką przejeżdżającą pustą dorożkę. Było mu zimno, lecz jeszcze dotkliwiej czuł mrozem ścinające się biedne swoje serce, tak bardzo wzburzone i rozbolałe potwornością widzianych nocnych scen Paryża. Wszak dopiero co bolał, patrząc na okropne legowisko nędzarzy, wyszedłszy ztamtąd, bolał jeszcze srożej myślą o tych, którzy odtrąconymi ztąd zostali, a na ciemnym zewnętrznym bulwarze co krok napotykał się z występkiem, z prostytucyą najniższej kategoryi, by wreszcie ujrzeć obraz prostytucyi bogaczów. Szedł teraz szybko, wymijając blade twarze dziewczyn publicznych, które, snując się jak cienie, łaknęły użebrać marny swój kawałek chleba, gdy ktoś, zbliżywszy się, szepnął mu do ucha:
— Niechaj pan zawiadomi brata, że policya jest na karku Salvata. Lada chwila Salvat może być aresztowany.
Piotr się odwrócił, lecz tajemnicza postać już się oddaliła, wszakże gdy na nią padło światło latarni gazowej, zdawało mu się, że poznaje drobną, bladą twarz Wiktora Mathis. Piotr westchnął, przypomniawszy sobie postać jego matki widzianej dziś w ubogiem mieszkaniu starego księdza Rose. Słodka i smutna pani Mathis całą nadzieję swego życia pokładała w tym synie, o którego losy tak bardzo była niepewna, doznawszy już tylu zawodów w ciężkiem swem życiu.




III.

We czwartek, w pół-poście, jako w dniu świątecznym, w obszernym pałacu ministeryum spraw wewnętrznych biura były puste, lecz Monferrand, minister, był w swoim gabinecie od ósmej godziny zrana, mając na swe zawołanie woźnego przed drzwiami i dwóch służących w pierwszym przedpokoju.
Monferrand pozostawał pod bardzo niemiłem wrażeniem, jakiego doznał dziś z rana, zaraz po przebudzeniu. Wczoraj, we środę, „Głos ludu“ wszczął na nowo kampanię przeciwko skandalicznej sprawie Afrykańskich kolei żelaznych, i wydrukował zaraz na wstępie wiadomość, że Barroux, teraźniejszy minister finansów, został przekupiony za dwakroć stotysięcy franków. W dzisiejszym zaś numerze „Głos ludu“ ogłoszoną została dawno przyobiecana czytelnikom lista trzydziestu dwóch nazwisk senatorów i deputowanych, którzy sprzedali swoje głosy agentowi barona Duvillard, niejakiemu Hunterowi, zręcznie prowadzącemu całą tę sprawę, a który obecnie znikł bez śladu, ulotnił się i pozostał tylko mityczną postacią, bohaterem dokonanego przekupstwa. Monferrand ujrzał dziś swoje nazwisko na czele listy przy cyfrze osiemdziesięciu tysięcy franków, za jakie się sprzedał, podczas, gdy Fonsègne otrzymał tylko piędziesiąt tysięcy franków, a, inni, między nimi Duthil, zadowolnili się dziesięcioma tysięcami franków. Chaigneux, najtaniej został kupiony, bo wyzyskano jego ciężkie położenie materyalne, rzuciwszy mu rodzajem jałmużny tylko trzy tysiące, podczas, gdy wszyscy inni dostali od pięciu do dwunastu tysięcy.
Monferrand czuł się niemile wzruszony, lecz ani się bardzo dziwił, ani bardzo gniewał. Po prostu nie przypuszczał, by Sagnier zdobył się na odwagę rozpoczęcia tego rodzaju hałaśliwego skandalu; lista, jaką ogłaszał, mogła być zaprotestowaną, ułożył ją bowiem podług wydartej kartki z notatnika Huntera, gdzie wszystko było pisane niezrozumiałemi hieroglificznemi znakami. Osobiście Monferrand czuł się spokojny, bo nigdy w tej kwestyi nic nie napisał, nic nie podpisał, wiedząc że wobec braku dowodów zawsze można wyjść cało, przecząc i zachowując się z przynależnym taktem i odwagą, Lecz jakiż to niepotrzebnie rzucony kamień w spokojne parlamentarne bagnisko! Czuł, jakie tego będą nieuniknione następstwa. Istniejący gabinet ministrów zostanie obalony i wymieciony przez ten nowy huragan denuncyacyj, plotek i szpiegostwa. Na szczęście, dziś, z powodu półpościa, izba nie obradowała. Lecz zaraz jutro, Mège nie omieszka wystąpić z interpelacyą, a Vignon i banda jego przyjaciół przypuszczą zawzięty szturm dla zdobycia upragnionych tek ministeryalnych. Monferrand widział się już zwyciężonym i zmuszonym do opuszczenia tego gabinetu, w którym tronował od ośmiu miesięcy i bez zbytecznej próżności uznawał, że niełatwo będzie można go tutaj zastąpić. Oddawał sobie słuszność, że sprawiał swój urząd umiejętnie, jak człowiek mający wszystkie ku temu dane, by rozkazywać, poskramiać tłumy i wieść je podług wiadomego sobie planu.
Odrzucił dzienniki pogardliwym ruchem i, wstawszy z miejsca, przeciągnął, się mrucząc, jak lew niepotrzebnie drażniony. Rozejrzał się dokoła swego gabinetu umeblowanego w stylu oficyalnym, łączącym zwykle drzewo machoniowe z zielonym adamaszkiem i zamaszyście zaczął chodzić tam i napowrót po obszernym pokoju. Ręce założył w tył, a z twarzy znikł mu zwykły wyraz ojcowskiej pobłażliwości i poczciwego uśmiechu. Był teraz tylko sobą, z całą rubasznością i zawziętością swej natury wytrzymałego szermierza. Nizki, barczysty, szeroki w ramionach, rysy twarzy miał grube, usta zmysłowe, nos silnie rozwinięty, oczy surowe, świadczące, że był człowiekiem bez skrupułów i o żelaznej woli. Cóż teraz pocznie? Czy ma dać się unieść złemu prądowi i paść na ziemię wraz z tym uczciwym niedołęgą Barroux? A może osobiste jego sprawy nie są tak złe, by należało rozpaczać o ratunku. Lecz w jaki sposób odczepić się od tych innych, którzy mu są przeszkodą do wylądowania na grunt dla niego bezpieczny? Jaki obrać sposób, by, tonąc z nimi, wyratować się zręcznie, ich wszystkich popychając aż na dno? Trudne zadanie, a trzeba je szybko rozwiązać, by o ile możności nie zachwiać się w piastowanem stanowisku. Ogarnięty żądzą pozostania przy władzy, chodził po pokoju, głęboko się zamyśliwszy.
Nie znajdując pożądanej kombinacyi, zaczął kląć cnotliwość republikańską, która zdaniem jego utrudniała prawidłowe funkcyonowanie maszyneryi rządu. Takie głupstwo, jak ta cała sprawa wywleczona przez „Głos ludu“ powstrzymać może człowieka tej siły i tej inteligencyi co on! A gdzież i kiedy istniał jaki rząd zasługujący na to miano, któryby się oglądał na podobne drobiazgi! By módz rządzić, trzeba mieć siłę, a cóż ją dziś daje, jeżeli nie pieniądze? Wtem, głośno lecz z goryczą się roześmiał, pomyślawszy o idylicznym kraju, w którymby wszystkie sprawy toczyły się jawnie, uczciwie. Był to absurd niemogący mieć nigdy praktycznego zastosowania.
Jeszcze chodził czas jakiś, pasując się z własnemi myślami, lecz nie znajdując rozwiązania trudnego zadania, jakie sobie postawił, zdecydował się wezwać na naradę barona Duvillard. Znał go oddawna i dziwił się teraz, że go nie namówił do kupienia milczenia Saniera w całej tej niemiłej sprawie. W pierwszej chwili chciał napisać parę słów do barona i wyprawić natychmiast z listem jednego ze służących. Lecz przemógł w nim wstręt do pisanych dokumentów, więc postanowi rozmówić się z baronem za pomocą telefonu, który przed niedawnym czasem kazał założyć dla swego osobistego użytku, tuż przy wielkim ministeryalnym stole.
— Czy z panem baronem Duvillard mam przyjemność mówić? — Tak... wyśmienicie... tak, to ja, Monferrand, minister, pragnę pana widzieć u siebie, jak można najprędzej. Potrzebuję z panem osobiście pomówić. Dobrze, dobrze, czekam na pana.
Odszedłszy od aparatu, znów chodził po swoim gabinecie. Tak, Duvillard jest rozumny i sprytny człowiek, który niezawodnie znajdzie punkt wyjścia, albo podsunie mu myśl, którą on uzupełni. Zagłębił się w rozmyślaniach, gdy wszedł woźny, oznajmiając przybycie pana Gascogne, naczelnika policyi bezpieczeństwa, który koniecznie chce się zaraz widzieć z panem ministrem.
Monferrand przypuszczał, że Gascogne przyszedł, by z nim porozumieć się co do ostatecznego wydania rozkazów policyi, mającej dziś uciążliwy obowiązek pilnowania porządku na ulicach Paryża, podczas defilady po mieście orszaków urządzonych z powodu półpościa przez pralnie miejskie, oraz przez studentów z łacińskiej dzielnicy. Obawiano się zwykle, by nie stratowano kogoś z tłumu cisnącego się na widowisko.
— Proś pana Gascogne, niech wejdzie.
Prawie natychmiast ukazał się wysoki, szczupły mężczyzna, silny brunet, wyglądający z pozoru na świątecznie ubranego robotnika. Gascogne znał wybornie wszystkie tajemnicze strony życia Paryża, posiadał umysł trzeźwy i metodyczny. Na nieszczęście inteligencyę swoją osłabił wielką zarozumiałością, rutyną, oraz przekonaniem, że on jeden wszystko wie i zna najlepiej.
Zaraz na wstępie uniewinnił swego przełożonego, prefekta policyi, który byłby nieomieszkał przyjść osobiście rozmówić się z ministrem, lecz skutkiem niedomagania nie jest w stanie opuścić dzisiaj swojej sypialni. A może lepiej się stało, że on sam, Gascogne, złoży dziś raport panu ministrowi, albowiem zna jaknajdokładniej sprawę, z którą przybywa. Po chwilowej pauzie, rzekł z wielką powagą:
— Panie ministrze, zdaje mi się, że wreszcie trzymamy w ręku sprawcę zamachu przy ulicy Godot-de-Mauroy.
Monferrand, który słuchał dotąd z widoczną niecierpliwością, nagle żywo się zainteresował. Próżne, dotychczasowe poszukiwania policyi codziennie były wyszydzane w dziennikach, drażniących go swojemi bezustanemi żartami i kpinami. Odpowiedział więc z łaskawą brutalnością:
— Tem lepiej dla pana, bo byłbyś pan stracił miejsce dalszem niedołężnem prowadzeniem sprawy... Cóż, czy sprawca zamachu został aresztowany?
— Nie, panie ministrze, nie jeszcze. Ale umknąć nam nie może, za kilka godzin będzie ujęty.
Opowiedział rzecz całą, jak agent policyi Mondésir, zawiadomiony przez tajnego agenta, że Salvat znajduje się w nocnej kawiarni na Montmartre, wszedł do sali za późno, gdy ptaszek już wyfrunął, lecz przypadkowo odnalazł go o sto kroków od owej karczemnej budy, stojącej na rogu ulicy i bulwarów. Mondésir nie zaaresztował Salvata, tylko poszedł za nim, pragnąc równocześnie wytropić całą szajkę jego wspólników. Lecz doszedłszy do Porte Maillot, Salvat, zapewne odgadując, że go tropią, puścił się cwałem w stronę lasku Bulońskiego i znikł agentom z oczu. Lasek Buloński został natychmiast obstąpiony przez policyę, zatem jest wszelka pewność, że Salvat ztamtąd nie umknął, chociaż od drugiej godziny w nocy kryje się w zaroślach. Postanowiono doczekać się rana, by ruszyć na niego obławą, co zapewne pójdzie łatwo, bo zbrodniarz musi być zmęczony po bezsennej nocy spędzonej pod gołem niebem wśród zimna i deszczu. Zatem lada chwila może nadejść wiadomość, że został pochwycony.
— Wiem, panie ministrze, że to sprawa ważna i sprawa, którą pan minister sam osobiście żywo się interesuje. Pośpieszyłem więc stawić się dla zdania szczegółowego raportu. Agent Mondésir pozostał na miejscu dla zorganizowania obławy. Biedaczysko żałuje, iż nie sprzątnął Salvata na bulwarze Rochechouart, ale myśl miał wyborną tropienia go z daleka dla wyśledzenia wspólników zbrodni; jeżeli można mu co zarzucić, to tylko brak zastanowienia, że Portre-Maillot jest w sąsiedztwie z laskiem Bulońskim.
Aresztowanie Salvata, tego Salvata, który tyle mu już dokuczył z powodu prasy, zajmującej się nim bezustannie od kilku tygodni, było niespodziewanem szczęściem, na jakie Monferrand nie liczył w obecnej chwili. Będzie można ten fakt wybornie wyzyskać! Myśl ta od razu jasno się przedstawiła w jego umyśle, słuchał opowiadania stojącego przed nim urzędnika policyi, lecz nieruchomie zapatrzone jego oczy i ciężka maska drapieżnego zwierza w spokoju, wymownie świadczyły, że myślą pracuje pozatem i zbiera energię, by skorzystać z nadarzającej się okazyi. Jeszcze chaotycznie, lecz znajdował łączniki pomiędzy aresztowaniem Salvata a jutrzejszą interpelacyą Mège’a, który niezawodnie jutro wystąpi w Izbie ze sprawą Afrykańskich kolei żelaznych, by obalić gabinet ministrów. Monferrand mówił sobie, że to niespodziewanie wynikłe aresztowanie jest najlepszym środkiem uchronienia się od groźnego upadku. Jutrzejszy kryzys powali może wszystkich ministrów, lecz on zdoła się teraz ocalić.
— Ale powiedz-że mi, panie Gascogne, czy zupełnie jesteś pewien, że Salvat jest sprawcą zamachu?
— O, najzupełniej pewien jestem, panie ministrze. Wreszcie wygada się i przyzna do wszystkiego pierwej, nim go dowieziemy do prefektury.
Monferrand się zamyślił i znów zaczął chodzić po pokoju, lecz przypomniawszy sobie, że Gascogne oczekuje na jego rozkazy, rzekł zwolna:
— Całą tę sprawę trzeba poprowadzić z wielką roztropnością i z wielką oględnością... Publiczność, spacerująca po lasku, nie powinna być niepokojoną, niepowinna dostrzedz, że chcecie kogoś aresztować... A jeżeli Salvat zrobi wyznanie, jak się tego pan spodziewasz, to zaraz trzeba mi to przedstawić, a przedewszystkiem strzeżcie się dziennikarzy... prasie ani słowa nie należy o tem komunikować... nie chcę, wyraźnie zastrzegam, że nie chcę, aby w to mieli się wdać panowie dziennikarze; dość się już nagadali w tej kwestyi... Raz jeszcze panu zalecam sekret względem wszystkich! A mnie proszę zawiadamiać, w miarę, jak sprawa będzie szła naprzód.
Gascogne się ukłonił i chciał odejść, lecz Monferrand zatrzymał go, mówiąc, że osobisty jego przyjaciel, Lehmann, prokurator Rzeczypospolitej, otrzymuje codziennie listy od anarchistów, grożących, że wysadzą w powietrze jego, oraz całą jego rodzinę. Wobec tak niebezpiecznego położenia, prokurator żąda, by dom jego był strzeżony dniem i nocą przez agentów, ubranych po cywilnemu. Nie można z tem zwlekać i należy wyznaczyć równie liczną i czujną straż, jak ta, która pilnuje domu, zamieszkanego przez sędziego śledczego. Bo jeżeli sędzia Amadieu jest jednym z najcenniejszych psychologów i kryminalistów, to prokurator Lehmann nie ustępuje mu w niczem pod względem swej wysokiej wartości, posiada on niepospolity zmysł polityczny, a jako żyd, odznacza się niezrównanym sprytem, którego w całej pełni używa, by służyć wiernie Rzeczypospolitej i być zawsze po stronie rządu.
— Panie ministrze — rzekł Gascogne, znów się skłoniwszy, gdy Monferrand przestał mówić. — A cóż mam uczynić ze sprawą Barthèsa. Czy należy go aresztować w tym dworku w Neuilly, gdzie się ukrywa od kilku tygodni?
Gascogne dowiedział się wypadkowo, lecz prawie że natychmiast o miejscu pobytu starego więźnia politycznego, Mikołaja Barthèsa, a ztąd znał dobrze z widzenia dworek księdza Piotra Fromont. Barthès nie był już uważany przez rząd za niebezpiecznego, wszakże wydany został rozkaz aresztowania go, albowiem policya znała liczne jego stosunki z obozem rewolucyjnym. Od kilku tygodni Paryż żył w szaleństwie strachu, a policya aresztowała bez przerwy, we wszystkich dopatrując się anarchistów. Dotąd wszakże nie śmiano przyjść po Barthèsa, bo mieszkał u księdza ogólnie czczonego i uważanego za świętego w całem Neuilly. Monferrand pochwalił tę wstrzemięźliwość policyi względem duchowieństwa i zalecając ją na przyszłość panu Gascogne, oświadczył, że osobiście załatwi tę sprawę.
— Nie, nietrzeba, aby niepokojono dom księdza Fromont. Znasz pan moje zasady i radzę ci, byś sam to w życiu stosował; księży trzeba mieć za sobą, a nie przeciwko sobie. Napisałem do księdza Fromont, wzywając go do siebie na dziś rano, bo dziś jestem swobodniejszy... Rozmówię się z nim osobiście, więc sprawa Barthèsa już do pana nie należy...
Gascogne miał wyjść, gdy we drzwiach ukaczał się woźny; mówiąc, że pan prezydent gabinetu chce się widzieć z panem ministrem.
— Barroux! A to licho nadało! Panie Gascogne, wyjdź pan temi bocznemi drzwiami, wolę, by pana nikt dziś u mnie nie widział, ponieważ pragnę, aby do czasu nie wiedziano o aresztowaniu Salvata... A pamiętaj pan, że tylko ja jeden powinienem o wszystkiem wiedzieć, telefonuj pan natychmiast, jeżeli zajdzie coś ważnego!
Zaledwie Gascogne zniknął za drzwiami salonu, gdy woźny otworzył przedpokój, meldując:
— Pan prezydent rady ministrów!
Wyciągnąwszy obie dłonie ku wchodzącemu, Monferrand powitał go z przybraną serdecznością, połączoną z umiejętną dozą poszanowania. Twarz jego miała teraz wyraz wielkiej szczerości i poczciwości.
— Drogi prezydencie, dla czego mnie nie zawezwałeś, jeżeli potrzebowałeś się ze mną widzieć? Byłbym wszystko porzucił, by zaraz się stawić na twoje wezwanie!
Barroux machnął ręką, na znak, że nie pora zabawiać się grzecznościami.
— Wyszłem dziś wcześniej z domu na moją codzienną przechadzkę, by czemprędzej choć trochę ochłonąć, po przeczytaniu... wiesz czego... a tak jestem skłopotany, że nie chciałem, nie mogłem odłożyć naradzenia się tobą... Domyślasz się, co mam na myśli? Wszak nie możemy pozostać w bezczynności wobec ciosu, jaki spadł, tak na mnie jak i na ciebie! Jutro rano, podczas naszego zebrania ministeryalnego, ułożymy plan obrony, lecz dziś pomówmy z sobą we dwóch, trzeba się rozpatrzeć...
Usiadł w fotelu, a Monferrand, przysunąwszy sobie krzesło, ulokował się w pobliżu, lecz tyłem do okna. Dwaj ci ludzie w niczem nie byli do siebie podobni. Barroux o dziesięć lat starszy, zupełnie siwy, twarz miał piękną i zupęłnie wygoloną, z pozostałemi tylko po bokach białemi jak śnieg faworytami. Pięknej był i okazałej postawy, siląc się na tem większą jej dostojność, iż szanował sobie swój wysoki urząd. W całym jego układzie było wiele konwencyonalnego romantyzmu, lecz podług niego uszlachetniać to powinno było mieszczańską prostotę republikańskich przedstawicieli narodu. Był dobry, lecz nieco naiwny. Monferrand zaś, pod rubaszną powierzchownością był przebiegły i sprytny. Udawał prostotę i dobroduszność, by tem lepiej skryć przepaści swej nizkiej, despotycznej duszy, nieznającej litości, ani skrupułów.
Silnie wzruszony, Barroux sapał w milczeniu, czując, jak krew mu uderza do głowy na każde wspomnienie artykułu, pomieszczonego w „Głosie ludu“. Serce mu biło z oburzenia i gniewu, wreszcie rzekł:
— Kochany kolego, trzeba coś zrobić, by raz kres położyć tej kampanii... Domyślasz się, co nas czeka jutro w Izbie... Teraz, kiedy ogłoszoną została owa sławna lista nazwisk, będziemy mieli na karku wszystkich malkontentów... Vignon pierwszy będzie chciał skorzystać.
— A więc szanowny kolega masz jakie wiadomości o zamysłach Vignona? — spytał Monferrand z wielkiem zaciekawieniem.
— Rusza się, coś knuje, nie bez przyczyny stoi przed jego domem cały szereg powozów, sam dopiero-co widziałem to, przechodząc tamtędy. Wszyscy jego stronnicy latają od wczoraj, jak opętani, ze dwadzieścia osób mi mówiło, że już cała jego banda rozdzieliła pomiędzy siebie teki ministeryalne, które zamierzają po nas odziedziczyć. Mège jutro na nas napadnie, i tak jak on zwykle, ubije zwierzynę, z której inni skorzystają. Tak, tak, mój kochany kolego, już nas biorą za nieboszczyków i chcą nas jutro pogrzebać, ale pogrzebać w błocie, w kale, a spuścizną po nas już się podzielono...
Giestem teatralnym wyciągnął naprzód ramiona, a głos mu zadźwięczał silnie i wymownie, jakby mówił dla sprawienia efektu z trybuny w Izbie. Był jednak szczerze wzruszony i łzy nabiegały mu do oczu.
— Ja, ja, który całe życie poświęciłem dla dobra Rzeczypospolitej, ja, który ją ufundowałem, utrwaliłem, tylokrotnie ochroniłem od upadku, ja teraz się widzę katowany obelgami i zmuszony do własnej obrony przeciwko lżącym mnie potworom! Ja miałbym być człowiekiem sprzedajnym! Ja — ministrem, który zgarnął dwa kroć sto tysięcy franków, podanych mi przez jakiegoś Huntera, by z tych pieniędzy czerpać na własne moje potrzeby! Prawda, że pomiędzy nim a mną była mowa o dwu kroć stu tysiącach franków, lecz trzeba wiedzieć, w jakich warunkach. Zapewne wiesz o tem dobrze, bo te osiemdziesiąt tysięcy franków, jakie tobie udzielił, musiały zostać użyte na te same cele.
Monferrand przerwał, mówiąc głosem stanowczym:
— Mnie nie udzielił on ani jednego centyma!
Barroux spojrzał na niego niezmiernie zdziwiony, lecz ujrzał tylko kształt wielkiej jego głowy, bo twarz miał ukrytą w cieniu.
— A, rzeczywiście? A ja myślałem, że jesteś z nim w tych samych interesach, i że znasz go zupełnie zblizka.
— Bynajmniej, bynajmniej, znałem Huntera tak, jak go wszyscy znaliśmy w Paryżu, lecz nawet nie przyszło mi na myśl, że jest on kreaturą barona Duvillarda i że ten go używa w sprawie Afrykańskich kolei żelaznych. Pomiędzy mną a Hunterem nigdy nie było wymienionego słowa w całej tej kwestyi.
Twierdzenie Mooferranda tak dalece było nieprawdopodobne i tak się różniło z tem, co Barroux napewno o tem wiedział, że wobec bezczelności kłamstwa kolegi, zawstydził się, struchlał i oniemiał. Lecz po chwilowem milczeniu, machnąwszy ręką, na znak, że pozostawia każdego z własnem jego sumieniem, powrócił do osobistej swej sprawy:
— U mnie Hunter był z dziesięć razy i do uprzykszenia mówił o Afrykańskiej kolei żelaznej. Było to wówczas, gdy Izba miała głosować w kwestyi nowej emisyi papierów procentowych z wygranemi. Pamiętam, że raz, odbyła się wizyta Huntera tutaj, w tym gabinecie i w twojej obecności. Ja byłem wtedy ministrem spraw wewnętrznych, a ty ministrem robót publicznych. Tego dnia ja siedziałem przy tem oto biurze, a Hunter na fotelu, który w tej chwili zajmuję. Przyszedł, by naradzić się zemną w kwestyi użycia olbrzymich sum, jakie baron Duvillard poświęcał dla zrobienia reklamy. Pokazał mi listę monarchicznych dzienników z wykazem sum, jakie otrzymały. Pamiętam, że cyfry wydały mi się wielkie, więc rozgniewałem się, mówiąc, że wzbogacając tę nieprzyjazną rządowi prasę, podkopują byt Rzeczypospolitej. A na prośby wystraszonego mojemi słowami Huntera, ułożyłem listę republikańskich dzienników, kładąc przy każdym cyfrę, jaką każdy z nich powinien otrzymać za zrobione reklamy. W ten sposób przyjazna nam prasa otrzymała owe dwakroć sto tysięcy franków, które „Głos ludu“ zapewnia, że wsiąkły do mojej kieszeni! Oto cała historya tych pieniędzy...
Wstał i bijąc się pięścią w piersi, zawołał z gniewem:
— Mam już dosyć tych oszczerstw, tych kłamstw! To, co teraz powiedziałem, opowiem jutro przed całą Izbą... Innej obrony nie potrzebuję, bo innej być nie może... Uczciwy człowiek nigdy prawdy się nie lęka!
Monferrand także powstał i w chwilowem uniesieniu jednym okrzykiem wyspowiadał się szczerze:
— Głupstwo, głupstwo! Nigdy nie trzeba się przyznawać i ty nie powinieneś tego robić!
Lecz Barroux uparł się i rzekł z patetyczną wyniosłością:
— Owszem, zrobię tak, a nie inaczej. I zobaczymy, czy jutro cała Izba jednogłośnie nie okrzyknie mojego rozgrzeszenia, bo jeżeli zawiniłem, to tylko w gorliwości służenia sprawie republikańskiej. Znacie mnie wszyscy, i wiecie, że jestem starym sługą wolności!
— Nie poddawaj swej sprawy sądowi Izby. Zapewniam cię, że się zgubisz, a zarazem nas wszystkich pociągniesz w swym upadku.
— Mniejsza z tem! Przepadniemy, lecz uczciwość nasza ocaleje!
Monferrand zawrzał wściekłym gniewem, lecz nagle się opanował i uspokoił. Zajaśniał bowiem w jego umyśle plan postępowania, plan, którego napróżno od rana poszukiwał, pragnąc znaleźć pożądaną dla siebie drogę ratunku. Korzyści, jakie już ujrzał z aresztowania Salvata, dopełniały się obecnie, tworząc śmiałą kombinacyę. Pocóż ma powstrzymywać upadek tego poczciwca, jakim był Barroux? Wszak jedyną, pożądaną dla niego rzeczą było uratowanie własnej swej osoby, a przynajmniej możność powrotu do zajmowanego dziś stanowiska. Zamilkł więc, odpowiadając już tylko oderwanemi słowami, niemającemi znaczenia, a gdy już widział jasno, jak postąpi, rzekł ze zwykłą, przybraną rubaszną prostotą:
— A wreszcie, kto wie, może masz słuszność, kochany prezydencie... Trzeba mieć odwagę... A ponieważ jesteś naszym przełożonym, więc pójdziemy za twoim przykładem.
Zasiedli naprzeciwko siebie i, pogodzeni, zaczęli rozmawiać o dniu jutrzejszym, o interpelacji, która niezawodnie będzie miała miejsce i jak ministeryum powinno się wobec niej zachować.
Nocy tej baron Duvillard ani na chwilę nie zasnął. Gdy Gerard odwiózł go do domu, postanowił natychmiast się położyć, pragnąc, by sen przyniósł mu zapomnienie i uspokojenie. Lecz sen odmówił mu posłuszeństwa i baron całą noc spędził, wijąc się z bólu po doznanym afroncie ze strony Sylwii. Tak, to było potworne ze strony tej dziewczyny! On ją wzbogacił, on zadawalniał wszystkie jej zachcianki, a ona, niewdzięczna, błotem go spoliczkowała, gdy się najmniej tego spodziewał! I to jego, jego! Możnowładcę, który trząsł sprawami całego Paryża, całej Francyi, jego, posiadacza wszystkich sumień, któremi dysponował, jak kupiec, monopolizujący wełnę lub skóry, dla grania na giełdzie! Rozpacz nim targała, zwłaszcza, gdy pomyślał, że ta Sylwia, ta z ulicy przez niego wzięta dziewczyna i wyniesiona do godności bóstwa, do którego się on modlił, jest właśnie jego karą, pomstą i zgnilizną, jego, szerzyciela zgnilizny! Napróżno chciał się uwolnić od dokuczliwych tych rozmyślań i pragnął się zagłębić w rozpamiętywaniu swoich interesów, spraw bieżących, jutrzejszych rozmów i widzeń się z różnymi ludźmi, przyzywał pamięć o posiadanych milionach, dozwalających mu rozkazywać na wszystkich rynkach świata i rozporządzać losami narodów. Lecz wszystko to pierzchło, znikło i zwycięzko odradzała się dokuczliwa myśl o Sylwii, o tem jego poniżeniu, z którego otrząsnąć się nie był w stanie. Rozpaczliwą siłą woli postanowił teraz myśleć tylko o kolosalnym interesie, który zajmował go od kilku miesięcy, o kolei żelaznej przez Saharę. Plan był już przygotowany, a sprawa ta, poruszając miliardy, miała przekształcić wygląd świata. Ale znów Sylwia stanęła przed nim z drobną swą rączką, umoczoną w cuchnącym rynsztoku, i spoliczkowała go w oba policzki. Już dzień był jasny, gdy zdrzemnął się, przysięgając sobie, że nie chce jej widzieć i że kopnie ją nogą, gdy padnie przed nim na kolana, błagając przebaczenia.
Biła godzina siódma, gdy ocknął się z chwilowego spoczynku i, rozbity, zbolały, najpierw pomyślał o Sylwii. Chciał natychmiast biedz do niej i przekonać się, czy wróciła do domu, zastać ją uśpioną jeszcze i pojednać się z ukochaną, skorzystać z okoliczności, bo może ujęta jego przywiązaniem, oddałaby mu się z miłości. Lecz zawstydził się swej słabości i, wyskoczywszy z łóżka, oblał się zimną wodą, a szybko się ubierając, odzyskał siłę panowania nad sobą. Tak, to była nędznica! Nie więcej, jak tylko nędznica! Utrwalał się w tem przekonaniu i zdawało mu się, że jest na zawsze uleczony. Rzeczywiście, zapomniał o niej, wziąwszy do ręki poranne dzienniki. Ogłoszona w „Głosie ludu“ lista trzydziestu dwóch nazwisk spadła nań, jak cios, bo zawsze powątpiewał, by Sagnier rzeczywiście ją posiadał. Oprzytomniawszy, zaczął czytać dokument i już z zimną krwią odróżniał prawdę, spowiniętą w mnóstwo kłamstw niedorzecznych potwarzy. Czuł, że jeszcze tym razem nie jest osobiście dotknięty, lękał się tylko jednego, a mianowicie, by Hunter, jego pośrednik, nie został aresztowany, bo proces, wytoczony Hunterowi, mógłby go wprost zamięszać w całą tę sprawę. Po chwili, zupełnie ochłonąwszy, przypomniał sobie z uśmiechem zwykłe swoje rezonowanie: uczynił tylko to, co zwykle czynią wszystkie domy bankierskie, przy wypuszczeniu nowej emisyi. Płaci się wtedy zwykle za reklamę w dziennikach, używa się pośredników, nagradza usługi tajemnie oddane — słowem, rzuca się we właściwe ręce część pieniędzy, przeznaczonych na pchnięcie interesu w ruch i postawienie go na nogi. Traktuje się to jako interes, a byle sprawa poszła dobrze, wszystko jest w porządku. Duvillard zwykle w ten sposób postępował, płacąc przytem hojnie i w najtrudniejszych okolicznościach, pozostając panem swej woli i myśli. Z pogardą odezwał się niedawno o jednym z bankierów, który, zamięszany w skandaliczną sprawę, dał się wyzyskać zrujnować i ostatecznie zabił się w naiwnem przekonaniu, że krwią swoją okupi pamięć po sobie! Lecz z marnego tego dramatu, z tej kałuży krwi i błota, wyrósł skandal jeszcze potworniejszy, rozgałęził się, zapuścił korzenie, których już niczem nie można było wytępić. Nie, nie, to niedobry sposób! Stać trzeba na miejscu, pomimo wszystko, walczyć do ostatka, do ostatniego grosza, do ostatniego tchnienia energii!
Około godziny dziewiątej ozwał się dzwonek, który go przywoływał do telefonu w prywatnym jego gabinecie, obok sypialni. Szalona radość nagle go opanowała na myśl, że Sylwia go przyzywa. Często bowiem odrywała go w ten sposób od najważniejszych zajęć. Pomyślał więc teraz, że to ona. Zapewne dopiero co wróciła do siebie i, oprzytomniawszy, zrozumiała, że wyrządziła mu krzywdę, więc pragnie go przebłagać, uzyskać przebaczenie.
Gdy się dowiedział, że żądającym z nim rozmowy, jest Monferrand, doznał goryczy zawodu, lecz równocześnie trwając w postanowieniu wyzwolenia się z pod jarzma tej dziewczyny, rad był, że uniknął niebezpieczeństwa. Zawołał, by mu podano palto, kapelusz i laskę, chciał iść pieszo do ministra, pragnąc odetchnąć świeżem powietrzem. Wyszedłszy, zamyślił się nad komplikującą się sprawą Afrykańskiej kolei żelaznej i skandalem, jaki jutro wybuchnie w parlamencie, wstrząsając całym Paryżem. Czy miał się zabić? Nie! Byłoby to głupio i nikczemnie. Niechaj burza huczy i szaleje! Posiada on hartowną moc duszy i energię silniejszą, niż grożące niebezpieczeństwo, będzie się zatem bronić i musi zwyciężyć, nie uroniwszy ani okrucha z posiadanego znaczenia i władzy.
Zapowiadającą się burzę Duvillard odczuł zaraz po przestąpieniu progu w pałacu spraw wewnętrznych. W przedpokojach napotykał przerażone, wybladłe twarze przestępców, których nazwiska dziś zostały wydrukowane w „Głosie ludu“. Zbiegli się tutaj, czując, że grunt usuwa się im pod nogami. Najpierw spostrzegł Duthila, który gorączkowo przygryzał wymuskane swoje wąsy, a twarz mu się wykrzywiła, bo pomimo wszystko chciał się uśmiechać, jak zwykle. Duvillard zgromił go, mówiąc, że niepotrzebnie tu przybiegł po nowiny, albowiem zachowaniem się swem mógł ściągnąć podejrzenie, iż czuje się winnym. Duthil przyjął tę ostrą wymówkę z radością i, już pokrzepiony, zaczął się śmiać, twierdząc, że nawet nie czytał artykułu, napisanego przez Sagniera, że jeżeli tu jest, to jedynie w celu polecenia ministrowi jednej ze swych najbliższych znajomych z prowincyi. Baron przyrzekł mu, że tę sprawę załatwi za niego i wyprawił go na miasto, życząc dobrej zabawy z powodu półpościa. Pewnego rodzaju litość ogarnęła barona, gdy spojrzał na Chaigneux. Wysoka, chwiejna, wynędzniała jego postać zdawała się uginać pod ciężarem skłopotanej głowy, wielkiej i wydłużonej, jak u konia. Ubranie starego deputowanego było tak brudne i zaniedbane, że można go było wziąść za żebraka. Dostrzegłszy Duvillarda, zbliżył się chyłkiem do niego i z wielką uniżonością kłaniając się, rzekł:
— Ach, panie baronie, jakże ludzie są złośliwi! To wszystko mnie zabija! Czuję, że tego nie przeżyję, a cóż wtedy będzie z moją żoną i z mojemi trzema córkami, których jestem jedyną podporą!...
W żałosnej tej skardze wypowiadał całość swego zwichniętego życia, uważał się za ofiarę polityki, dla której dopuścił się takiego szaleństwa, jakiem było z jego strony opuszczenie swego notaryalnego biura w Arras, gdzie spokojnie dotąd przebywał. Lecz ogarnięty szałem zatryumfowania w Paryżu i kierowania sprawami swego departamentu, przybył do stolicy wraz z żoną i trzema dorosłemi córkami, które, pragnąc błyszczeć w salonach, ujarzmiły go swemi wymaganiami. Był ich sługą, a zarazem sponiewieranym celem szyderstw, z powodu ciągłego rozmijania się z powodzeniem i zdobyciem fortuny. Z natury swej byłby z ochotą pozostał uczciwym deputowanym, lecz czyż mógł być takim w obec bezustannych wymagań rodziny? Wszak zawsze mu było potrzeba pieniędzy, ciągle gonił za pożyczką stu franków, a w tak krytycznem położeniu, czyż nie był z konieczności deputotowanym do kupienia? Skołatany, znużony wymówkami czterech kobiet, byłby na wszystko przystał, byle znaleźć trochę pieniędzy, chociaż by je z kału trzeba było wydobyć.
— Wyobraź sobie, panie baronie, że nareszcie zdobyłem męża dla jednej z moich córek. Doprawdy, że to pierwsza szczęśliwa rzecz, jaka mnie spotkała w Paryżu! Będę miał tylko trzy kobiety na karku, a nie cztery — jak dotąd! Ale rozumiesz, panie baronie, jakie wrażenie na rodzinę narzeczonego sprawi artykuł dziś wydrukowany w „Głosie ludu“! Gotów się cofnąć! Więc przybiegłem tutaj, chcąc błagać pana ministra, by zapewnił urząd sekretarza mojemu przyszłemu zięciowi. Bo mając nadzieję tej posady, młody człowiek nie zerwie z moją córką i rodzina jego całą rzecz uwzględni.
Miał minę tak zaniepokojoną, wylękłą i nieszczęśliwą, że Duvillard postanowił być wspaniałomyślnym, jak często bywał, gdy obliczył, że udzieloną pożyczką lub protekcyą może wywrzeć wrażenie dobrze procentujące w przyszłości. Wiedział z doświadczenia, jak pomyślną jest rzeczą mieć liczny zastęp oddanych sobie ludzi, a których przygotować sobie najtaniej można było, rzucając im kęs chleba, gdy z głodu już padają. Więc i tego ztąd wyprawił, mówiąc mu, jak Duthilowi, że sprawę jego osobiście załatwi z ministrem. A przy pożegnaniu dodał, by przyszedł do niego jutro, to pomówią o interesach, bo zapewne potrzebuje pieniędzy, wydając za mąż jedną ze swych trzech córek.
Chaigneux nieledwie do nóg padając baronowi, dziękował:
— Panie baronie, życia mi nie starczy, by się wywdzięczyć za tyle dobrodziejstw!
Gdy Chaigneux wreszcie odszedł, Duvillard ze zdziwieniem ujrzał księdza Fromont, który siedział na ławce na boku, czekając widzenia się z ministrem. Dla czego on tutaj przyszedł? Przecież nie jest zamięszany w dzisiejszy skandal... a jednak widocznie jest zatrwożony, chociaż chce to ukryć, udając, że czyta coś z zajęciem. Duvillard zbliżył się do niego i bardzo życzliwie powitał. Piotr z całą szczerością odpowiedział, że został zawezwany listownie przez ministra, lecz nie domyśla się z jakiego powodu. Uśmiechał się, mówiąc, bo pragnął nie okazywać swego wewnętrznego niepokoju. Czekał już od kwadransa, i był w obawie, że go zapomniano.
Woźny zbliżył się do barona:
— Pan minister kazał powiedzieć, że za chwilę służy panu baronowi. Obecnie jest zajęty rozmową z panem prezydentem rady ministrów. Ale mam rozkaz wprowadzenia pana barona natychmiast po wyjściu pana prezydenta.
Prawie równocześnie drzwi się otworzyły i wyszedł Barroux, a poznawszy barona, zatrzymał go na chwilową rozmowę. Skarżył się z goryczą na wybuchły skandal i na okrutną niesprawiedliwość oszczerstw, jakie nań rzucono. W oburzeniu swem zapytał, czy Duvillard nie zaświadczy w razie potrzeby, że on, Barroux, nigdy ani jednego centyma nie otrzymał wprost dla siebie? W uniesieniu zapomniał, że mówi do bankiera, i że sam był niegdyś ministrem finansów. Ach, sprawy pieniężne, interesy, jakież to wstrętne, zatrute i brudne! Czyż może być gorsze, niebezpieczniejsze bagno! Lecz powtarzał z naciskiem, że niczego się nie lęka, bo się powoła na prawdę, a prawda starczy, by go obronić i oczyścić z kału, jakim poczciwcy chcą go obryzgać.
Duvillard słuchał, patrząc na niego, lecz w myśli stanęła mu Sylwia i tym razem nawet nie bronił się od uczuć, jakie nim nagle zawładnęły. Przypomniał sobie, że niegdyś prosił Barrouxa, by ułatwił Sylwii wstąpienia do teatru Komedyi francuzkiej. Gdyby Barroux był temu żądaniu zadość uczynił, Sylwia nie byłaby rzuciła się w tę wstrętną, wczorajszą awanturę. Duvillard poczuwał się teraz winnym w obec Sylwii. Wszak nie byłaby go opuściła dla tego Legrasa, gdyby był zadowolnił jej kaprys.
Przerwał więc patetyczną, długą mowę Barroux, słowami:
— Czy pan wie, że mam żal do pana?
Barroux spojrzał na niego, zdziwiony.
— Żal do mnie? A to z jakiego powodu?
— Bo pan nie chciałeś mi dopomódz w chwili, gdy pana prosiłem w sprawie mojej znajomej, która pragnęła mieć rolę Pauliny w „Polieukcie“.
Barroux uśmiechnął się pobłażliwie i odrzekł uprzejmie:
— Ach, tak!... pamiętam... Sylwia d’Aulnay! Lecz, kochany panie, to nie tyle ja się temu sprzeciwiałem, co mój kolega, Taboureau. Wszystko, co się odnosi do wydziału sztuk pięknych, jest wyłącznie zależne od niego. A Taboureau jest człowiekiem z prowincyi, człowiekiem bardzo uczciwym, ale ciasnych poglądów, nierozumiejącym naszych paryzkich względów i ustępstw, zachował swoje prowincyonalne skrupuły... Ja, stary paryżanin, rozumiem to lepiej, i bądź pan przekonany, że byłbym panu z przyjemnością oddał tę usługę.
Kwestya rozpoczętych i nieudanych zabiegów, żywo teraz stanęła w pamięci barona, i tej odmowie ze struny ministeryum przypisywał całą niedolę dzisiejszego swego położenia względem Sylwii. Zapragnął więc otrzymać natychmiast to, czego mu dotąd odmawiano.
— Taboureau... Taboureau... to głąb, pień, który musi wam wszystkim ciążyć w ministeryum! Uczciwy, uczciwy — tego za mało, któż z nas nie jest uczciwym? Kochany ministrze, jeszcze czas, zażądaj od niego nominacyi Sylwii, a zobaczysz, że to przyniesie ci szczęście!
Barroux szczerze się roześmiał.
— Nie, nie mogę tego uczynić! Nie wypada mi pomijać skrupułów kolegi Taboureau, zwłaszcza w chwili obecnej. Toż wszyscyby się z nas śmieli!... I śmieliby się nie bez przyczyny. Ministeryum obalone, albo ocalone z powodu sprawy Sylwii!
Podał rękę, chcąc się pożegnać. Baron zatrzymał rękę Barrouxa w swych dłoniach i, blady, wzruszony, rzekł z wielką powagą:
— Źle robisz, kochany ministrze, śmiejąc się z tego... Wierzaj mi, że źle robisz! Ministerya padały i powstawały z przyczyn o wiele jeszcze drobniejszych... A jeżeli jutro noga ci się pośliznie, życzę ci, abyś nigdy tego nie żałował...
Duvillard popatrzył za odchodzącym prezydentem rady ministrów, obrażony jego żartobliwym tonem. A więc, istnieją przeszkody, których on, Duvillard nie jest w stanie przezwyciężyć? Myśl ta stała mu się bolesną, wprost nieznośną. Poprzysiągł sobie teraz, że musi przeprowadzić tę sprawę, już nie dla dogodzenia Sylwii i zadowolenia jej zachcianki, lecz dla zaspokojenia własnej, obrażonej ambicyi. A gdy zdobędzie ów kontrakt, podpisany w ministeryum, pośle go natychmiast Sylwii, jako zemstę swoją, zemstę, której gorycz odczuje ona, jak krwawy policzek. Postanowienie barona było niezłomne, powiedział sobie, że zrobi tak, chociażby miał wszystko zaryzykować i odmienić cały skład dostojników w ministeryum sztuk pięknych.
Duvillard patrzył jeszcze za odchodzącym Barrouxem, gdy spostrzegł w sali Fonsègne’a, który zręcznie manewrował, by uniknąć spotkania się z prezydentem. Fonsègne, taki zwykle ożywiony, dowcipny i panujący nad sobą, był dziś spłoszony, zachwiany, a oczy mu migotały nerwowo, zmącone i wylękłe. Strach, który powiał dziś rano, przypędził i jego do przedpokoju ministra.
Zaraz, po przywitaniu, Duvillard spytał go, jakby od niechcenia:
— Nie widziałeś swego przyjaciela Barrouxa? Był tutaj przed chwilą.
— Barroux? Był? Nie, niewidziałem.
To kłamstwo starczyło za spowiedź. Fonsègne żył dotąd w ścisłych, przyjacielskich stosunkach z Barrouxem, podtrzymywał jego idee w swoim dzienniku, wyraźnie zaznaczając, że są z sobą jednakowych poglądów politycznych. Lecz w chwili obecnej Fonsègne odwracał się od przyjaciela, bo, obdarzony niezwykłym sprytem i węchem, poczuł, że powinien tak uczynić dla własnego bezpieczeństwa i obrony. Przecież nie poświęci swej długoletniej pracy i owoców, ostrożnie prowadzonej dyplomacyi, dla sentymentalnych względów! Dziennik jego jest organem szanowanym przez najsilniejsze stronnictwo narodowe, nie może więc ryzykować jego bytu dla kompromitującego podtrzymania uczciwego człowieka, który przez swą naiwność gubić się zwykł dobrowolnie!
— Zdawało mi się, że jesteś w złych stosunkach z Monferrandem? Więc dziwię się, widząc cię przed drzwiami jego gabinetu?
— Kochany baronie, wiedz o tem, że dyrektor wpływowego dziennika z nikim nie jest i nie powinien być w złych stosunkach. Ja służę przedewszystkiem ojczyźnie i taką jest rola człowieka, zajmującego moje położenie w prasie.
Pomimo swego wzburzenia i osobistych dokuczliwych umartwień, Duvillard nie mógł powstrzymać uśmiechu. Lecz odrzekł z powagą:
— Masz słuszność. A przytem Monferrand, to siła! Takiego, jak on człowieka, warto się trzymać! Ten nigdy nie przepadnie i zawsze stanie na nogi!
Fonsègne trochę się zaniepokoił rozmową z baronem, bo domyślił się, że trwoga musi być wyraźnie wyryta na jego twarzy. On, dotychczas taki nieulękniony, czuł się rzeczywiście przerażony po odczytaniu dzisiejszego numeru „Głosu ludu“. Tak, po raz pierwszy w życiu był w obawie i własnej swej winie to przypisywał, groziło mu bowiem oskarżenie, którego nie mógł wyminąć, bo popełnił niedorzeczność napisania listu, będącego zgubnym dokumentem. Piędziesiąt tysięcy franków, otrzymanych za pośrednictwem Barrouxa, mającego dwa kroć sto tysięcy do swej dyspozycyi dla rozdania prasie, te bynajmniej go nie niepokoiły. Lecz otrzymał on inne jeszcze piędziesiąt tysięcy w formie podatku, i wtedy napisał kilka słów z podziękowaniem. Fonsègne drżał, by sprawa ta nie została ujawnioną, i dopiero spojrzawszy teraz w oczy barona, nieco się uspokoił, a odzyskując równowagę, wyrzucał sobie, że skłamał niezręcznie i że brakiem panowania nad sobą ujawniał swój wewnętrzny niepokój.
Woźny zbliżył się ku nim.
— Ośmielam się przypomnieć panu baronowi, że pan minister czeka na niego.
W sali nie było już prawie nikogo. Fonsègne z zadziwieniem ujrzał siedzącego tu na boku księdza Fromonta, a przywitawszy go, zapytał o przyczynę przyjścia i zajął przy nim miejsce na ławce. Piotr powtórzył, że otrzymał list, wzywający go do ministra, lecz nie domyśla się z jakiego powodu. Lekkie drżenie rąk Piotra świadczyło o jego niepokoju, wzrastającym z każdą chwilą przedłużającego się wyczekiwania. Lecz uwzględniał to pomijanie kolei osób z wyjątkowo ważnemi okolicznościami, jakich się domyślał po przeczytaniu porannych dzienników.
Na powitanie barona Duvillarda, wchodzącego teraz do gabinetu, Monferrand podszedł z wyciągniętemi rękoma do serdecznego uścisku. Twarz miał spokojną, uśmiechniętą, jak zwykle, nadciągająca burza nie piętnowała mu strachem oblicza.
— Cóż mówisz, drogi baronie, na te wszystkie historye?
— Idyotyczne, zupełnie idyotyczne! — odpowiedział baron, obojętnie wzruszywszy ramionami.
Usiadł w fotelu dopiero co zajmowanym przez Barrouxa, a minister siadł na swojem miejscu, naprzeciwko niego. Porozumienie pomiędzy tymi dwoma ludźmi było łatwe, jednego byli gatunku i jednakowej z sobą siły. Więc te same wypowiadali skargi, podkreślając je temi samemi rozpaczliwemi giestami, i obadwaj się zgadzali, że w takich warunkach musi być bezustanny nieład u steru rządu i zastój w najżywotniejszych interesach pieniężnych. Śmieszne doprawdy zachcianki, żądać od ludzi cnót, jakich nie mogą oni posiadać! Przecież po wszystkie czasy i za wszystkich rządów, gdy chciano, by parlament dał swoje przyzwolenie, w takiej, lub innej sprawie, czyniono ku temu nieodzowne zabiegi, co należało do taktyki zupełnie zrozumiałej, naturalnej i koniecznej. Przecież, chcąc coś przeprowadzić, trzeba się o to postarać, użyć wpływów, pozyskać sympatye, upewnić się co do potrzebnej ilości głosów. Otóż nic nie przychodzi darmo i ludzi kupuje się, jak wszystko inne. Czasami wystarczają obietnice, posady, lecz często trzeba płacić pieniędzmi lub podarkami, mogącemi je zastąpić. A przypuściwszy, że w danej okoliczności niektórzy agenci kupowali głosy niezręcznie, zbyt jawnie, czyż warto z tego powodu tyle robić hałasu? Gdyby rząd był rzeczywiście silny i taki, jakim być powinien, to w pierwszych początkach byłby stłumił rozpoczynający się skandal. Tak nakazywał dobrze zrozumiany patryotyzm i godność narodowa.
— Ależ naturalnie, naturalnie! — wołał z zapałem Monferrand. — Masz najzupełniejszą słuszność, drogi baronie! Ho, ho! Gdybym ja mógł, gdybym był panem położenia, bądź spokojny, ta głupia sprawa nie miałaby miejsca! Byłbym jej kark skręcił, zaraz w pierwszej chwili.
Duvillard patrzał na niego badawczo, więc raz jeszcze rzekł z naciskiem:
— Na nieszczęście nie jestem panem położenia! Nie mam dla siebie odpowiedniej swobody ruchów! Musimy z sobą o tem wszystkiem pomówić z powodu jutra!.. Inaczej nie byłbym się ośmielił wzywać cię, kochany baronie... Widziałem się już z Barrouxem, lecz ten ma najdziwaczniejsze zamiary... Nie podzielałem jego zapatrywań, przynajmniej niektórych.
— Tak, tak, spotkałem się z Barrouxem, gdy stąd wychodził... On rzeczywiście miewa zadziwiające pomysły.
Baron zawiesił głos, a po chwili dodał:
— Fonsègne jest w poczekalnym salonie. Zadziwiłem się, zobaczywszy go tutaj... Lecz, kiedy przyszedł, to znaczy, że pragnie się z panem pojednać... Każ go pan przywołać... Jego nie należy odtrącać. To człowiek rozumny i warto się przekonać, co ma do powiedzenia, a przytem trzeba pamiętać, że dziennik przez niego kierowany często decyduje o szali zwycięztwa.
— Jakto?... Fonsègne jest tutaj? — zawołał z wybuchem radości Monferrand. — To wybornie! Rad będę się z nim pojednać. Nasze nieporozumienia nie mają żadnej ważniejszej przyczyny. Stare dzieje!... Niewarto o tem mówić... Wreszcie nie mam w sobie zawziętości i nigdy jej nie miałem.
Gdy woźny wprowadził Fonsègne’a, pojednanie nastąpiło natychmiastowo, bez żadnych wyjaśnień. Monferrand znał się z nim jeszcze za szkolnych czasów, razem chodzili do gimnazyum w swojem rodzinnem mieście, lecz spotkawszy się w Paryżu zwaśnili się i od lat dziesięciu przestali mówić do siebie. Nikt nie znał przyczyny tego nieporozumienia, lecz mówiono, że wstrętna to jakaś była historya. Zdarzają się wszakże tak ważne chwile w życiu, że nieprzejednani wrogowie podają sobie ręce, widząc, iż zawartym nowym sojuszem mogą wyratować się wzajemnie od wspólnie grożącego im niebezpieczeństwa.
— Bardzo jesteś poczciwy, że pierwszy pragniesz zgody. A więc zapominamy o tem co było?... I nie masz do mnie urazy?...
— Nie, nie mam! Pocóż mamy od siebie stronić, kiedy lepiej nam będzie dopomagać sobie wzajemnie...
Na tem ograniczyli niemiłe wspomnienia i, podawszy sobie ręce, przystąpiono do ważnych narad, które ich tutaj zgromadziły. Gdy Monferrand zawiadomił, że Barroux ma zamiar wyznać jutro rzecz całą w izbie, Fonsègne i Duvillard potępili prezydenta jednogłośnie i bezwarunkowo. Była to naiwność nie do darowania! Postanowili wpłynąć na Barroux, by nie dopuszczał się tak niedorzecznego wystąpienia. Dyskutowali następnie o wszystkich możliwych sposobach ocalenia ministeryum, bo jasnem było dla nich, że Monferrand żywo tego pragnie. On sam przyłączył się do szukania sposobów ratunku, utrzymując, że chce nietylko siebie lecz i swoich kolegów wyciągnąć z kłopotliwego położenia, lecz gdy to mówił, usta mu się składały do ironicznego uśmiechu. Wreszcie, jakby zwyciężony okolicznościami, przestał szukać ocalenia, rzekłszy z rezygnacyą:
— Niema sposobu, ministeryum musi jutro upaść!
Fonsègne i Duvillard spojrzeli na siebie, zaniepokojeni o to, jak pójdzie sprawa Afrykańskich kolei żelaznych z nowem ministeryum?... Jeżeli na czele gabinetu ministrów stanie Vignon, to niezawodnie zechce pozować na nieposzlakowaną uczciwość.
— Więc cóż?... Nic nie postanawiamy?...
Naraz odezwał się dzwonek przy telefonie i Monferrand, wstając, rzekł przez grzeczność:
— Przepraszam... wszak panowie mi pozwalacie?...
Przez chwilę słuchał, to znów odpowiadał, pochylony nad aparatem, lecz z krótkich jego odpowiedzi i zapytań, nie można się było niczego domyśleć.
Monferrand rozmawiał z panem Gascogne, który, wierny danej obietnicy, telefonował, że Salvat został odnaleziony w lasku Bulońskim i że niebawem rozpocznie się na niego obława.
— Wybornie, a proszę pamiętać o moich rozkazach!
Monferrand, odszedłszy od telefonu, zaczął zwolna przechadzać się wzdłuż pokoju i rad z wiadomości o ujęciu Salvata, dopełniał w myśli plan swego postępowania. A przystanąwszy, rzekł do swych dwóch przyjaciół:
— Cóż chcecie, moi drodzy, nic nie jestem w stanie uczynić, bo jutro już nie będę ministrem... Ręczę wam, że moglibyście spać spokojnie gdybym był u władzy! Ba! Gdybym był u władzy!... Wyznaczyłbym natychmiast komisyę śledczą, a wiecie, że to najpewniejszy sposób pogrzebania sprawy na zawsze. A w takich rozgałęzionych, olbrzymich sprawach jak ta, która nas obchodzi, niema podług mnie innego rozsądnego wyjścia, to jest, jeżeli się dba i chce uniknąć zawsze niepotrzebnego skandalu. Tak, tak, ja nicbym nie wyznał... ach, ten Barroux... i wyznaczyłbym komisyę śledczą... A wtedy grożąca nam burza rozpłynęłaby się jakby cudem...
Duvillard i Fonsègne głośno się roześmieli, lecz ten ostatni prawie już był pewien, że się domyślił, do czego zmierza Monferrand. Rzekł więc otwarcie:
— Ale jeżeli ministeryum upadnie, to nie widzę racyi, dla czego ty masz z niem upaść?... Z jednego ministeryum powstaje drugie, sklejając się ze zdrowych kawałków, które pozostały.
Monferrand, niezadowolniony że zawcześnie odkryło jego zamiary, zawołał z zapałem:
— Nie, nie, tego ja niechcę. Trzymam za solidarnością...
— Dla czego masz tonąć z naiwnymi, którzy chcą się utopić?... Precz z taką solidarnością! Tego tobie niewolno, mój kochany, bo my ciebie potrzebujemy i musisz nas wyratować... a więc żeby tak być mogło, my ciebie najpierw wyratujemy... Wszak tak, kochany baronie?... Wyratujemy go chociażby przemocą?
Monferrand usiadł, by słuchać uważnie odpowiedzi barona, a ten, na nowo ogarnięty gniewem przeciwko Barroux, który nie chciał się przychylić do jego prośby, rzekł stanowczo:
— Niezawodnie że tak! Jeżeli ministeryum ma upaść, to niechajże sobie pada!... Cóż nam z ministeryum, w którem są takie niedołęgi jak Taboureau?... Jakiś stary profesor z prowincyi zjeżdza do Paryża z takiej lub innej przyczyny, i zaraz łapią go i pakują do ministeryum! Wszak to historya tego Taboureau! Był profesorem w Grenobli a tu w Paryżu dali mu jeden z najważniejszych urzędów! Może nigdy w swojem życiu nie był w teatrze, więc dlatego powierzono mu wszechwładzę nad wszystkiemi teatrami w Paryżu! Naturalnie więc, że pan ex profesor pali głupstwo po głupstwie w swem urzędowaniu, o którem niema najlżejszego pojęcia!
Monferrand znał wybornie całą sprawę i wiedział, dla czego Duvillard jest tak zawziętym przeciwnikiem Taboureau. Wyraz twarzy zachował poważny, lecz rozbawiony, chciał jeszcze podrażnić barona, chwaląc kolegę:
— Taboureau jest człowiekiem wartościowym, posiada obszerną wiedzę, a chociaż jest niepozorny i może trochę zacofanych pojęć, wszakże urząd swój sprawuje wzorowo...
— To już solidarność za daleko posunięta, bo nie mogę w nią wierzyć! Pan będziesz bronić tego Taboureau, jak bronisz tego poczciwca Barroux!... Ależ to są żarty... jesteś pan zbyt inteligentny, by się bawić w chwalenie tego bakałarza z Grenobli... Wreszcie chociażby w sprawie nam trzem dobrze znanej... w sprawie nominacyi Sylwii... która pragnie debiutować w teatrze Komedyi francuzkiej... cóż zrobił Taboureau?... Odmówił, bez względu na niezaprzeczony talent Sylwii, bez względu na poparcie, jakie miała za sobą. Kochany ministrze, przyznaj, że ten twój Taboureau zrobił głupstwo?... Powiedz, czy tybyś się był sprzeciwiał nominacyi Sylwii?...
— Ja, ja miałbym się temu sprzeciwiać?... Nigdy!. Przenigdy! Taka śliczna dziewczyna, jak ona, zawsze i wszędzie jest na swojem miejscu i samem swem ukazaniem się na scenie już sprawiałaby przyjemność publiczności... Jestem najmocniej o tem przekonany... tylko trzeba, aby minister oświaty był tego samego co ja zdania.
Znów ironiczny lecz ledwie dostrzegalny uśmiech pojawił się na ustach ministra. Doprawdy, że nietrudno było pozyskać względy wszechwładnego barona Duvillard! Zapewnienie debiutu tej dziewczynie otwierało serce i kasę barona! Zwrócił się Monferrand w stronę Fonsègne’a, jakby chcąc zasięgnąć jego rady, a ten zamyślił się głęboko, wiedząc, że koniecznie trzeba znaleźć człowieka zupełnie pewnego na tak ważną z tego względu posadę.
— Na ministra oświaty najlepiej znaleść kogoś pomiędzy senatorami... Lecz wyznaję, że na razie nikogo nie widzę odpowiedniego naszym wymaganiom... Trzeba człowieka z szerszemi poglądami... paryżanina... a jednak kogoś takiego co nie raziłby, stanąwszy na czele uniwersytetu... Jest Dauvergne...
Zdziwiony, Monferrand zawołał:
— Dauvergne?... Któż to taki?... Ach, tak, przypominam sobie! Dauvergne, senator z Dijon!... Ależ on się nie nadaje... i nic nie usprawiedliwiłoby naszego wyboru; Dauvergne niema pojęcia o uniwersytecie!
— Więc szukajmy innego — odparł Fonsègne — szukajmy... Chociaż Dauvergne byłby niezły; prezentuje się pokaźnie, jest wysoki, blondyn, bardzo dekoracyjnej powierzchowności... A przytem, zważcie panowie na okoliczność, że Dauvergne jest bardzo bogaty i ma śliczną młodą żonę, co także coś znaczy... państwo Dauvergne prowadzą dom otwarty a ich przyjęcia w pięknym apartamencie przy bulwarze Saint-Germain są bardzo poszukiwane... umieją przyjmować..
W pierwszej chwili Fonsègne zaproponował swego kandydata z pewnem wahaniem, lecz powoli zaczął przy nim obstawać i wybór ten wydawał mu się rzeczą wyśmienitą.
— Ach, przypominam coś sobie!... Tak, tak, Dauvergne, moi panowie, jest literatem... za czasów młodości wystawił jednoaktówkę, wierszem, w teatrze, w Dijon. A przecież wiecie, że miasto Dijon zna się na literaturze i byle czyjej sztuki nie dopuści na swoją scenę. Lecz nie uważajcie Dauvergna’a za człowieka z prowincyi! Od dwudziestu lat mieszka w Paryżu i noga jego odtąd nie postała w Dijon. Jest paryżaninem w całem znaczeniu tego słowa, ma rozgałęzione stosunki we wszystkich światach paryzkich... Znam go zblizka i powiadam wam, że z Dauvergne zrobimy co zechcemy. To właśnie jest człowiek jakiego nam potrzeba!
Duvillard oświadczył, ze go zna i że znajduje go odpowiednim. Wreszcie po co szukać innego, kiedy ten znalazł się pod ręką...
— Dauvergne, Dauvergne — powtarzał Monferrand. — Nie znam go, ale kiedy wy go znacie, więc niechaj będzie Dauvergne!... Kto wie?... Może z niego będzie przyzwoity minister?... Dobrze, zgadzam się na Dauvergne’a.
Nagle wybuchnął śmiechem, dodając:
— Więc układamy listę przyszłego gabinetu ministrów, z celem, by piękna Sylwia mogła wreszcie wystąpić na scenie teatru Komedyi frauncuzkiej! Ministeryum Sylwii!... No, ale nie bawmy się, bo nie mamy czasu do stracenia... Kogóż więcej sobie dobieramy na ministrów?...
Żartował, wiedząc z doświadczenia, że śmiechem i wesołością można często przyśpieszyć rozwiązanie najtrudniejszego zadania. I rzeczywiście, nieledwie ciągle żartując, ułożyli cały plan kampanii, jaką przeprowadzą, jeżeli jutro ministeryum zostanie obalone. Nie kładąc nacisku, bez słów wyraźnych, lecz rozumiejąc się wybornie pomiędzy sobą, postanowili pozostawić Barroux własnemu jego losowi, w razie potrzeby dopomagając mu nawet, by zatonął, a następnie wyławiając z ministeryalnej powodzi Monferranda. Zapewnione mając ocalenie, Monferrand zobowiązał się względem Duvillarda i Fonsègne’a; mogli liczyć na niego jak na swojego, tem więcej że ich potrzebował. Finansowa potęga barona, oraz wpływ na opinię publiczną takiego dziennika, jak „Globe“, były potężnemi poplecznikami dla każdego męża stanu. Zaś, po za kwestyą Sylwii, tak Duvillard jak Fonsègne potrzebowali człowieka dość potężnego u steru rządu, by mógł raz na zawsze pogrzebać sprawę Afrykańskich kolei żelaznych, chociażby przy pomocy zamianowania komisyi, lecz komisyi będącej całkowicie w jego ręku. Porozumienie między trzema obradującymi nastąpiło prędko i było stanowcze. Nic tak nie zbliża ludzi, jak wspólność interesów, strach, oraz pewność, że połączywszy się mogą sobie zabezpieczyć szeroką bezkarność. Gdy główna sprawa została ubita, Duvillard przedstawił ministrowi polecenie Duthila co do młodej damy z prowincyi, Monferrand natychmiast oświadczył, że wszystko zostanie załatwione podług życzeń barona. Wreszcie okazało się, że sam Duthil jest dobrze widzianym przez ministra.
— Miły chłopiec! Dobrze byłoby, gdybyśmy więcej takich mieli! Jaknajwięcej!
Duvillard podniósł następnie prośbę przyszłego zięcia deputowanego Chaigneux. I ta sprawa została natychmiast załatwiona z jaknajpomyślniejszym skutkiem. Przyszły zięć mógł liczyć na korzystną posadę. Ten poczciwy Chaigneux! Taki oddany, usłużny, czemuż biedakowi nie dopomódz, kiedy można to uczynić z taką łatwością! Wszak Chaigneux zawsze może być przydatny, on nigdy nie odmawia żadnej usługi, a przytem biedaczysko twarde ma życie ze swojemi czterema kobietami...
— A więc wszystko ułożone, skończone?..
— Wszystko ułożone, skończone!
— Tak, wszystko ułożone, skończone!
Monferrand, Duvillard, Fonsègne, wymienili pomiędzy sobą gorące uściski dłoni.
Odprowadziwszy gości do drzwi gabinetu, Monferrand po za wychodzącymi dostrzegł na środku poczekalni stojącego prałata w wytwornej sutanie lamowanej fioletowo, który rozmawiał z młodym księdzem.
Natychmiast poszedł szybko ku niemu i rzekł z wielką uniżonością:
— Ach, monsignor Martha! Niewiedziałem! Przepraszam!... Proszę pana wejść... jestem na usługi...
Lecz uprzejmy biskup, uśmiechnąwszy się z dobrotliwą słodyczą, opierał się, mówiąc:
— To nie moja kolej... zaczekam... ksiądz Fromont przyszedł pierwszy, zatem jego niech pan najpierw wysłucha.
Wobec nalegań monsignora, Monferrand ustąpił i wprowadził do gabinetu księdza Fromont. Konferencya trwała krótko. Monferrand, który zwykle wobec duchownych używał dyplomatycznego sposobu mówienia, w obecnym wypadku odrazu się wypowiedział ze wszystkiem, co się odnosiło do sprawy starego Mikołaja Barthèsa. Piotr wyczekiwał od dwóch godzin rozmowy z ministrem i przez ten czas przeżywał ciężkie chwile obawy, był bowiem przekonany, że go wezwano tutaj, odkrywszy pobyt Wilhelma w jego dworku w Neuilly. Nie wiedział, jaki obrót sprawa weźmie i drżał z obawy o los brata. Słuchając teraz słów ministra, tak był zdziwiony, że słyszy tylko o Barthèsie, że prawie uszom swoim niedowierzał. Minister oświadczył mu, że rząd woli się dowiedzieć, że Barthès uciekł z Paryża, aniżeli aresztować go i raz jeszcze zamykać w więzieniu.
Piotr nie mógł się wydziwić, jakim sposobem policya odkryła miejsce, gdzie się schronił Barthès, a równocześnie udawała, że nie wie o pobycie Wilhelma pod tym samym dachem? Lecz były to zawiłości nie do odgadnięcia, należące do systemu tajemniczych sztuczek policyjnych.
— Zatem panie ministrze, jakie powinno być moje zachowanie się w tej sprawie? Proszę o bliższe objaśnienie... Bo dobrze nie rozumiem...
— Szanowny księże Fromont, całkowicie to oddaję pańskiej roztropności... Trzeba, aby za czterdzieści osiem godzin tego człowieka nie było już u pana, bo gdyby po tym upływie czasu jeszcze się tam znalazł, bylibyśmy zmuszeni aresztować go, co byłoby dla nas rzeszą bolesną, gdyż wiemy, że dom pański jest przybytkiem świętego kapłana, przybytkiem wszystkich cnót chrześciańskich. Zatem, niechaj mu pan poradzi, by dobrowolnie opuścił Francyę, a ja zapewniam, że go nikt podczas podróży nie będzie niepokoić...
Rozmowa była skończona, Monferrand odprowadził Piotra do przedpokoju i, uśmiechnięty, zgięty we dwoje, stanął przed biskupem.
— Monsignor zechce mi wybaczyć... Lecz teraz jestem już na usługi.. Proszę, jeżeli łaska...
Prałat, który dotychczas wesoło rozmawiał z Duvillardem i Fonsègnem, pożegnał ich podaniem ręki, co również uczynił widząc odchodzącego Piotra. Był dziś w doskonałym humorze, jeszcze uprzejmiejszy, niż zwykle, chociaż zawsze czynił, co mógł, by serca wszystkich zjednać dla siebie. Czarne, błyszczące i żywe jego oczy, zdawały się uśmiechać, a piękna, poważna twarz wyrażała nieledwie pieszczotliwą dobroć i ojcowską wyrozumiałość. Wszedł do gabinetu ministra swobodnie, bez pośpiechu, lecz z pewnością człowieka, przywykłego rządzić i panować.
Teraz nikogo już nie było w pustym gmachu ministeryum spraw wewnętrznych, prócz Monferranda i monsignora Martha, którzy, zamknąwszy się w gabinecie, długą wiedli z sobą rozmowę. Był czas, gdy posądzano prałata, że chce pozyskać mandat poselski, lecz grał on daleko potężniejszą rolę, panując, ukryty w cieniu, i będąc przewodnią duszą polityki watykańskiej we Francyi. Bo czyż Francya nie pozostawała najstarszą córką Kościoła?... Jedynym wielkim narodem, który mógł papieżowi przywrócić jego wszechwładzę?... Monsignor Martha zgadzał się na Rzeczpospolitą we Francyi, apostołował ugodowość z tą formą rządu, a katolickie stronnictwo w Izbie pozostawało pod jego pośrednim, lecz całkowitym wpływem. Monferrand, który widział wzrastającą potęgę katolickiej reakcyi, zwanej nowym duchem czasu, mistycyzmu, roszczącego nadzieję pogrzebania wiedzy, był uprzedzająco uprzejmy względem monsignora. Jako człowiek nieprzebierający w środkach i zużytkowujący wszystko, byle zwyciężyć, przygarniał ku sobie i tę siłę, która niespodziewanie czyniła w tej chwili pierwsze kroki, dla zawarcia z nim przyjaznego sojuszu.

KONIEC TOMU PIERWSZEGO.


IV.

Tego samego dnia po południu, Wilhelm tak gorąco zapragnął przechadzki na świeżem powietrzu i wśród szerokiej przestrzeni, że Piotr zgodził się pójść z nim do lasku Bulońskiego, który się rozpoczynał niedaleko od rodzinnego ich dworku. Powróciwszy od ministra, opowiedział bratu podczas śniadania, w jaki sposób rząd postanowił pozbyć się z Francyi starego konspiratora i obadwaj z goryczą myśleli o potrzebie zawiadomienia o tem Barthèsa. Lecz odłożył to do wieczora, przypuszczając, że znajdą jaką łagodną formę objawienia woli rządu staremu więźniowi. Mówili z sobą o tem, idąc do lasku. Wilhelm z przyjemnością używał przechadzki, a po cóż miał się od niej powstrzymywać dłużej, kiedy zdawało się teraz wyraźnie, że nic mu osobiście nie zagraża. Bracia doszli do fortyfikacyj i weszli do lasku przez bramę des Sablons.
Kończył się marzec i lasek zaczynał się zielenić, lecz pączki na drzewach i listki na krzakach były jeszcze delikatne, a zdaleka zdawały się być bladawym mchem, lekką koronką zawisłą w przestrzeni.
Przez całą noc i poranek deszcz padał bezustannie, a teraz, chociaż wypogodziło się od kilku godzin, niebo pozostało szare, jakby przysypane popiołem. Na mglistem, ale jasnem tle nieba, młodziutka zieloność lasku odbijała uroczo; budząca się do nowego życia roślinność, skąpana wilgocią, dziwnie świeżo i po dziecięcemu uśmiechała się wśród spokojnego, ciepłego powietrza. Z powodu „półpościa“ prawie nikogo dziś tutaj niebyło. Tłum paryzkiej ludności pozostał w śródmieściu, by podziwiać orszaki wozów i poprzebieranych ludzi, którzy przez całe popołudnie popisywali się, przebiegając główne ulice. W lasku było tylko kilku jeźdźców, oraz parę prywatnych powozów, z których strojne kobiety, wysiadłszy, spacerowały pieszo, a przy nich postępowały poważne piastunki w czepkach ze wstęgami, niosąc oburącz niemowlęta okryte białemi płaszczykami o koronkowych brzegach. Lasek miał wygląd arystokratycznego parku, do którego tłum nie lubi uczęszczać, pozostawiając go w posiadaniu strojnej i wykwintnej publiczności. Zaledwie gdzieniegdzie można było dostrzedz skromnie ubrane kobiety z sąsiednich dzielnic miasta; siedziały one na składanych stołkach, które z sobą przyniosły i, szyjąc w domu rozpoczętą robotę, spoglądały na swe dzieci bawiące się w pobliżu.
Piotr i Wilhelm szli aleją de Longchamp, a doszedłszy do drogi de Madrid, biegnącej ku jeziorom, zagłębili się w boczną ścieżkę nad strumień de Longchamp. Mieli zamiar tędy dojść do jezior, a okrążywszy je, powrócić do domu przez bramę Maillot. Gaj, który przecinali, tak był cichy, i ślicznie wiosenny, że przyszła im ochota usiąść, by nacieszyć się rozkosznym widokiem. Za ławkę posłużył im stary pień drzewa. Mogli byli myśleć, że znajdują się gdzieś, bardzo daleko od Paryża, w głębi prawdziwego lasu. Wilhelm rzeczywiście pozostawał pod tem wrażeniem, używał go, jak błogiego wypoczynku po długiem zamknięciu w więzieniu. Ach, jakaż to rozkosz, świeże ożywcze powietrze, przepływające wśród leśnych zagajeń! Jaki urok tchnie od wolnej przestrzeni! Świat wydaje się wtedy otwartem dziedzictwem człowieka! Naraz, obadwaj bracia wspomnieli Barthèsa, tego wiecznego więźnia. Westchnęli ze smutkiem. On może nigdy nie użył podobnej przechadzki, zawsze zamknięty pod kluczem, on, który życie swe poświęcił walce za wolność drugich! Myśl o Barthèsie popsuła im przyjemność oddychania łagodnem powietrzem, wśród lasku tchnącego wiosną.
— W jakiż sposób go zawiadomisz? — spytał Wilhelm. — Bo nie można tej wiadomości odkładać. Lepiej niech idzie na wygnanie, aniżeli do więzienia.
Piotr kiwnął głową na znak, że tego samego jest zdania i rzekł:
— Tak, trzeba go zawiadomić... Ach, ale jakże niemiła to misja!
W tej właśnie chwili dziwny widok uderzył ich oczy. W dzikim i cichym zakątku, w którym siedzieli, mogąc przypuszczać, że się znajdują gdzieś na końcu świata, nagle z pomiędzy krzaków, wyskoczył jakiś człowiek i cwałem przebiegł tuż przed nimi. W pierwszej chwili nie zdali sobie nawet sprawy, że to mogła być ludzka istota, może był to dzik, wypłoszony z legowiska przez gromadę psów gończych? Lecz takie nieprawdopodobne przypuszczenie przemknęło tylko lotem błyskawicy w umyśle dwóch braci; tak, to był człowiek ścigany, lecz człowiek nic już prawie ludzkiego nieprzypominający swą postacią. Pokryty był błotem, przerażony, zdziczały, zmęczony pogonią. Przez chwilę zawachał się, stanąwszy przed strumieniem zagradzającym mu drogę, lecz zaraz począł biedz brzegiem, a czując po za sobą gorący oddech pogoni rzucił się do wody, która dochodziła mu do pasa. Wydostawszy się na brzeg przeciwny, w kilku skokach znikł poza gajem sosnowym. Wkrótce potem nadbiegł oddział dozorców lasku pod komendą kilku agentów. Puścili się cwałem wzdłuż strumienia i zaraz zginęli z oczu. Było to polowanie na człowieka, polowanie okrutne na tle idylicznie wiosennej zieloności, polowanie ponure i głuche, bez trąb myśliwskich i bez malowniczych czerwonych mundurów wykwintnych jeźdźców i arystokratycznych amazonek.
— Zapewne jakiś złoczyńca — szepnął Piotr. — Ach nieszczęsny!...
Wilhelm, potrząsnąwszy głową, rzekł ze zniechęceniem:
— Zawsze tylko pogoń!...
A tymczasem człowiek ścigany galopował bez wytchnienia coraz dalej.
Gdy podczas nocy Salvat, tropiony przez agenta policyjnego, nagle puścił się cwałem i dobiegł jak do bezpiecznej przystani, do lasku Bulońskiego, przyszła mu myśl przemknięcia się wśród drzew aż do bramy Dauphine i spuszczenia się w przekopy fortyfikacyj. Skierował się w tamtą stronę, bo sobie przypomniał, iż wielokrotnie podczas bezrobocia, spędzał tam długie godziny, nigdy się z nikim nie spotykając. Znał dobrze całą miejscowość z mnóstwem zaułków obrosłych gęsto krzakami i wysoką dziką roślinnością, a doły te stanowiły tajemnicze, niewidzialne i nieprzystępne schroniska, uczęszczane przez włóczęgów a także przez pary kochanków. Salvat szedł tam śmiało, pomimo nocy i deszczu, aż wreszcie odkrył jedną z takich nor zapuszczających się pod wysokie brzegi wałów i, na szczęście, znalazłszy w niej pełno suchych liści, rad z odkrycia, zakopał się w nie po uszy. Odzienie było na nim mokre, cały był unurzany w błocie, bo kilkakrotnie się przewrócił, poślizgnąwszy się wśród kałuży, a z wałów spuścił się tu na czworakach, czepiając się rękoma o spotykane gałęzie i chwasty. Suche liście znalezione w norze były dla niego dobrodziejstwem, osuszył się w tej pościeli i wypoczął po nużącym biegu wśród ciemności. Deszcz lał bezustannie, lecz Salvat w swej kryjówce był na to obojętnym, a zdrętwiały z głodu i znużenia wkrótce zasnął. Przebudził się dopiero gdy dniało. Musiała być godzina szósta zrana. Lecz poruszone przez niego wejście do kryjówki zalała woda, liście, w których spędził część nocy, były teraz wilgotne, zdawało mu się, że spoczywa w lodowato zimnej kąpieli. Postanowił wszakże tu pozostać, czując się w bezpiecznem ukryciu przed obławą, jaką niezawodnie urządzą na niego od rana. Nikt go tutaj nie mógł odgadnąć, był niewidzialnym nawet o parę kroków; liście przykrywały go całego, nieledwie że z głową. Leżał więc spokojnie, patrząc na wzrastające światło dzienne.
Około godziny ósmej, banda policyjnych agentów przeszła tuż około niego, szukając go w fosach fortyfikacyj, lecz nikt go nie dostrzegł. Jak słusznie sądził, od świtu zorganizowano na niego obławę. Gdy usłyszał zbliżające się w jego stronę kroki ludzkie, serce zabiło mu gwałtownie, był wylękły, jak zwierzyna obstąpiona przez myśliwych. Kryjówka jego znajdowała się pod wałami, w pobliżu koszar żandarmów. Dochodziły go ztamtąd odgłosy. Gdy polujący na niego agenci przeszli, znów zapadła cisza i żaden szelest nie odzywał się dokoła. Lecz życie w lasku już się rozpoczynało, a wśród głębokiej ciszy Salvat rozróżniał daleki tentent galopującego wierzchowca, dźwięk grzechotki przy bicyklu, turkot kół powozów. Byli to szczęśliwi bogacze i próżniacy, używający porannego spaceru dla nabrania apetytu. Mijały tak godziny i już się zbliżało południe. Deszcz od dawna przestał padać i Salvat, pomimo wilgotnych liści, w które był zagrzebanym, nie czuł teraz zimna. Grube, sukienne palto i czapka, dane mu przez Wiktora Mathis, ogrzewały mu ciało. Lecz głód się w nim odezwał, paląc mu pusty żołądek, szarpiąc go aż pod żebrami, zaciskając mu boki, jak ołowianą obręczą. Od dwóch dni nie miał nic w ustach, prócz szklanki piwa, którą wypił wczoraj wieczorem w kawiarni przy bulwarze Rochechouart. Pomimo głodowej męczarni zamierzał pozostać w swej kryjówce aż do nocy, a wtedy skierować się wśród ciemności w stronę miasteczka Boulogne, wyszedłszy z zamkniętego lasku przez otwór, o którego istnieniu wiedział oddawna. Nie, nie, jeszcze go nie mają i nie tak łatwo go złowią! Starał się zasnąć, by zapomnieć o głodzie, lecz coraz silniejszy ból we wnętrznościach nie dozwolił mu zmrużyć oka. Około godziny jedenastej zemdlał, z myślą że umiera. Przytomność wróciła mu odrazu i nagle zawrzał szalonym gniewem. Wyskoczył z kryjówki, opętany szaleństwem głodu. Nie mógł tu dłużej uleżeć. Chciał jeść, jeść, chociażby potem miał utracić wolność i życie. Właśnie w tej chwili biła godzina dwunasta w południe.
Opuściwszy zagajnik w pobliżu fortyfikacyj, znalazł się przed odkrytym obszarem trawników de la Muette. Puścił się przez nie, jak mógł najszybciej, kierując się instynktowo ku miasteczku Boulogne, z myślą, że tylko tamtą stroną będzie mógł wydostać się z lasku. Prawdziwym cudem, nikt nie zwrócił uwagi na tego człowieka biegnącego jak szaleniec. Gdy wreszcie dopadł do zarośli, zrozumiał całą swą nieostrożność, lecz czuł zarazem, iż nie mógł uczynić inaczej, pędzony katuszą głodu i potrzebą ucieczki. Drżący, pochylony pomiędzy jałowcami, zaczął się rozglądać, czy nie pędzą w tę stronę agenci. Czołgając się wśród nizkich krzaków, nadsłuchując, rozglądając się ukradkiem podniosłszy głowę, zaczął pełzać w stronę, gdzie oczekiwało go domniemane zbawienie. Pośród drzew, wstawał ostrożnie i szedł powoli. Miał zamiar iść zagajnikami, pomiędzy wielkiem jeziorem a polem wyścigowem d’Auteuil. Tę część lasku przecina szeroka aleja, której Salvat nie mógł uniknąć. Starał się korzystać z każdego drzewa i dopiero po bliższem rozejrzeniu, puszczał się do następnego. Nagle ogarnął go lęk, bo zdaleka dostrzegł jednego z dozorców lasku. Rzucił się natychmiast w bok i, dopadłszy do zarośli, położył się plackiem na ziemi. Leżał tak czas jakiś, a zbadawszy, że nikogo niema w pobliżu, skradał się znów wśród drzew, coraz to dalej. Ale dość było sylwetki spokojnego przechodnia, lub nadjeżdżającego powozu, by Salvat długo czekał, ukryty wśród krzaków, aż minie rozbudzona w nim obawa. Odetchnął swobodniej, dostawszy się w gąszcz lasku, pomiędzy drogą, wiodącą do Boulogne, a szeroką aleją de Saint-Cloud. Czuł się bezpiecznym wśród tylu drzew i krzaków, stykających się ze sobą. Wszak tym gęstym lasem dojdzie do wiadomego sobie wyjścia, które jest ztąd niedaleko. Pewnym był teraz ocalenia.
Wtem nagle, o jakie trzydzieści metrów, dostrzegł stojącego pomiędzy krzakami miejskiego stróża lasku Bulońskiego. Skierował się natychmiast na lewo, lecz tu dostrzegł taką samą nieruchomą postać, jakby wyczekującą jego nadejścia. Dalej to samo. Co piędziesiąt kroków rozstawiono kordon tych myśliwców, mających go upolować. Czuł się, jakby w sieci. Musiano go nawet dostrzedz, bo odezwał się przygłuszony, przeciągły krzyk, a musiał to być znak umówiony, bo powtórzył się trochę dalej, a potem jeszcze dalej, i jeszcze, i jeszcze — bez końca!
Zatem myśliwcy wpadli na trop. Niewarto już było zachowywać dotychczasową ostrożność. Mógł się ocalić tylko ucieczką. Salvat natychmiast to zrozumiał i puścił się galopem, przeskakując przeszkody, biegnąc pomiędzy drzewami, nie zważając, czy go kto widzi, nie oglądając się poza siebie. Kilku susami przeskoczył wszerz aleję de Saint-Cloud i rzucił się w gęstwinę drzew, ciągnącą się pomiędzy tą aleją, a aleją Reine Marguerite. Tutaj znalazł się w najgęstszej części lasku Bulońskiego, i byłby może mógł ujść pogoni, skryć się i zgubić, gdyby pora roku była późniejsza, gdyby liście na krzakach były w pełni swego rozwoju. Przez chwilę uczuł się sam, zatrzymał się i pilnie wsłuchiwał się w dochodzące szelesty. Nie widział i nie słyszał nikogo; może stracili trop, może uszedł pogoni?... Cisza była zupełna, a spokój pełen łagodnej słodyczy tchnął powietrzem pachnącem wiosną i ożywczem ciepłem. Lecz niezadługo odezwał się stłumiony okrzyk sygnału i Salvat znów począł biedz prosto przed siebie, bez oznaczonego celu, uciekał, by uciekać. Dopadłszy do alei Reine Marguerite, ujrzał rozstawionych rzędem agentów. Biegł więc lasem wzdłuż alei. Czuł, że oddala się teraz od Boulogne, pędząc napowrót w kierunku, z takim trudem dopiero co przed godziną przebytym. W głowie mu się mąciło, chciał powziąść jeszcze jakiś plan, lecz nie mógł. Wszakże wysiłkiem woli opanował się o tyle, iż zapragnął dobiedz do Sekwany. Myśli tej uczepił się, jak ostatniego możliwego ratunku. Cwałować więc zaczął wśród zarośli, chcąc dobiedz do rzeki. Krótszą byłaby droga przez pole Wyścigowe, lecz nie śmiał puścić się przez olbrzymi obszar odkrytej płaszczyzny, trzymał się więc brzegów lasu, biegnąc od gaju do gaju, zatrzymując się chwilami wśród zbitego tłumu drzew i zarośli.
Trochę odetchnąwszy, znów cwałował bez końca. Naraz stanął na skraju alei de Longchamps. Nie mógł jej przebiedz, bo i tu stali czatujący na niego ludzie. Porzucić więc musiał myśl szukania ratunku nad Sekwaną i, zmuszony cofnąć się, zaczął krążyć brzegiem łąki Catelan. Pod komendą agentów operujący dozorcy lasku, coraz bliżej i bliżej okrążając uciekającego, zamknęli go w ciasnem kole, z którego nie mógł się już wydostać. Biegł bezprzytomnie, zawracając się, krzyżując z dopiero co przebytym własnym śladem, przeskakując przeszkody, ześlizgując się z pagórków, padając, powstając natychmiast i w szalonych skokach, tracąc resztę sił nieszczęsnego, krwią broczącego swego ciała. Cierniste krzaki porozdzierały mu ubranie, szarpiąc mu twarz i ręce. Kilka razy padł, jak długi, zaplątawszy nogi w druty, których niedostrzegł przy klombach, a pokrzywy, już dość rozrosłe pomimo wczesnej jeszcze wiosny, pocięły mu twarz i szyję. Lecz nie czuł poparzenia, nie czuł ciernistych gałęzi dzikich malin i jerzyn, chłoszczących go na każdym kroku, chciał tylko biedz, biedz dalej i uciec, a myśl o ucieczce jak ostrogami nagliła go do nowego wysiłku.
W tej właśnie chwili wyskoczył z leśnego gąszczu ponad strumieniem, nad którym siedzieli dwaj bracia. Zmieniony do niepoznania, zziajany, obłocony, krwią własną zbryzgany, rzucił się w wodę, chcąc jak zwierz, gnany przez myśliwców, szukać ratunku poza tą przeszkodą. Powstała chimeryczna myśl w jego biednej głowie, a może to wyspa? Nie, wyspa jest dalej, wśród wielkiego jeziora. I znów nieco oprzytomniawszy, chciał dopaść do jezior, rzucił się wprawo ku tej upragnionej wyspie, wyobraziwszy sobie, że będzie ona nieprzystępnem miejscem obrony, schroniskiem, gdzie zagrzebie się wśród szuwarów i ujdzie wszelkiej ludzkiej pogoni. Więc z nową energią zaczął galopować w stronę jezior. Lecz odsłoniła się przestrona polana, na której stał kordon straży. Skręcił w bok i znów krążąc pomiędzy drzewami, zawracając, dobiegł do fortyfikacyj, prawie, że do miejsca zkąd wyruszył, opuściwszy swą nocną kryjówkę. Była teraz godzina trzecia, zatem przeszło od dwóch godzin cwałował bez przerwy, gnany strachem przed obstępującą go obławą.
Napotkał na aleję, wysypaną piaskiem dla jeźdźców. Puścił się nią, jak mógł najszybciej, lecz nogi mu lgnęły w tym ruchomym gruncie, rozrobionym nocną ulewą. Niespodziewanie ukazała się wązka dróżka, cienista jak szpaler, pomimo, że gęsta sieć gałązek ledwie że zaczynała się zielenić; wpadł na tę dróżkę, ulubione miejsce spaceru kochanków, i długo nią pędził, pewien, że nikt go tutaj dostrzedz nie może. Znów nadzieja wstąpiła mu do serca. Lecz na zakręcie dróżka zaraz się kończyła, wychodząc na szeroki plac utworzony przez zbieg kilku alei, po których teraz snuło się sporo osób, mknęły bicykle, jechały powozy, panował zwykły ruch popołudniowych godzin w dnie pięknej pogody. Salvat, wylękły, rzucił się w gęstwinę. Ale widok dostrzeżonych zdaleka agentów odjął mu resztę przytomności, i już nie obierając żadnego kierunku, niezdolny do żadnej decyzyi, biegł na oślep, jak gorączką trapiony szaleniec. Nic już teraz dla niego nie istniało, prócz konieczności pędzenia, cwałowania; rozmachem nabranym przebywał przestrzenie. Opuścił gąszcz leśną, pędził drogą, mijał inne krzyżujące się drogi, wreszcie wpadł na olbrzymią płaszczyznę, całą zalaną słońcem, które go olśniło. Tu znów poczuł wielkość niebezpieczeństwa. Zdawało mu się, że tchnienie pogoni pali go i wżera mu się w ciało, jak żarłoczne kły całej wypuszczonej na niego psiarni. Słyszał krzyki ścigających go ludzi, jakaś ręka chciała go pochwycić, lecz odepchnął napastnika i znów inne ciała padały na jego drodze, gniótł je nogami, biegnąc bez przerwy, pędząc, jak wicher rozszalały i ścinający gałęzie i drzewa. Przeskakiwał jakieś zawały, chyłkiem podchodził pod innemi i znów ujrzał się sam, wśród ciszy i wśród wiosennej zieloności, kąpiącej się w słonecznych promieniach. Lecz nie zatrzymując się, nie mogąc się nawet zatrzymać, galopował dalej.
Był to już ostatni jego wysiłek. Zaczął się potykać. Nogi mu się plątały, z uszu sączyła się krew, a z ust spływała piana. Zdawało mu się, że burza w nim huczy i rozsadza mu żebra. Serce biło w nim jak młotem i ból mu wielki sprawiało. A pomimo tych męczarni, dominującą katuszą był znów głód i pragnienie. Mgła zachodziła mu na oczy, gdy wtem dostrzegł drzwi otwarte do rodzaju szopy, stojącej po za domkiem, kryjącym się pomiędzy drzewami. Wpadł tam i nikogo nie zastał, prócz wielkiego, białego kota, który, wystraszony, uciekł. Salvat, widząc stos słomy po za pustemi beczkami, rzucił się tam i szybko ukrył się, jak mógł najgłębiej. Zaledwie ułożył się pod słomą, gdy usłyszał tuż koło domu biegnącą za nim obławę. Agenci, straciwszy go i oczu, minęli budynki i popędzili w stronę fortyfikacyj. Szelest biegu tych ludzi uciszał się stopniowo i zrobiło się zupełnie cicho.
Salvat obu rękoma przyciskał serce, chcąc powstrzymać gwałtowne jego bicie i leżał prawie martwy, a wielkie łzy ciekły mu z pod zamkniętych powiek.
Wilhelm i Piotr, wypocząwszy, poszli aż do kaskady, a ztąd wybrali drogę prowadzącą ku Neuilly, lecz drugą stroną jezior. Naraz spadł ulewny deszcz, jak często w ciepłe dni wiosenne, więc zatrzymali się pod rozłożystym kasztanem, lecz bezlistne jeszcze gałęzie nie stanowiły dostatecznej ochrony, postanowili zatem schronić się w poblizkim domku, na którym widniał napis: „Café Restaurant“. Biegli tam śpiesznie, bo deszcz nie ustawał. Niedaleko od restauracyi stała dorożka, a stangret, nieruchomie siedząc na koźle, filozoficznie znosił wiosenną ulewę, nie przysłoniwszy się nawet derką. Już wchodzili do restauracyi, gdy z przeciwnej strony nadszedł równocześnie z nimi młody człowiek, i Piotr ze zdziwieniem poznał dobrze sobie znanego Gerarda de Quinsac. Zapewne i jego deszcz spłoszył podczas pieszej przechadzki, więc schronił się teraz pod pierwszy dach, spotkany na swej drodze. Rzekł wszakże, iż miał się tu spotkać z jednym ze swoich przyjaciół, lecz rozejrzawszy się po sali, nie znalazł go, zapewne rozminęli się, lub mylnie zrozumieli miejsce schadzki. Sala była raczej wielką oszkloną werendą. Dziś była prawie pustą, miejsca przy małych, marmurowych stolikach, próżno wyczekiwały na gości. Na pierwszem piętrze było kilka saloników, wychodzących na ciemny korytarz środkowy. Cicho i pusto było w całym domku, jeszcze nie przewietrzono i nie odmalowano go na sezon letni, wszędzie znać było ślady wilgoci po zimie, a powietrze przesycne było stęchlizną. Domek, jak wszystkie podmiejskie tego rodzaju zakłady, był zamknięty od listopada do połowy marca, nie mogąc liczyć podczas zimy na klientelę. Z tyłu od strony podwórza, ciągnęła się wozownia, stajnie i kurniki, lecz i tutaj panował jeszcze nieład, oczekiwano dopiero na ogrodników i malarzy, by odświeżyli całą posiadłość i przygotowali na przyjęcia gości, którzy zjeżdżali się tutaj tłumnie podczas letniej pory. Zwłaszcza pokoje na górze cieszyły się wielkiem powodzeniem i często je zamawiano na kilka dni naprzód.
— Zdaje mi się, że restauracya nie została jeszcze otwartą — rzekł Gerard, patrząc na opuszczenie i nieład całego domostwa.
Piotr, który usiadł przy jednym z marmurowych stolików, odrzekł:
— Zapewne, lecz przypuszczam, że pozwolą nam tutaj poczekać, dopóki deszcz nie przestanie padać.
Nareszcie ukazał się jakiś posługacz. Szybko schodził z pierwszego piętra i, nie zajmując się gośćmi przybyłymi do sali, roztworzył szafę w ścianie, zaczął przewracać pomiędzy pudełkami, wyszukując resztek przeszłorocznych biszkopcików, które układał na talerzu. Na wezwanie, odwrócił się i, ukończywszy przygotowanie ciastek, podał braciom dwa kieliszki „chartreuse’y“.
W jednym z pokojów na górze, baronowa Ewa Duvillard, oczekiwała na Gerarda przeszło od pół godziny. Wczoraj, podczas Bazaru doborczynnego, umówili się, że tutaj się dziś zejdą. Łączyło ich słodkie wspomnienie z tą ustronną restauracją, ukrytą pomiędzy drzewami. Przed dwoma laty, w samych początkach ich miłosnego stosunku, gdy Ewa jeszcze się nie odważała przychodzić do kawalerskiego mieszkania Gerarda w Paryżu, spotykali się za miastem, a Gerard z uciechą wynalazł ten właśnie domek, na pierwszą schadzkę. Miało to miejsce, jak dzisiaj, na początku wiosny i podczas dnia dość jeszcze chłodnego. Ewa umyślnie więc wyznaczyła to samo miejsce na schadzkę dzisiejszą. Te ściany widziały pierwsze ich pieszczoty, zatem niechaj będą świadkami może już ostatnich... Myśl taka wydała się jej poetyczną, a ponieważ w Paryżu śledzono ich, dlaczegoż więc nie przyjść tutaj, gdzie bezpieczeństwo było zupełne i gdzie nikogo jeszcze nie lękali się spotkać, pomimo że domek stał w pośrodku arystokratycznego lasku, tego ulubionego miejsca spaceru całego bawiącego się Paryża.
Ewa czuła się do łez wzruszoną sięgnąwszy pamięcią ku szczęśliwym dniom początku ich wzajemnej miłości. Lecz roztkliwienie jej łączyło się z goryczą i ze smutkiem, przeczuwała bowiem, że teraz wkrótce koniec wszystkiego dla niej nastąpi. Pragnęła na dziś słońca, wesołych jego promieni, które wtedy jaśniały tak uroczo wśród młodej zieloności. Lecz niebo było dziś szare, a gdy ulewa jeszcze posępniejszem je uczyniła, obiegł ją zimny dreszcz i smutne przeczucia pogłębiły się w jej sercu.
Gdy weszła do pamiętnego sobie pokoju na pierwszem piętrze, nie poznała go, tak wydał się jej pospolitym, zszarzanym, zimnym, chociaż stała w nim ta sama wielka sofa, stół i cztery krzesełka. Od jesieni okna tego pokoju były zamknięte, a nieprzewietrzone mury i sprzęty wydawały ckliwą, stęchłą woń, połączoną z przykrą wilgocią. Tapety poodstawały od ścian i, miejscami obdarte, wisiały jak brudne szmaty. Kurz, pajęczyna, zdechłe muchy, budziły odrazę, narzucając się oczom. Ewa kazała to uprzątnąć, otworzyć okno, a gdy gaz zapłonął w kominku stojącym tutaj dla wygody w podobnych okazyach, pokój wydał się znośniejszym i trochę weselszym.
Usiadła na jednem z krzeseł i nie podniosła woalki tak gęstej, że rysy jej były prawie niewidzialne. Ubrała się czarno, nawet rękawiczki miała tego koloru, zdawała się już nosić żałobę po ostatniej swej miłości. Ale z pod małego kapelusza wysuwały się bogate zwoje jej prześlicznych złoto blond włosów, a obcisłe ubranie rysowało piękne, wysmukłe linie jej ciała, bo chociaż była dość pełną i posiadała gors silnie rozwinięty, w pasie była cienka, i w całej figurze nic nie oznajmiało zbliżających się lat piędziesięciu.
Kazała podać dwie filiżanki herbaty a gdy służący przyniósł je wraz z talerzem przeszłorocznych ciastek, zastał ją siedzącą na tem samem miejscu, w tej samej pozie i z woalką zawsze zapuszczoną. Pozostawszy samą, dalej siedziała nieruchomie, przygnębiona dumaniem. Przybyła tutaj naumyślnie o pół godziny wcześniej, chciała być pierwszą, by módz się uspokoić, opanować i wymódz na sobie niepoddawanie się rozpaczy. Przedewszystkiem pragnęła nie płakać. Postanawiała sobie zachować się z godnością, poważnie, jak kobieta, znająca swoje prawa, lecz rządząca się tylko rozsądkiem. Rada była, osądziwszy, że wymogła na sobie pożądany spokój, w rzeczywistości zaś układała plan swej rozmowy z Gerardem, mając zamiar powstrzymania go od małżeństwa, które w jej umyśle równoważyło się nieszczęściu i karygodnej winie.
Drgnęła i cała drżeć poczęła. Do pokoju wszedł Gerard.
— Jakto?... Ty już jesteś tutaj... jesteś pierwsza?... Myślałem, że przychodzę o dziesięć minut przed oznaczoną godziną... Przepraszam! I z mojego powodu musiałaś się trudzić zadysponowaniem herbaty i czekałaś... jeszcze raz przepraszam!
Był zakłopotany, a przedewszystkiem lękał się okropnej sceny, którą przeczuwał i uważał za nieuniknioną. Lecz ze zwykłą wyszukaną grzecznością uśmiechał się i pragnął okazywać radość ze spotkania, by schadzka ta chociażby pozornie była podobną do wszystkich poprzednich.
Ewa wstała i, podniosłszy woalkę patrzała na niego, mówiąc z nerwowem zacinaniem się:
— Wyswobodziłam się trochę wcześniej... Więc zaraz wyszłam, lękając się, by mnie co niespodziewanego nie zatrzymało. Ale jestem tu dopiero od małej chwilki...
A widząc go pięknym, uprzejmym, Ewa zapomniała o wszystkich swoich postanowieniach. Podniecona, rozmiłowana, pieściła go wzrokiem i w szale miłości czując jak dalece jest on ciałem jej ciała, jak namiętnie jest w nim rozkochaną, odepchnęła możność zerwania i oddania go innej kobiecie. Nie! Ona go w całości dla siebie zatrzyma! I prawie bezprzytomnie rzuciwszy mu się na szyję, szeptała:
— Gerardzie, Gerardzie mój! Ach, ile ja przecierpiałam, ja cierpię, ja nie mogę żyć bez ciebie... Powiedz mi, powiedz zaraz, że ty się z nią nie ożenisz, że ty nie chcesz się żenić, i żenić z nią...
Głos jej uwiązł w gardle, a z oczów puściły się potoki łez. Płakała, chociaż tak stanowczo sobie tego wzbroniła! Płakała, rzewnie, cicho, bez końca, łzami wypowiadając wszystkie swoje obawy, bunty i bóle. Wreszcie, znów głos odzyskawszy, rzekła:
— I ty miałbyś się ożenić z moją córką... Ona, ona miałaby zająć moje miejsce przy tobie... Nie, nie, ja niechcę, nie chcę! To zbyt sroga dla mnie katusza...
Rozpacz i zazdrość Ewy, przerażały Gerarda. Zapominając, że jest matką, była teraz tylko szalejącą z zazdrości kochanką, nienawidzącą rywalkę, mającą za sobą młodość, którą ona już na zawsze utraciła. Idąc na dzisiejszą schadzkę, Gerard postanowił zachować się rozsądnie, chłodno, zerwać w sposób przyzwoity, z mnóstwem słodkich pocieszających frazesów. Lecz o całym tym planie zapomniał teraz, wzruszony łzami kochanki, o których możliwości nie pomyślał nawet, układając jedynie swoją tylko rolę. Czuł się zwykle bezsilnym wobec płaczu kobiet, a dobre mając serce, starał się uspokoić wzburzenie Ewy. By się wyswobodzić z jej gorącego uścisku posadził ją na sofie, a sam, zająwszy przy niej miejsce, uspakajał ją:
— Nie płacz, moja droga, nie płacz, wszak przyszliśmy tutaj, by przyjaźnie rozmawiać... Ręczę ci, że niepotrzebnie rozpaczasz, dokuczasz sobie bez żadnej słusznej przyczyny...
Ewa niedowierzająco na niego spojrzawszy, domagała się prawdy i szczegółów tej prawdy.
— Gerardzie, ja cierpię, ja nie mogę dłużej pozostawać w tak okrutnej niepewności... Gerardzie!... Ja muszę wszystko wiedzieć.. Lecz najpierw, ach, przysięgnij mi, że nigdy się z nią nie ożenisz, nigdy z nią, nigdy!
Raz jeszcze spróbował odpowiedzieć wymijająco:
— Uspokój się, moja droga, uspokój, proszę, wszak wiesz, że ciebie kocham...
— Nie o to cię pytam, odpowiedz mi wyraźnie, czy możesz mi przysiądz, że nigdy się z nią nie ożenisz?... ja chcę usłyszeć tę przysięgę z ust twoich...
— Ciebie tylko kocham, ciebie jedną, czyż nie wiesz o tem, ukochana moja?...
Znów rzuciła mu się na szyję, przywarła cała do niego, obsypując mu twarz i oczy żarem pocałunków.
— Naprawdę?... Powiedz więc, naprawdę mnie jedną tylko kochasz?.. Mnie jednej pożądasz... Ach, Gerardzie, całuj mnie więc, pieść i zabieraj, bym poczuła, że tylko do mnie należysz, że jesteś moją wyłączną własnością, mojem dobrem... i że kochasz mnie na zawsze, na zawsze...
W miłosnym porywie, zmusiła Gerarda do pieszczot, a oddając mu się cała, udzieliła mu część własnego szału. Nieprzytomny z miłosnego upojenia, powtarzał teraz za nią co chciała, przysięgał i ponawiał przysięgę, że ją tylko może kochać i że nigdy nie ożeni się z jej córką. Dla dogodzenia kochance, którą miał w swoich objęciach, wyznał, że czuł tylko litość względem ułomnej, brzydkiej jej córki. Gerard nie mógł być odpowiedzialnym za swoje słowa; łagodna, słaba jego natura, zawsze go skłaniała do ustępstw.
Ewa, wpatrzona to w jego oczy, to w jego usta, piła z rozkoszą wyraz ich i płynące słowa. Jakże się czuła szczęśliwą, słysząc o pogardliwem współczuciu Gerarda względem tamtej, względem jej córki, czychającej na wydarcie jej posiadanego skarbu. Miała w tej chwili pewność, że zawsze będzie piękną, kochaną i pożądaną.
Po minionej pieszczocie, usiedli oboje na sofie, oboje zmęczeni i milczący. Powracające zakłopotanie, przerwała Ewa, szepcząc:
— Wierzaj mi, że nie dla tego tutaj dziś przyszłam. Lecz znów zapanowało milczenie, a Gerard, chcąc je koniecznie przerwać, rzekł:
— Nie napijesz się herbaty?... Zapewne już wystygnąć musiała...
Nawet nie usłyszała tego co powiedział i jakby nic pomiędzy nimi nie zaszło, jakby dopiero teraz przyszła, by mieć z nim stanowczą rozmowę, zaczęła mówić przygnębionym, lecz słodkim głosem:.
— Czy ty nie zdajesz sobie sprawy, Gerardzie, że nie możesz się żenić z moją córką?... To byłoby wprost występkiem, kazirodztwem. A prócz tego są inne względy, masz obowiązki względem swego nazwiska, wreszcie twoje położenie materyalne powinno cię powstrzymywać od tego małżeństwa. Wybacz, że mówię tak otwarcie, lecz pomyśl, coby powiedziano wtedy o tobie?... Powiedzianoby, że się sprzedałeś! Byłby to skandal dla ciebie, dla twojej rodziny a także i dla nas.
Mówiła spokojnie, po macierzyńsku, ująwszy go za obie dłonie. Szukała rozsądnych przyczyn powstrzymujących to małżeństwo, jak matka, pragnąca obronić syna przed pokusą szkaradnej zbrodni. Słuchał jej słów, spuściwszy głowę i unikając spotkania się z jej wzrokiem.
— Gerardzie, wierzaj mi, że trzeba zwracać uwagę na ludzką opinię. Wiesz, ja nie tworzę sobie niepotrzebnych iluzyj. Wiem, że pomiędzy twoim światem a naszym jest olbrzymia przepaść. My posiadamy bogactwa, lecz pieniądze tem wyraźniejszy znaczą pomiędzy nami przedział, ujawniają istniejącą różnicę. Chociaż przyjęłam chrzest, córka moja pomimo to jest i pozostanie córką żydówki... Ach, drogi mój Gerardzie, wiesz, ja tak dumną z ciebie jestem, tak dbałą o nieskazitelność twojej opinii, że z rozpaczą widziałabym twoje poniżenie się, twoje skalanie się takiem małżeństwem, zawartem dla pieniędzy, bo ty nie możesz kochać tej dziewczyny, wszak ona jest potwornie brzydką, ułomną, złą, słowem pod każdym względem biedne to stworzenie niegodnem jest ciebie...
Podniósł teraz na nią oczy i patrzał błagalnie, by zechciała skończyć tak przykrą rozmowę. A chcąc kres temu położyć i uwolnić się od dalszych kłopotliwych wyjaśnień, przerwał jej:
— Czy już zapomniałaś co ci przysięgłem?... Przysięgłem, że tylko ciebie jedną kocham i że nigdy się z nią nie ożenię! Zatem niepotrzebnie o tem wszystkiem mówisz, udręczenia nasze skończone, nie dokuczajmy sobie bez przyczyny.
Przez chwilę milczeli, utkwiwszy w sobie wzrok nawzajem, a oczy ich dopowiadały to czego usta wyrzec się lękały. Cały ogrom znudzenia, znużenia i rozpaczy. Ewa to odczuwała i twarz jej nagle się zmieniła, postarzała, oczy nabiegły łzami, które znów płynąć poczęły zpod zaczerwienionych powiek. Drżała z bólu i płakała z cichem poddaniem się nieuniknionej, okrutnej konieczności.
— Gerardzie, Gerardzie, jacy my nieszczęśliwi... Ja ciebie rozumiem, mój drogi, jestem ci teraz ciężarem... Nie przecz temu, bo zaprzeczyć temu nie można... Jestem dla ciebie ciężarem, przeszkodą w życiu, a gdybym upierała się, by zachować cię tylko dla naszej miłości, wtedy byłabym twojem nieszczęściem...
Chciał przeczyć, lecz ona mu nie pozwoliła i mówiła dalej:
— Nie przecz, kochany, i słuchaj, niech wszystko dopowiem... Otóż trzeba się pogodzić z położeniem, już dla nas wszystko się skończyło... Starość się dla mnie zbliża i brzydnę z dniem każdym, już kończy się moja uroda, więc pocóż mam od ciebie żądać miłości, kiedy ta miłość jest już niemożliwą... Zatrzymując cię w niej gwałtem, zwichnęłabym nietylko twoje szczęście, lecz i twoją przyszłość. Bo nadszedł czas, że musisz pomyśleć o twojej przyszłości, a ja z tą przyszłością twoją nic nie powinnam mieć wspólnego... W twoim wieku słusznem jest, byś chciał mieć stanowisko, własny dom i pewność jutra. Zatem nie chcę ci być w tem przeszkodą, nie chcę, byś ty poświęcał dla mnie wszystko, nic w zamian odemnie nie mogąc się spodziewać... Myśl więc o twojej własnej przyszłości, zerwij ze mną, nie zważaj na mnie, bo nikczemnem byłoby z mojej strony psuć ci twoje szczęście, i pociągać cię z sobą w otchłań rozpaczy.
Mówiła długo i ciągle patrząc na niego, chociaż z za łez prawie go widzieć nie mogła. Znała go równie dobrze jak rodzona jego matka. Wiedziała, że tylko pozór posiada zdrowia, a w rzeczywistości jest słaby, niedomagający, marzyła więc dla niego o życiu spokojnem, wygodnem, zabezpieczonem od trosk i zmian fortuny. Czyż nie wiedział, że poza miłością ma ona wielkie dla niego przywiązanie?... Zatem gotową się czuje do wszelkiego zrzeczenia się szczęścia osobistego, z radością się dla niego poświęci. A jakkolwiek jest to dziś dla niej wielką ofiarą, lecz wkrótce opanuje się i spostrzeże, iż sam wiek nakazuje jej zerwać z miłością. Była dotąd zawsze piękną i ubóstwianą, woli więc sama dobrowolnie się wycofać i nie narażać się na gorycz odstępstwa z jego strony, na okropność dramatów które szarpałyby jesień jej życia... Ewa mówiła spokojnie, jak do ukochanego swojego dziecka, któremu chce zapewnić szczęśliwą przyszłość, chociażby kosztem najcięższej ze swej strony ofiary. Spuściwszy oczy, słuchał jej z wdzięcznością, już nie przecząc jej, lecz rad że się ona nim zajmuje, gotów poddać się wszystkiemu czego ona zapragnie, wierząc, że pragnie ona szczęśliwej dla niego przyszłości. Wszak mówiła już teraz o możliwości małżeństwa jego z Kamillą.
— Wiem, drogi Gerardzie, że małżeństwo z moją córką, odrazu zapewniłoby ci wszystko o czem dla ciebie marzę. Ożeniwszy się z Kamillą, z przyczyn, o których nie potrzebuję ci wspominać, miałbyś życie szczęśliwe i zapewnione dostatki... A co ludzie mogliby o tem powiedzieć — pocóż mamy na to zwracać uwagę?... Nie my pierwsi, tyle i tyle jest dokoła nas gorszych jeszcze przykładów... Nie chcę zmniejszać naszej winy, lecz na poczekaniu mogłabym wyliczyć ze dwadzieścia rodzinnych kółek, gdzie dzieją się codziennie bardziej gorszące sceny... A chociaż wspominałam przed chwilą, że pieniądze tylko pogłębiają przepaść pomiędzy twoim a naszym światem, to nieprawda! Pieniądze wszystko uwzględniają, zbliżają, tłomaczą! I gdybyś się ożenił z Kamillą, to każdy tylko zazdrościć ci będzie, a nikt nie znajdzie słowa nagany!
Gerard powstał z miejsca i, jakby jeszcze raz się buntując, zawołał:
— Jakto?... Więc teraz ty będziesz mnie namawiała do tego małżeństwa?... Może mnie chcesz do niego zmusić?...
— Ach nie, nie! Ale trzeba, abym była rozsądną, powinnam w ten sposób do ciebie przemawiać! Pomyśl sam, a przyznasz mi słuszność.
— Nie chcę się zastanawiać! Nie chcę o niczem innem wiedzieć, nie chcę!
Ewa zapromieniała boskim uśmiechem i, wstawszy, rzuciła się w objęcia Gerarda. Długo tak stali, złączeni uściskiem.
— Jaki ty dobry jesteś, mój najdroższy Gerardzie! Żebyś ty wiedział, jak bardzo cię kocham! I wiedz o tem, że pomimo wszystko nigdy cię kochać nie przestanę!
Płakała teraz z rozczulenia, a Gerard także się rozpłakał. Przytuleni do siebie w dobrej wierze tej miłosnej chwili, pragnęli oddalić konieczność zerwania swego stosunku, chcieli się łudzić myślą, że jeszcze przeżywać będą wspólnie całą przyszłość. A czuli jednak, że projekt małżeństwa przyjęli w rachubę, że go wspólnie zatwierdzili. Żegnali więc przeszłość łzami, słowami przywiązania, pieszczotą, bo poddać się warunkom życia musieli, by nieuniknione stało się we właściwym czasie. Wzruszenie, jakie ich opanowało, pochodziło właśnie z myśli, że to ostatnia ich miłosna pieszczota, ostatnia schadzka, bo wstrętnem byłoby to powtarzać teraz kiedy wiedzieli wszystko i wszystko sobie powiedzieli. Jednakże w niemej pieszczocie, której żadne z nich przerwać nie śmiało, pragnęli znaleźć iluzyę, że to nie po raz ostatni tulą się miłośnie ku sobie, że nie zrywają jeszcze z sobą i może odnajdą słodycz pocałunków łączących ich usta. Żegnając wszystkie razem przeżyte chwile szczęścia, płakali, pieszcząc się i milcząc.
Gdy wreszcie oderwali się z długiego uścisku, wyraźniej niż przedtem przedstawił się ich oczom nędzny pokój, w którym byli zamknięci, wytarta sofa i pospolite cztery krzesła przy stole. Palący się w kominku gaz syczał nieprzyjemnie, a powietrze silnie nagrzane przesycała ciężka wilgoć.
— Nie chcesz herbaty? — spytał Gerard.
Ewa stała przed lustrem i poprawiała włosy.
— Nie, niechcę herbaty, wiem że jest tu zwykle szkaradna.
Ewa czuła się znów przygnębioną. Już zaraz ztąd wyjdzie i nigdy nie wróci, wszystko skończone! Chwilę przedtem myślała, że wyniesie ztąd słodkie tylko wspomnienie, złączone z pamięcią pierwszego tutaj spotkania i ostatniego uścisku z Gerardem. Wtem z korytarza doleciały głosy męzkie i ciężkie, ale pośpieszne stąpania. To do reszty doprowadziło ją do rozpaczy. Lecz w korytarzu biegano teraz i stukano do drzwi. Przerażona, pobiegła do okna i, wychyliwszy się, zobaczyła agentów policyjnych, okrążających restauracyę i należące do niej zabudowania. Najniemożliwsze przypuszczenia obległy jej umysł. Może Kamilla kazała ją śledzić?... A może jej mąż chce ją złapać zamkniętą z kochankiem, by rozwieść się z nią a ożenić z Sylwią?... Jakiż okropny wyniknie z tego skandal i uniemożliwi wszystkie powzięte postanowienia! Czekała, zbladłszy, a Gerard również blady i drżący, błagał, by się uspokoiła, a zwłaszcza, by nie krzyczała ze strachu. Lecz gdy stukanie we drzwi stało się jeszcze gwałtowniejszem i gdy komisarz policyi rozkazująco kazał otworzyć, musieli go usłuchać. Ach, jakże okropną była ta chwila, jakie przerażenie i jaki wstyd ogarnął ich oboje!
W sali na dole, Wilhelm i Piotr przeszło od godziny czekali, by deszcz przestał padać. Rozmawiali półgłosem; usiadłszy w rogu przy oszkleniu werendy i spoglądając od czasu do czasu na szare niebo, dyskutowali nad sposobami uwiadomienia Barthèsa o rozkazie ministra. Zgodzili się, że najzręczniej będzie zaprosić na jutrzejszy obiad Teofila Morin i jemu, jako staremu przyjacielowi wiecznego więźnia, dać zlecenie, by go uwiadomił o nowo spadającem nań wygnaniu.
— Tak będzie najlepiej — powtórzył Wilhelm. — Morin kocha go serdecznie, więc znajdzie słowa najłagodniejsze, by mu to powiedzieć. Przypuszczam nawet, że Morin będzie chciał odprowadzić go aż do granicy.
Piotr melancholijnie się zamyślił i, wpatrzony w drobny deszczyk, zauważył:
— Jakże smutne jest życie tego biednego Barthèsa. Pomimo późnej starości raz jeszcze musi opuszczać kraj, iść na wygnanie, by uniknąć więzienia! Nieszczęśliwy z niego człowiek! Zawsze samotny, pozbawiony domowego ogniska, nigdy nie zaznał żadnej uciechy a wiecznie był tropiony, ścigany, łapany i osadzany w więzieniu. Całe swe życie poświęcił gonitwie za ukochanym ideałem, za wolnością i braterstwem ludzi, a teraz doczekał się chwili, że dążenia te już się przestarzały, wielu z nich szydzi i starym bojownikom, jak on, wielu otwarcie urąga!
Rozmowę swą o Barthèsie bracia przerwali, zadziwieni nadejściem agentów policyjnych i licznych dozorców lasku. Liczba ich coraz się wzmagała i krążyli dokoła domu. Straciwszy trop człowieka, którego ścigali, zawrócili ku restauracyi, w przekonaniu, że musiał się tutaj zatrzymać i ukryć w jakim zaułku. Obstąpiwszy więc dom i budynki z daleka, przystępowali powoli, patrząc uważnie, pomiędzy krzakami, w obawie, by zwierzyna umknąć nie zdołała. Wilhelm i Piotr, zauważywszy te manewry ostrożności, odczuli równocześnie budzącą się w ich sercach obawę. Domyślali się, że to zapewne przedłużające się polowanie na człowieka, którego widzieli uciekającego, lecz gdy policya otoczy dom i wejdzie tutaj zapewne zażąda wylegitymowania się każdego z obecnych. Spojrzeli na siebie z niepokojem i chcieli zaraz ztąd wyjść, pomimo deszczu. Lecz słusznie osądziwszy, iż takie zachowanie się mogło by tylko większe ściągnąć na nich podejrzenie, zostali w sali, a uwaga ich oderwaną została przybyciem nowych gości.
Przed restauracyą zatrzymał się prywatny powóz, z którego najpierw wysiadł młody człowiek z miną znudzoną, a zaraz potem młoda kobieta i ze śmiechem patrzała na deszcz, rozbawiona spacerem wśród takiej powodzi. Młoda para sprzeczała się pomiędzy sobą, ona żałowała że nie przyjechała bicyklem, on zaś znajdował że wogóle spacer w niepogodę jest niedorzecznością.
— Mój drogi, wszak musieliśmy w jakiś sposób spędzić dzisiejsze popołudnie, wreszcie to twoja wina! Dla czego nie chciałeś mnie zaprowadzić na bulwary?... Doprawdy, że miałam ochotę zobaczyć maski i uliczną uciechę...
— Miała ochotę zobaczyć maski!.. Podziwiam cię, moja droga! Lecz co do mnie, to z dwojga złego wolę spacer po lasku, och, wolałbym nawet dno jeziora!
Weszli do sali, a Piotr w młodej damie rozbawionej deszczem — poznał księżnę Rozamundę de Haru, której towarzyszył piękny Hyacynt Duvillard, ubolewając nad ohydą półpościa, nad pospolitością lasku i brakiem estetyczności w bicyklu.
Poprzedniej nocy, księżna, zaprosiwszy Hyacynta na filiżankę herbaty, zatrzymała go u siebie, pragnąc zadowolić swą zachciankę uwiedzenia tego młodego chłopca, tak jak się uwodzi młodą dziewczynę, co wreszcie osiągnęła, lecz przezwyciężając wiele oporu. A gdy zgodził się położyć przy niej w łóżku, nie chciał poddać się ubliżającym, szpetnym tego następstwom, opierał się w imieniu niepokalanego piękna, pomimo, że zniecierpliwiona jego teoryami, Rozamunda posunęła się aż do bicia go, a wreszcie do kąsania go ze złości. Wreszcie uspokojona w swym szale, znów musiała słuchać jego poglądów, ach, jakże brzydził się tem wszystkiem! Jakże odrażającym był sam chociażby giest, a następstwa jeszcze większem były obrzydzeniem, bo mogły spowodować narodziny dziecka! Co do następstw, to Rozamunda pozostawała z nim w zgodzie, bo nie życzyła sobie zostania matką. Hyacynt chciał ją nawrócić na ogół swoich poglądów i mówił jej o zjednoczeniu się dwóch dusz, o miłosnej ich jedności, która mózgową odczuwa się rozkoszą. Nie przeczyła, a nawet zgadzała się poprobować, lecz cóż na to trzeba uczynić? To naprowadziło ich na rozmowę o Norwegii, krainie przeczystych białości i mrozów. Zdecydowali, że w przyszły poniedziałek wyjadą z Paryża, wprost do Chrystianii, a przygotowani wspólną podróżą, zawrą tam z sobą małżeństwo, polegające na związku intelektualnych czynników. Jakże wiele piękna osiągną z takiej ślubnej podróży, żałowali wszakże, iż pora roku im nie sprzyja, bo czas silnych mrozów już przeminął, a dla takiej, jak oni, pary kochanków, konieczną była pościel z dziewiczego śniegu, z dziewiczego lodu, inaczej nie mogliby odczuć niezrównanej czystości swoich zaślubin.
Usługujący chłopiec postawił przed nimi na stoliku dwa kieliszki likieru anyżowego, co było o wiele pospolitsze od „kümelu“, jakiego próżno zażądali. Naraz, Hyacynt poznał siedzących w oddaleniu Piotra i Wilhelma, z którego synami kolegował w liceum Condorceta i, pochyliwszy się, rzekł o tem do ucha Rozamundzie. Lecz ta odrazu zerwała się, rozpromieniona, wołając z egzaltowanym entuzyazmem:
— Wilhelm Fromont jest tutaj! Wilhelm Fromont, ten nieporównany, wielki chemik!
I pobiegła ku Wilhelmowi, wyciągnąwszy ku niemu obie dłonie:
— Panie, proszę wybaczyć moją bezceremonialność... Ale muszę koniecznie uścisnąć dłoń pańską! Uwielbiam pana oddawna! Wszak to pan dokonałeś prac tak cudownych w dziedzinie materyałów wybuchowych.
Widząc zadziwienie na twarzy chemika, roześmiała się głośno, dodając:
— Ach, prawda, nie przedstawiłam się panu, jestem księżna de Haru. Brat pański, tu obecny, zna mnie dobrze i doprawdy nie rozumiem, dlaczego nie poprosiłam go, by mnie przedstawił... Wreszcie, mamy licznych wspólnych przyjaciół, a między nimi Janzena, który obiecywał zaprowadzić mnie do pańskiej pracowni, pragnęłam zostać pańską uczennicą. Bo zajmowałam się chemią, zajmowałam się przez miłość dla prawdy, dla dobra spraw wyższych, które zawsze pociągają mnie ku sobie... Mistrzu, racz mi dać pozwolenie na złożenie ci wizyty! Stanę przed twojemi drzwiami zaraz po powrocie z podróży bo za kilka dni wyjeżdżam w towarzystwie mojego młodego przyjaciela do Norwegii; najpierw zatrzymamy się w Chrystianii. Jedziemy tam we dwoje dla szukania nowych wrażeń i nieznanych nam wzruszeń, bo oboje zamierzamy odkryć całą gamę uczuć, dotychczas przez nikogo jeszcze niezbadanych, nieznanych.
Mówiła bezustannie, nikomu nie dozwalając przyjść do słowa, chaotycznie mięszając podróż do Norwegii ze swojem zamiłowaniem do kwestyi międzynarodowych, co rzucało ją w objęcia Janzena. Przez czas jakiś była anarchistką i żyła wtedy w otoczeniu wszystkich anarchistów, nadużywających nazwy politycznego stronnictwa, obecnie zaś twierdziła, że głównie zaciekawioną jest objawami mistycyzmu i symbolizmu, zapoznaje się więc z temi sektami, których dążności uważa za tryumf ideału nad trywialnym realizmem. Ach, poezya estetów! W jakie wzniosłe krainy ona unosi, marzy zatem o zdobyciu ostatniego słowa przeczuwanych rozkoszy, i udaje się na Północ, by tam, w towarzystwie pięknego Hyacynta, doznać wzruszeń nieznanej dotąd miłości.
Nagle przestała mówić i, wybuchnąwszy śmiechem, zawołała:
— Cóż się tutaj dzieje? Co znaczą ci policyjni agenci? Czyżby chcieli nas aresztować? Ach, jakie byłoby to zabawne!
Rzeczywiście, wszedł do sali komisarz policyi, Dupot, i agent policyjny, Mondésir. Zdecydowali się zrobić ścisłą rewizyę w restauracyi, albowiem ludzie, będący pod ich komendą, nie znaleźli zbiega, ani w stajni, ani w wozowni. Pewnymi więc byli, że tu go znajdą. Dupot był chudym, zupełnie łysym, wzrok miał krótki, więc nosił okulary, wydawał się być znudzonym i zmęczonym swojem rzemiosłem, lecz w rzeczywistości był zawsze czynnym, bystrym i niezwykle odważnym. Nigdy przy sobie nie nosił broni, lecz tym razem osądziwszy, że wilk niełatwo da się pojmać, kazał agentowi nabić rewolwer i trzymać go w kieszeni, na pogotowiu. Mondésir usłuchał go, chociaż wierzył w siłę swoich muskułów; rzeczywiście, całą postacią przypominał doga, gotowego w każdej chwili rzucić się na wywęszoną ofiarę. Zatrzymał się przed drzwiami, by najpierw przeszedł komisarz, jako hierarchicznie jego przełożony. Wszedłszy do sali, Dupot rzucił z za okularów bystre spojrzenie na osoby siedzące przy stoliku, lecz ta dama, młody człowiek, ksiądz i jeszcze ktoś czwarty, nie były zwierzyną, którą pragnął ująć coprędzej. Zawrócił się więc natychmiast w stronę schodów, chcąc iść na pierwsze piętro, lecz garson, przerażony nagłem najściem policyi, zastąpił mu drogę, mówiąc trzęsącym się głosem:
— Panie komisarzu, tam nie można iść, bo w jednym z gabinetów jest pan i pani.
Dupot odsunął chłopca na bok, mrucząc:
— Pan i pani... nie tego szukamy... Prędzej, roztwieraj nam wszystkie drzwi, niechaj mi ani jedne drzwi, nawet od szopy, nie pozostaną zamknięte!
Wszedłszy na górę, przejrzeli wszystkie pokoje, wszystkie szafy i skrytki, tylko gabinet, w którym był Gerard z Ewą, pozostał zamknięty, bo kochankowie zasunęli zasówkę, znajdującą się wewnątrz.
Garson napróżno stukał, wreszcie zaczął wołać na cały głos:
— Niechaj państwo roztworzą... to nie z powodu państwa mamy policyę.
Gdy na wezwanie komisarza drzwi wreszcie roztworzyły się, Dupot wszedł do pokoju, lecz nie pozwoliwszy sobie nawet na uśmiech, natychmiast ztąd wypuścił drżącą damę i wybladłego, młodego człowieka. Mondésir zaś rzucił się ku drzwiom szafy, a nikogo tam nie znalazłszy, zajrzał pod sofę, a nawet pod stół, by nie mieć sobie do wyrzucenia niedbalstwa w spełnianiu służby.
Zeszedłszy ze schodów, Ewa i Gerard musieli przejść wszerz werendę, by wyjść z restauracyi. Nowego doznali wzruszenia, spostrzegłszy tu zebranych swoich znajomych. Pomimo, że twarz miała zasłoniętą gęstą woalką, Ewa spotkała się ze wzrokiem swego syna i poczuta, że ją poznał. Prawdziwa fatalność! On, taki gadatliwy i nic nieukrywający przed swoją siostrą, która trzymała go w tyrańskiej zależności i posłuszeństwie! Przeszli przez salę szybko, zrozpaczeni skandalem, a Gerard, pomimo rzęsistego teraz deszczu, odprowadził Ewę do czekającej na nią dorożki. Wychodząc z restauracyi wyraźnie usłyszał słowa Rozamundy, która, zabawiona niespodziewanem spotkaniem tylu znajomych, wołała:
— Hrabia de Quinsac... Jakim sposobem i on tutaj się znalazł! Ale kto jest ta dama? Powiedz, nie znasz tej kobiety?
Hyacynt nieco zbladł i nieodpowiadał, lecz Rozamunda nastawała:
— Musisz ją znać, a przynajmniej wiedzieć kto ona. Powiedz, jak się nazywa?
— Jakaś dama... — odrzekł wreszcie — Niewiadoma dama.
Piotr wszystkiego się domyślił, a wobec tak przykrego położenia, cierpienia i wstydu, odwrócił głowę i patrzał na Wilhelma. Lecz nowa okoliczność zwróciła uwagę wszystkich. Podczas, gdy komisarz policyi, a za nim Mondésir, schodzili za schodów pierwszego piętra, nikogo tam nie znalazłszy, odezwały się poza domem wśród zabudowań krzyki, szamotania i biegania ludzi. Naczelnik tajnej policyi, Gascogne, pozostawszy z agentami na dole, wśród zabudowań, raz jeszcze kazał przetrząsnąć wszystkie kąty, a teraz tryumfująco pchał przed sobą swoją zdobycz w postaci człowieka, pokrytego błotem i strzępami łachmanów. Wreszcie zwierz tropiony, gnany, został ujętym! Odnaleziono go w wozowni, na dnie beczki, przysypanej sianem.
Zwycięztwo! Zwierz został upolowanym, trzymali go, patrząc nań z zajadłością psów gończych, podnieconych zaciekłą obławą. Polowanie człowieka na człowieka, jest najwyższą i najdzikszą podnietą. Trzymali go teraz, popychali, wlekli, a każdy walił go kułakami, o ile sił starczyło. Ach, a on, upolowany człowiek, jakże nieszczęsną i żałosną był zwierzyną! Siny, jak topielec, obrosły porostami, zlepionemi błotem, mokry do ramion po odbytej przeprawie przez strumień, zmorzony głodem, nocą w podziemnej norze, kilkogodzinną pogonią, biedne swe ubranie miał porozrywane na całem ciele, a czapka, straciwszy kształt, przywarła mu do głowy, jak szmat, wyciągnięty z kałuży. Twarz jego już nic nie miała w sobie ludzkiego. Sklejone pasma włosów zaszły mu na czoło, krwią nabiegłe oczy, wychodziły mu na wierzch, cała twarz pokaleczona, porozdzierana podczas ucieczki wśród lasu i ciernistych krzaków, skurczyła się, zastygła w okropną maskę, wyrażającą gniew, przerażenie i cierpienie.
Trzymany przez dwóch agentów, kopany, popychany, bity przez innych, powalił się na stół, napotkany przed sobą, lecz trząść nim zaczęto, by powstał.
Wilhelm zdrętwiał z przerażenia na ten widok, a Piotr, który chwycił go za rękę z nadmiaru wzruszenia, dał mu znak, że odgaduje, kim jest ten człowiek. Salvat, o sprawiedliwości, gdzież jesteś! Tym człowiekiem był Salvat! A więc, to nieszczęsnego Salvata widzieli galopującego dziś w lasku i przebywającego przez strumień, jak zwierz, ścigany przez wypuszczoną zgraję psów gończych. To był Salvat, ten rozbitek nędzy i buntu! Znów przed oczyma Piotra mignęło widzenie różowej, jasnowłosej dziewczyny, która padła z rozszarpanem ciałem, rażona wybuchem pod bramą pałacu Duvillard, zachowawszy uśmiech na ustach i zdziwienie w szeroko rozwartych oczach. Komisarz policyi, Dupot, agent Mondésir i pan Gascogoe, winszowali sobie wzajemnie pomyślnego skutku, umiejętnie urządzonej obławy. Upolowany człowiek dał się wszakże ująć z łatwością, nie bronił się, gdy go wyciągnięto z kryjówki, poddał się z biernością barana. A teraz chociaż go silnie trzymano, nie wyrywał się, tylko wodził dokoła zmęczonym wzrokiem, pełnym głębokiego smutku.
Przemówił, a pierwsze słowa, jakie powiedział ochrypłym, cichym głosem, były:
— Jestem głodny.
Wprost umierał z głodu i ze zmęczenia. Od dwóch dni nie jadł, a tylko wczoraj wieczorem wypił szklankę piwa.
— Daj mu chleba — rzekł komisarz policyi do garsona. Zje na poczekaniu, nim znajdzie się jaka dorożka.
Jeden z agentów poszedł wyszukać dorożkę. Deszcz przestał padać, niebo rozjaśniło się raptownie, a wraz z pogodą lasek się ożywił. Powozy rozmijały się w alejach, a dzwonki bicyklów wesoło brzęczały, łącząc się w chór bliższych i dalszych dźwięków. Nawet słońce teraz błysnęło, złocąc lasek łagodnym blaskiem swych promieni.
Pojmany człowiek rzucił się łapczywie na podany kawał chleba, jadł go ze zwierzęcem zadowoleniem, szarpiąc wielkiemi kęsami. Po chwili oderwał oczy od sporego jeszcze kawałka chleba i spojrzał w stronę czterech osób, siedzących przy stoliku w przeciwnym rogu sali. Gniewać go się zdawała uwaga, z jaką wpatrywała się w niego zaciekawiona i śmiejąca się Rozamunda, która o nim mówiła z Hyacyntem. Radzi byli oboje, że się im zdarzyło widzieć aresztowanie jakiegoś złoczyńcy. Lecz Salvat drgnął cały poznawszy Piotra i Wilhelma. Krwią nabiegłe jego oczy zamigotały i utkwił wzrok w twarzy tego ostatniego, a wzrokiem wypowiadał swe poczciwe, pokorne, psie przywiązanie i ponowną obietnicę niezłomnego milczenia.
Znów teraz przemówił, a niewiadomo do kogo, czy do siebie samego, czy do innych, a może do Wilhelma, na którego już nie patrzył:
— Głupio było tak uciekać... Doprawdy, niewiem dla czego to zrobiłem... Ach, niechajże raz będzie temu koniec! Jestem gotów, chociaż wiem, co mnie czeka!




V.

Nazajutrz Wilhelm i Piotr, czytając dzienniki, spostrzegli z zadziwieniem, że wbrew ich oczekiwaniom, aresztowanie Salvata, nie narobiło żadnego hałasu. Zaledwie w kilku słowach, pomiędzy brukowemi wiadomościami odnaleźli wzmiankę, że policya ujęła w lasku Bulońskim człowieka, który jest anarchistą, przypuszczalnie skompromitowanym w sprawie wybuchu przy ulicy Godot-de-Mauroy. Natomiast wszystkie dzienniki przepełnione były komentarzami skandalu, wywołanego przez „Głos ludu“, w którym Sagnier nie przestawał drukować artykułów, odnoszących się do sprawy Afrykańskich kolei żelaznych. Zapowiadało się na dziś niezmiernie burzliwe posiedzenie w Izbie, bo niezawodnie, socyalistyczny deputowany Mège wznowi swoją interpelację, jak to przyobiecał swojemu stronnictwu politycznemu.
Od wczoraj Wilhelm miał postanowienie wrócić do swego dworku, na szczycie wzgórza Montmartre. Skaleczona ręka była już zagojoną i nic nie zdawało mu się grozić ze strony policyi, pragnął więc coprędzej powrócić do pracy i do uratowanych z niebezpieczeństwa projektów swoich. Wszak policya musiała wiedzieć o miejscu, gdzie przebywał, lecz pozostawiała go w spokoju, nie domyślając się jakiejkolwiek styczności jego z Salvatem. Był zaś przekonanym, że Salvat o nim nie wspomni ani słowa. Piotr wszakże oparł się zamiarom Wilhelma, błagał brata, by zaczekał jeszcze dni kilka, aż do pierwszego dnia śledztwa i zeznań Salvata, wtedy dopiero położenie zupełnie się wyjaśni i będzie można powziąść stanowczą decyzyę. Piotr, przypomniał sobie, że wczoraj zrana, podczas wizyty w ministeryum i parogodzinnego wyczekiwania na posłuchanie, miał sposobność uchwycić niejeden zawiły frazes, dający do myślenia, że istnieje jakaś tajemna łączność pomiędzy sprawą zamachu a burzą parlamentarną, mającą dziś wybuchnąć. Pragnął więc, by Wilhelm powstrzymał się z powrotem na Montmartre, dopóki nie przeminie zagadkowość obecnego położenia.
— Słuchaj — rzekł do brata — pójdę teraz do Morina i zaproszę go na obiad, bo trzeba, aby Barthès dziś został zawiadomiony o nowym ciosie, jaki na niego spada... Następnie pójdę do Izby, aby osobiście się przekonać, jak tam sprawy staną... A wtedy zobaczymy, czy będziesz już mógł powrócić do siebie.
O godzinie wpół do drugiej, Piotr znalazł się przed pałacem Bourbonów. Wszedłszy tam, chciał odnaleźć Fonsègne’a, by go prosić o ułatwienie wstępu do sali obrad, gdy niespodziewanie spotkał generała de Bozonnet, który posiadał dwie karty wejścia, dla siebie i dla jednego ze swoich przyjaciół, lecz ten w ostatniej chwili zawiadomił, że przyjść nie może. Była to szczęśliwa okoliczność dla Piotra, bo nie byłby się mógł dziś docisnąć do sali, gdyby nie uprzejmość generała, który go wziął pod swoją opiekę, rad, że będzie miał z kim rozmawiać. Wyznał bowiem, że przychodzi tutaj, by zabić popołudniowe godziny, uważając posiedzenie w Izbie za widowisko, takie jak każde inne. Wreszcie to mu dostarczyło tematu do oburzenia się na system parlamentarny, na rządy republikańskie, bo generał nie zapominał, że był najpierw legitymistą, a następnie bonapartystą, lecz z westchnieniem osądził, że te formy rządu we Francyi są równie bezpowrotne, jak własna jego młodość.
Wszedłszy na górę, Piotr i generał znaleźli miejsca na ławce w pierwszym rzędzie trybuny, w czem dopomógł im spotkany przez nich Massot, i zaraz usadowił się pomiędzy nimi. Massot, jako wieloletni dziennikarz, znał tutaj wszystkich.
— Domyślam się, domyślam! — zawołał. — Panowie jesteście ciekawi dzisiejszych utarczek, a może walnej bitwy. Ja, bo muszę być ciekawy wszystkiego wprost z zawodu! Jestem człowiekiem wiecznie szukającym treści do napisania artykułu. W trybunie prasy zastałem taki ścisk, że czemprędzej ztamtąd uciekłem. No, i rad jestem, bo tutaj będzie mi nietylko wygodnie, lecz zarazem bardzo przyjemnie w takiem towarzystwie... Dzisiejsze posiedzenie będzie niesłychanie ciekawe, co się nazywa pięknem posiedzeniem! Patrzcie panowie, jaki już teraz jest ścisk ludzi, a jednak zewsząd jeszcze płyną i płyną!
I rzeczywiście, tak było. W wązkich, źle urządzonych trybunach, piętrzyły się głowy, zbite szczelnie jedne nad drugiemi, stanowiąc gęste tło, na którem odbijały blade owale twarzy. Kobiet było równie wiele, jak mężczyzn. Lecz prawdziwe widowisko było na dole. W chwili obecnej sala posiedzeń była jeszcze prawie pustą, a szeregi półkolisto ciągnących się ławek, przypominały teatr, do którego parterowa publiczność przybyć jeszcze nie zdążyła.
Oszklony sufit przepuszczał zimne, szare światło, które padało na trybunę poważną, połyskującą i wysuniętą pomiędzy ławkami deputowanych a estradą, zajmującą głąb sali. Tam mieściło się biuro ze stołami i krzesłami, oraz z fotelem prezydenta. Nikogo jeszcze nie było i tylko dwóch biurowych posługacz zmieniało pióra i zaglądało do kałamarzy.
— Kobiety przychodzą tutaj, jak do menażeryi — rzekł Massot, śmiejąc się — i cieszą się skrycie nadzieją, że może dzikie zwierzęta szarpać się zaczną pomiędzy sobą, a nawet, że pożrą się zupełnie... Czyście panowie czytali dzisiejszy artykuł w „Głosie ludu“? Ten Sagnier jest nieoceniony! Nie wiadomo zkąd, zawsze wygrzebie furę błota, chociażby inny nie znalazł tego błota ani jednej szczypty. Ale on fabrykować je potrafi byle z czego! Napluje, rozrobi, a w razie potrzeby z kloaki zaczerpnie materyały! Może być, że jest coś prawdy w jego oszczerstwach, ale on tyle nadodaje kłamstw, bezczelnych potworności, że wszystko jest zagłuszone ilością i jakością jego komentarzy. Gdy wsiądzie na jaki skandal, to już jedzie, dopóki tchu starczy... Wszystko mu jedno, na jakim cwałuje koniku, byle przynęcić publiczność, byle sprzedaż dziennika szła w górę... Zadawane przez niego trucizny mają swoich zwolenników, pragnących codziennej swej porcyi, lecz w odmiennej postaci.
Ot, cały ten tłum, który dziś tu widzimy, to Sagnier go sprowadził... Zbiegli się jego klienci, pół-główki i, wierząc mu na słowo, wyczekują gwałtownych, brudnych scen pomiędzy przedstawicielami narodu!
Massot ruszył pogardliwie ramionami, a ironicznie się uśmiechnąwszy, zapytał Piotra, czy przeczytał w dzisiejszym numerze „Globu“ artykuł niepodpisany, lecz poważny, a zarazem podstępny, wzywający Barrouxa, by wypowiedział się szczerze w sprawie Afrykańskich kolei żelaznych, bo kraj czeka na wyjaśnienia z jego ust pochodzące. Dotychczas „Glob“ zawsze podtrzymywał politykę prezydenta rady ministrów, w tym zaś artykule czuć było zwrot przeciwny, zapowiadający blizkie, ostateczne zerwanie. Piotr powiedział, że niezmiernie się zadziwił, przeczytawszy ów artykuł, albowiem sądził, że losy Fonsègne’a, są ściśle złączone z losami Barrouxa, nietylko z powodu zażyłej przyjaźni ich obu, lecz skutkiem jednych i tych samych zapatrywań na sprawy publiczne.
Massot roześmiał się głośno.
— Zapewne, tak, i niezawodnie serce mojego szefa musiało pękać z bólu, z powodu konieczności wydrukowania czegoś podobnego! Tem więcej, że taki artykuł w „Globie“ musiał zwrócić ogólną uwagę i bardzo popsuć interesa ministeryum. Lecz bywają okoliczności, że trzeba sercu gwałt zadać, a szef mój ma węch i wie najlepiej, jak postępować dla dobra swego dziennika, a także dla utrzymania własnego swego stanowiska. Teraz Massot opowiadał o nadzwyczajnem wzburzeniu i zaniepokojeniu, jakie panowało dzisiaj wśród deputowanych. Miał sposobność to zauważyć na korytarzach i w sali poczekalnej na dole, gdzie pozostał czas jakiś przed wejściem na górę. Po dwudniowem zawieszeniu posiedzeń, Izba powracała do swych czynności, w przekonaniu że skandal podniesiony przez „Głos ludu“ przycicha, gdy wtem spostrzeżono, że jest przeciwnie, że wszczęty pożar, jeżeli był przytłumionym, to tylko pozornie, by z nową siłą wybuchnąć i wszystko w perzynę zamienić. Lista przekupionych senatorów i deputowanych była we wszystkich rękach, komentowano sumy, za jakie kto się sprzedał, głośno czytając, że Barroux otrzymał dwakroć sto tysięcy, Monferrand osiemdziesiąt, Fousègne piędziesiąt, Duthil dziesięć, Chaigneux trzy, a tamten tyle, a jeszcze tamten inny tyle, i tak aż do końca, aż do ostatniego nazwiska z oskarżonych. Dziś zaś, kiedy rzecz cała stała się jawną i wiadomą, każdy dodawał swoje uwagi, przypuszczenia i ztąd zaroiły się tak potworne plotki, że nikt już prawdy odplątać nie zdoła. Tak, korytarze Izby są dziś niezmiernie ciekawem polem dla spostrzegawczego umysłu! Wicher się zerwał, przerażając jednych, a radośnie podniecając drugich. Są tam twarze blade, wylękłe, z trzęsącemi się ustami, a są także twarze nabrzękłe, rozczerwienione, jakby je rozsadzała dzika radość blizkiego zwycięztwa. Bo w rezultacie, do czegoż zmierza to majestatyczne, głośne oburzenie? To odwołanie się do nieposzlakowanej uczciwości parlamentu? Szumnie brzmiące słowa o moralności, poszanowaniu własności? Wszystko to redukuje się do kwestyi osobistych, do tego, czy ministeryum zostanie obalone, a jeżeli to nastąpi, jakie figury wejdą w skład nowego gabinetu. Zdaje się, że Barroux przepadł, lecz czyż można wiedzieć, co wyniknie wśród takiego ogólnego wzburzenia... Krążą pogłoski, że Mège będzie dziś nieubłaganie napastniczym. Barroux mu odpowie, a stronnicy jego zapewniają, że jest srodze zagniewanym i ma zamiar wypowiedzieć całą prawdę w zupełnej nagości, by wszystko stało się jawnem w sprawie wywołanego skandalu. Trzeba mieć nadzieję, że po nim zabierze głos Monferrand. Co zaś do Vignona, to jakkolwiek ukrywa on swoje uradowanie i wmawia każdemu, że pragnie pozostać na boku, zauważono, że biegał od jednego do drugiego ze swoich stronników, głośno im radząc spokój, lecz był to jedynie przegląd hufców pewnych tryumfu w dzisiejszej bitwie. Wrzało w tych wszystkich mózgach jak w kotle trucizn postawionym przez czarownice na piekielnem ognisku.
— Dyabli wiedzą, co z tego wszystkiego wyniknie — zakonkludował Massot. — Co za wstrętna kuchnia! Dziś zobaczymy ją w pełnym biegu!
Generał de Bozonnet spodziewał się najgorszych z tego następstw. Bo jeszcze gdyby Francya posiadała armię taką, jakiej on pragnął, to możnaby którego poranka wymieść tę garść parlamentarnych przekupniów, żyjących kosztem kraju a będących zarazem jego zgnilizną. Nieszczęściem, podług niego był ten nowy system pociągający każdego do służby w wojska, a tem samem pozbawiający kraj armii w zdrowem tego słowa znaczeniu. Wsiadłszy na ulubionego swego konika, generał bez końca ubolewał z goryczą zwyczajnie jak człowiek stary i należący do minionej już epoki a przerażony i truchlejący nad działalnością nowego pokolenia.
— Ponieważ pan szukasz tematu do artykułu — rzekł do Massota — pisz pan o tem, co ci mówię... Temat obfity i bardzo na dobie... Francja przechwala się, że ma milion żołnierzy, a ja panu powiadam, że Francya niema armii! Dam panu niezmiernie ciekawe notatki, jakie robię w tym przedmiocie, użyj ich pan, lecz powiedz całą prawdę, otwórz pan oczy rządowi republikańskiemu, który kraj popycha ku oczywistej zgubie...
Rozpaliwszy się, generał zaczął pouczać dziennikarza, wykładając mu swój wojskowy katechizm. O wojnie i sprawach dla niej odnoszących się, powinna decydować jedna tylko kasta, złożona z wodzów, wyznaczonych z bożej łaski, którzy w potrzebie wiodą do boju hufce złożone z ludzi swojego wyboru, albo z pułków zaciężnych, zawsze bitnych, bo chciwych łupu. Armii niewolno demokratyzować, bo to równoważy się jej zniesieniu. Generał ciężko westchnął, jak bohater pamiętający lepsze czasy, dla którego życie w obozie było jedynym szlachetnym celem istnienia na tej ziemi. Czemże jest dzisiejsza wojna, a raczej duch wojenny! Gdy każdy musi się bić z musu, wtedy nikt nie chce się bić naprawdę. Smutne będą tego następstwa! Bo gdy służba wojskowa staje się obowiązkową, gdy cały naród jest pod bronią, wtedy rychło musi nadejść chwila ogólnego rozbrojenia i wojna przestanie wchodzić w grę historyi świata. Jeżeli od r. 1870 Francya pozostaje w bezczynności i żadnej nie rozpoczęła wojny, to właśnie z powodu, że wszyscy mienią się być żołnierzami. Naród cały nie może się bić przeciwko całemu innemu narodowi, a przynajmniej ewentualność taka na tyle jest zastraszającą, że nikt nie śmie pierwszy wystąpić z wypowiedzeniem wojny. Odpowiedzialność jest zbyt wielką wobec olbrzymich kosztów i olbrzymiego krwi rozlewu. Europa stojąca pod bronią i zamieniona w jeden obronny obóz, doprowadzała do rozpaczy starego generała. Gniewał się i zżymał na myśl, że w pierwszej bitwie mogło się teraz wszystko rozstrzygnąć, a zatem bezpowrotnie zginęły szczęśliwe czasy, gdy się szło na wojnę jak na polowanie, mające trwać długo i pełne nieprzewidzianych przygód wśród nieznanej okolicy.
— Nie będzie wielkiej szkody, jeżeli wojny nigdy już nie będziemy mieli — rzekł Piotr z łagodnym uśmiechem.
Generał oburzył się:
— A to śliczny będziesz pan miał naród, jeżeli go nigdy nie oczyścisz przez wojnę!
Po chwilowem milczeniu, generał znów zaczął mówić, chcąc się teraz okazać człowiekiem praktycznym.
— Wojna nigdy tyle nie zjadała pieniędzy jak od chwili, gdy stała się prawie niemożebną. Zbrojny pokój jest wprost ruiną dla państw, które trzymają wszystkich obywateli pod bronią. Zginą, zmarnieją zatem te państwa nie z powodu przegranej na polu walki, lecz z powodu nieuchronnego bankructwa. W każdym razie stan wojskowy już nic dzisiaj nie wart, przestał on być odpowiednią karyerą dla człowieka czynu i wychowanego podług świętych tradycyj... Już nie mamy do niego wiary i poczniemy zaniedbywać karyerę wojskową, jak to już po części uczyniliśmy, stroniąc od wstępowania do stanu duchownego.
Generał się zachmurzył i surowo rozglądał się po sali, jakby przeklinając parlament, tę niedorzeczną Izbę republikańską, ją obwiniając o nieszczęścia, jakie przewidywał w blizkiej przyszłości, skutkiem, iż żołnierz już dzisiaj nie zapomina, że przedewszystkiem jest obywatelem i uświadomionym członkiem społeczeństwa.
Massot potrząsał głową na nalegania generała, chcąc mu dać poznać, że to temat zbyt seryo do napisania artykułu, a dla położenia kresu tej rozmowie zawołał.
— Patrzcie, panowie, monsignor Martha jest w trybunie dyplomatycznej, rozmawia z posłem hiszpańskim... Podobno, że odwołaną została jego kandydatura w Bretanii. Byłem pewnym że się wycofa, on za mądry, żeby pragnąć roli deputowanego, kiedy mu o wiele wygodniej pozostać w cieniu, a pomimo to trzymać za łeb całe stronnictwo katolickie, które z jego inicyatywy godzi się z naszym rządem republikańskim...
Piotr, przypominając sobie wielką uprzejmość, jakiej wczoraj doznał ze strony monsignora w przedpokoju ministra, odszukał go teraz z łatwością i wpatrzył się w tę bladą, piękną i dyskretną twarz księdza, który chociaż pozornie silił się, by zawsze każdemu ustąpić pierwszeństwa, był wszędzie dyrygującą głową, albo ręką. Monsignor Martha spoglądał na salę z zaciekawieniem, jak każdy inny z obecnych, jednakże Piotr czuł, że biskup ten jest tutaj potężnym działaczem i zdawało mu się, że lada chwila powstanie ze swego miejsca, by objąć główny kierunek spraw i rozkazywać ludziom, których większość była tajemnymi jego stronnikami.
— Otóż i Mège przyszedł — zauważył znów Massot. — Teraz posiedzenie zaraz się rozpocznie.
Zwolna sala na dole zaczęła się zapełniać. Deputowani ukazywali się we drzwiach i podążali na swoje miejsca. Lecz większość ich stała, rozmawiając z ożywieniem, z gorączką jeszcze nieuspokojoną po burzliwych dyskusyach w korytarzach. Niektórzy, zwłaszcza pomiędzy starymi deputowanymi, zasiedli na swych miejscach i rozglądali się po trybunach, a nawet po oszklonym suficie. Pogoda na dworzu musiała popsuć się ostatecznie, bo szare dotąd światło jeszcze pociemniało, nadając sali obrad wygląd przykry, ponury, pomimo majestatyczności kolumn i alegorycznych rzeźb z jasnego marmuru, które odbijały na surowem tle ścian wykładanych drzewem. Jedyną weselszą nutę tej sali stanowił czerwony aksamit pokrywający ławki i zdobiący trybuny.
W miarę jak deputowani wchodzili do sali posiedzeń, Massot wymieniał nazwiska więcej znanych. Mège, zatrzymany przez jednego ze swych kolegów z nielicznej grupy socyalistów, rozprawiał, gestykulując, jakby zaprawiając się do objęcia trybuny. Wtem nadszedł Vignon w towarzystwie kilku z gorliwszych swoich stronników, mówił coś do nich ze spokojnym uśmiechem, chcąc ułagodzić ich ujawniającą się butę. Publiczność w trybunach oczekiwała przedewszystkiem skompromitowanych deputowanych, tych których nazwiska były wydrukowane w dzienniku Sagniera. Ci byli rzeczywiście ciekawymi do obserwowania. Niektórzy udawali bezmyślną lekkomyślność i wesołość rozbawionych chłopiąt, podczas gdy inni przybrali miny poważne a przedewszystkiem obrażone. Chaigneux słaniał się na nogach, jak człowiek uginający się pod ciężarem niesprawiedliwych zarzutów. Duthil zaś przeciwnie, trzpiotał się więcej, niż kiedykolwiek, i można było przypuścić, że jest najzupełniej swobodnej myśli, lecz chwilami usta mu się wykrzywiały nerwowo, stanowiąc sprzeczność z resztą wesołej twarzy. Ale najznakomiciej grał swoją rolę Fonsègne. Opanował się najzupełniej i twarz miał pogodną, spojrzenie jasne, otwarte. Każdy kto na niego spojrzał, byłby przysiągł, że jest niewinnie oskarżonym, tak zręcznie przybrał minę uczciwego człowieka.
— Ach, ten mój szef — zawołał Massot z zachwytem — niema jak on!... Ale uważajmy! Ministrowie wchodzą! A niesłychanie ciekawe może być spotkanie Barroux z Fonsègnem po dzisiejszym artykule w „Globie“...
Zdarzyło się właśnie, że Barroux, który był niezmiernie bladym, zbolałym, lecz nieledwie wyzywającym swą obrażoną godnością, musiał przejść koło Fonsègne’a, by dojść na swoje miejsce. Nie przemówił do niego, lecz spojrzał wymownie jak człowiek, odczuwający odstępstwo przyjaciela, który zamienił się teraz we wroga, zadającego zdradliwe ciosy. Fonsègne zaś w dalszym ciągu witał swobodnie kolegów, udając, że nie spostrzega tego spojrzenia ciążącego na nim z upartą stanowczością. Może z innych pobudek, lecz Fonsègne również udał, że nie widzi Monferranda, który szedł zaraz za Barroux. Monferrand przybrał zwykłą swą minę prostodusznego poczciwca, który przybył na posiedzenie, bynajmniej nie domyślając się, że może być ono burzliwszem od innych. Gdy usiadł, natychmiast podniósł oczy w górę, a spotkawszy się spojrzeniem z monsignorem Martha, wymienił z nim ledwie dostrze galny uśmiech. Spokojny, zadowolniony, pewien że wszystko pójdzie składnie podług ułożonego planu, zaczął zwolna zacierać ręce, co zwykle czynił w przystępie dobrego humoru; z przyzwyczajenia i prawie że bezwiednie.
— Któż to jest ten jegomość siwy i smutny, który siedzi na ławie ministrów?
Na zapytanie Piotra, Massot natychmiast odpowiedział:
— To zacny Taboureau, człowiek cichy, nieprzybierający żadnego sztucznego tonu, a jak panu wiadomo, jest ministrem oświaty. Dziwnie zatartą i pospolitą ma postać, nic niema w sobie rzucającego się w oczy, możnaby myśleć, że się zna tysiące ludzi do niego podobnych. Nie miłuje on mojego szefa a zwłaszcza od dziś rana, bo „Glob“ umieścił artykuł bardzo na pozór spokojny, lecz ostry dla tego biednego ministra oświaty, będącego równocześnie ministrem sztuk pięknych. „Glob“ znęcał się dziś nad nim i uznał za niekompetentnego. Przypuszczam, że Taboureau, jeżeli dziś straci swoją tekę, to już nigdy nie uzyska jej z powrotem!
Przygłuszony odgłos bębnów oznajmił przybycie prezydenta Izby. Roztworzyły się drzwi w głębi i wszedł prezydent wraz ze zwykłym towarzyszącym mu orszakiem, w sali zaś powstało zamięszanie, bo każdy z deputowanych pośpieszył zająć swoje miejsce. Prezydent Izby, stojąc, zadzwonił a następnie oświadczył, że posiedzenie jest otwarte. Wśród panującego w dalszym ciągu zamięszania i rozmów, sekretarz odczytał piskliwym głosem protokół, a po przyjęciu takowego i przejrzeniu listów nieobecnych członków Izby, uchwalono naprędce jakiś drobny projekt prawa, głosując z miejsca przez podniesienie ręki. Wreszcie doczekano się sprawy najważniejszej, interpelacyi Mège’a, z której powodu już naprzód wszystkie umysły były wzburzone, nie wyłączając publiczności zajmującej trybuny. Ponieważ rząd nie opierał się interpelacyi, Izba zadecydowała, że dyskusya odbędzie się natychmiast.
Obecnie wszystko się uciszyło, tylko wśród głębokiego milczenia przelatywać się zdawały krótkie urywane dreszcze, niosące z sobą przerażenie, nienawiść, pożądanie i całą łakomą zgraję żarłocznych żądz ludzkich. Objąwszy trybunę, Mège początkowo starał się być powściągliwym, jasno i dobitnie wytaczając sprawę przed trybunał swoich kolegów. Wysoki, chudy, kościsty, jak stary szczep winny, podtrzymywał nieco przygarbioną postać, oparłszy się dłońmi o brzeg stołu, a słowa przerywał mu lekki, urywany kaszel, spowodowany dawną już i powolną chorobą piersiową. Oczy mówcy połyskiwały coraz namiętniej poza binoklami, a głos stawał się coraz krzykliwszym, donioślejszym, aż wreszcie zagrzmiał ze zdumiewającą siłą, podczas, gdy skurczona postać wyprostowała się w gwałtownej gestykulacyi. Przypomniał, że przed dwoma miesiącami, zaraz po pierwszych oskarżeniach, rzuconych przez „Glos ludu“, chciał postawić interpelacyę, by rząd dał swoje objaśnienia w nieszczęsnej sprawie Afrykańskich kolei żelaznych. Następnie słuszną zrobił uwagę, że gdyby Izba nie była odroczyła jego interpelacyi z przyczyn, nad któremi nie chciał się głębiej zastanawiać, to smutna ta sprawa byłaby już oddawna wyjaśnioną, co byłoby przykróciło skandaliczną kampanię nowych zarzutów i oskarżeń, szerzonych w prasie, a niepokojących kraj cały. Dziś położenie stało się bez wyjścia, milczeć dłużej jest niepodobieństwem, a dwaj ministrowie, oskarżeni o sprzedajność, powinni odpowiedzieć, wykazać swoją niewinność i uczynić wszystko, co jest w ich mocy, by się oczyścić w obliczu narodu mającego prawo żądania od nich prawdy, bez żadnych dwuznacznych usprawiedliwień, wreszcie parlament nie chce i nie może dłużej pozostawać pod ubliżającą obelgą sprzedajności. Streścił cały historyczny przebieg sprawy. Koncesya na budowę Afrykańskich kolei żelaznych została udzieloną bankierowi Duvillard. Ten wypuścił emisyę papierów wartościowych, zapewniających, prócz procentów, pewną ilość wygranych. Otóż, by Izba zatwierdziła ową emisyę, powstały podejrzenia a obecnie wprost czynione zarzuty, iż dopuszczono się najszkaradniejszych targów, a wreszcie kupna sumień pewnej ilości członków parlamentu. Teraz Mège rozgorzał zupełnie i z szaloną zaciekłością zaczął mówić o tajemniczym Hunterze, werbującym głosy za pieniądze bankiera Duvillarda, a który to Hunter, gdy wywiązał się z tego zadania, zaraz ukrył się przed odpowiedzialnością i policya pozwoliła mu uciec, wyobrażając sobie, że jedynem jej zadaniem i obowiązkiem jest śledzenie socyalistów. Słowa swoje Mège podkreślił, waląc pięścią w trybunę, a zwróciwszy się wprost do Barrouxa, żądał, by dowiódł, że nigdy nie otrzymał ani jednego centyma z dwu kroć stu tysięcy franków, które wydrukowano na sławnej liście, obok jego nazwiska. Ozwały się głosy, żądające od mówcy, by przeczytał całą listę, a gdy chciał to uczynić, inni zaczęli protestować, krzycząć, że z trybuny w Izbie francuzkiej nie czyta się oszczerstw, niemających żadnej nawet pozornej podstawy. Mège w coraz gwałtowniejszem uniesieniu wołał, że on nie staje po stronie oskarżycieli, że taki Sagnier jest błotem, którem się brzydzi, ale sprawa stała się zbyt jawnym skandalem, by módz ją pominąć, on zatem w imieniu swoich kolegów, żąda, aby sprawiedliwość była równą dla wszystkich, a więc — jeżeli w parlamencie znajdują się ludzie sprzedajni, trzeba ich wyrzucić z Izby a osadzić w więzieniu, jak zwykłych rzezimieszków.
Prezydent Izby powstał z miejsca i, stojąc po za monumentalnem swojem biurem, dzwonił, chcąc przywrócić trochę spokoju, lecz był bezsilnym, jak sternik zwalczony szalejącą burzą. Wśród twarzy rozognionych i wyjących, tylko woźni zachowali niezmąconą powagę piastowanej godności. Pomimo zrywającej się chryi, dolatywał donośny głos mówcy, który nagłym zwrotem zaczął robić zestawienie pomiędzy marzonem przez niego społeczeństwem, opartem na kolektywizmie, a obecnem społeczeństwem kapitalistycznem wyznającem zasady, które kraj doprowadzają do moralnej i materyalnej ruiny, szpetnie walącej się w zgniliznę skandali. Ulegając apostolskiej egzaltacyi, Mège, z zapamiętałością człowieka wierzącego w doskonałość swej doktryny, pragnął świat zbawić, przerabiając go na swoją modłę. Poza kolektywizmem nie przypuszczał zbawienia, kolektywizm był jego dogmatem i z uporem prawdziwego apostoła, chciał ten dogmat wszystkim narzucić. Z niezachwianą ufnością spoglądał w przyszłość, bo dni przez niego przepowiadane były już blizkie! Może przyjdzie mu jeszcze obalić jedno lub dwa ministerya, lecz wtedy napewno on obejmie władzę w swoje ręce i stanie się reformatorem darzącym ludzkość marzoną szczęśliwością. Ten sekciarz, jak go nazywali socyaliści innych odcieni, był materyałem na dyktatora. Znów Izba się uciszyła i słuchano mówcy. Zapalczywa i stanowcza jego retoryka przezwyciężyła burzę i zużyła napastnicze zaczepki, a gdy wreszcie opuścił trybunę, ozwały się huczne oklaski na niektórych ławach lewicy.
— Spotkałem tego Mège’a przed paru dniami w ogrodzie botanicznym — rzekł Massot do generała. — Wyprowadził na spacer swoją trójkę dzieci i troszczył się o nie, jak stara przywiązana niańka. Ogólnie mówią o nim dobrze; tak, jest to prawdziwie zacny człowiek, a przytem bardzo ubogi, z czem ukrywa się, nigdzie nie bywając i żyjąc wyłącznie w swem rodzinnem kółku.
Zakołysały się z szeptem głowy, bo Barroux wchodził na trybunę. Zwykłym sobie ruchem, będącym u niego przyzwyczajeniem, wyprostował wyniosłą postać, odrzucając w tył głowę. Piękna, wygolona jego twarz, którą tylko szpecił nieco zamały nos, przybrała wyraz majestatyczny, dumny, a zarazem smutny. Odrazu przystąpił do wypowiedzenia swego, przygnębiającego oburzenia. Mówił kwieciście, z giestami teatralnemi, w pozie romantycznego trybuna, w którym czuć było uczciwego człowieka, o wrażliwem sercu, lecz dość płytkim umyśle. Jednakże dzisiaj był on rzeczywiście głęboko wzruszonym, bo serce krajało mu się z bólu, na widok nieuniknionego zwichnięcia dotychczasowej karyery, a wraz ze swoim upadkiem, przewidywał koniec, zamknięcie całego historycznego okresu. Powstrzymywał krzyk, wyrywający się mu z piersi, krzyk rozpaczy człowieka, którego niespodziewane okoliczności policzkują i odtrącają, właśnie w dniu spodziewanego tryumfu, będącego nagrodą za obywatelskie jego zasługi. Wszak jeszcze za czasów Cesarstwa, marzył i pracował tylko dla przygotowania Rzeczypospolitej! Celowi temu poświęcił życie i mienie, walczył, cierpiał prześladowanie, a po okropnościach wojny, po nieprzyjacielskiemu najeździe, po większych bo jeszcze boleśniejszych okropnościach wojny cywilnej — wreszcie doczekał się spełnienia swej idei i Rzeczpospolitą utrwalił, pomimo zaciętego oporu przeciwnych jej stronnictw. Lecz oto teraz, gdy ta Rzeczpospolita jest tryumfującą, w pełni życia, on, jej założyciel, nagle usuniętym zostaje od jej steru, jest jakby obcoprzybyszem, człowiekiem minionej epoki, a otaczające go nowe pokolenie innym przemawia dziś językiem, innych broni ideałów!.. Tak więc przyszło mu patrzeć na upadek wszystkiego co ukochał, wszystkiego co czcił, wszystkiego co dawało mu siłę i było bodźcem do zwycięztwa. Współtowarzysze przeprowadzonych planów i dokonanych prac, już się rozpierzchli a on jeden pozostał! Ach, jakże szczęśliwym jest Gambetta, że się wcześnie położył do grobu! Uniknął goryczy zatruwającej ostatnie dni garstki pozostałych dawnych bojowników, na których młode pokolenie spogląda z wyższością i nieledwie z politowaniem, uśmiechając się pobłażliwie nad wyszłym z mody dobrodusznym ich romantyzmem. Wszystko się więc wali, bo idea wolności przestaje być republikańskim ideałem, bo na czemże, jeżeli nie na wolności powinna się opierać Rzeczpospolita, którą oni zdobyli mocą swego wytrwałego wysiłku?...
Barroux z wielką prawością i z wielką godnością wyznał całą prawdę. Rzeczpospolita była świętą arką, dla której obrony wszystkich należało używać sposobów, bo wszystkie były czyste, gdy szło o cel tak podniosły. Z prostotą opowiedział, z jakim niepokojem patrzał, gdy olbrzymie sumy banku Duvillard wsiąkały w dzienniki będące w opozycyi z rządem, podczas gdy w tymże celu reklamy bank Duvillard dawał minimalne zasiłki dziennikom republikańskim. Był on wtedy ministrem spraw wewnętrznych a zatem w jego wydziale pozostawało czuwanie nad prasą. Cóżby o nim powiedziano, gdyby nie był się postarał o zaprowadzenie pewnej równowagi w postronnych dochodach prasy i pozostał obojętnym widzem wzrastającej potęgi dzienników przeciwnych rządowi?... Potrzebujące zasiłków republikańskie dzienniki słusznie ku niemu wyciągały dłonie, w imię swej wierności i zasług domagając się przynależnej części. Więc zapewnił im tę część, rozkazując, by im rozdano owe dwakroćsto tysięcy franków, jakie dziś wydrukowano na liście przy jego nazwisku. Ani jeden centym z tych pieniędzy nie przeszedł przez jego ręce, o tem świadczy uczciwość całego jego życia a wreszcie zapewnienie jakie składa on w tej chwili i tej trybuny i wobec całej zebranej Izby.
Barroux; mówiąc to, wzniósł się rzeczywiście wyżej ponad siebie samego. Znikła jego sztuczna pompatyczność a pozostał tylko uczciwy człowiek, wstrząśnięty bólem z ohydy rzuconej nań potwarzy. Otworzył więc teraz swe serce i krwią broczące sumienie, z którego wyrwał prawdę, by ją rzucić na swe usprawiedliwienie, chociaż wiedział, że tak czyniąc przepadnie i na zawsze zginie w morzu goryczy.
Słowa Barroux padały wśród lodowatego milczenia. Jeszcze stanąwszy na trybunie, Barroux wierzył w swej naiwności, że rozbudzi swą spowiedzią wybuch entuzyazmu, że republikanie okrzykną go jako zbawcę zagrożonej Rzeczypospolitej, lecz w miarę jak mówił, czuł się przykro dotknięty powiewem zimna, jakie słała ku niemu cała sala słuchaczów. Zrozumiał, że go opuszczono, skazano na zatratę, że przestał być działaczem a jest już tylko trupem. Pomimo śmiertelnej próżni, jaka go opanowywała, mówił dalej, jakby niezrażony odrętwiającem milczeniem kolegów, odważnie, jak uczciwy człowiek, który sam sobie śmierć zadaje, nie ustępował, chcąc umrzeć, walcząc i w pełni piękna swych oratorskich zwrotów i gestów. Gdy zeszedł z trybuny, lodowate zimno jeszcze się wzmogło, nie rozległo się echo ani jednego oklasku. Na domiar niepowodzenia, Barroux niezręcznie wspomniał w swej mowie o tajemnych intrygach Rzymu i duchowieństwa. Zdaniem jego wielkie to było niebezpieczeństwo, bo wytrawni w zdradliwych knowaniach klerykali, z całych sił poczynają dążyć ku odzyskaniu utraconego stanowiska, a jeżeli to nastąpi, Rzeczpospolita padnie pod ich przemocą i monarchia znów nad Francyą zacięży.
— Jakiż on głupi — szepnął Massot. — Takich rzeczy nigdy się głośno nie wyznaje. Przepadł, a z nim i ministeryum przepadło!
Wśród mroźnie usposobionej Izby, Monferrand zwinnie podążył zająć trybunę. Przykre zdenerwowanie unosić się zdawało w powietrzu; jakiś postrach zapanował po szczerości wyznań zacnego Barroux. Zaprzedani deputowani czuli, że się osuwają w kałużę mającą ich pochłonąć, inni zaś niepewnymi się czuli, co jest godziwe a czego niewolno czynić nawet dla zbawienia swego politycznego stronnictwa. Zdawało się, że wszyscy swobodniej odetchnęli. Monferrad rozpoczął od formalnego zaprzeczenia oszczerstwu, jakie nań rzucono. Waląc jedną pięścią w trybunę a drugą grzmocąc się w piersi protestował w imię swej uczciwości i obrażonego honoru. Przysadzista jego postać jeszcze się skuliła, twarz wysunął naprzód i patrzał jak ufny w swą siłę zwierz obstąpiony w legowisku, gotów rzucić się na każdego kto doń przystąpi. Przez chwilę, Monferrand był rzeczywiście wspaniałym w tej roli, pod którą po mistrzowsku ukrywał swoją przenikliwą przebiegłość. Zaprzeczał wszystkiemu. Nietylko że nie rozumiał co może oznaczać cyfra osiemdziesięciu tysięcy franków przy jego nazwisku, lecz obiecywał nagrodę, jeżeli na świecie całym znajdzie się chociażby jeden człowiek mogący dowieść, że on otrzymał jeden centym z tych pieniędzy. Oburzenie tak w nim zawrzało, iż, kipiąc, przeczył nie tylko w swojem imieniu, lecz przeczył w imieniu wszystkich swoich kolegów i deputowanych, w imieniu obu Izb francuzkich teraźniejszych i przeszłych, bo potworność mandataryusza sprzedającego swój głos była, zdaniem jego, hańbą przechodzącą granice możliwości, zatem oskarżenie podobne samo przez się upadało jako absurd, ustępujący przed trzeźwym poglądem prostego zdrowego sensu.
Oklaski wybuchnęły ze wszystkich stron Izby, otucha wstąpiła i ogrzała serca, okrzykiwano mówcę jako wybawiciela od przykro ciążącej zmory. Tylko socyaliści wyróżnili się swoją niesfornością, bo gwizdali, gdy inni bili oklaski, i z zajadłością wymagali, by mówca wytłomaczył się z roli jaką odegrał w sprawie Afrykańskich kolei żelaznych. Był wówczas ministrem robót publicznych, a chociaż jest obecnie ministrem spraw wewnętrznych, musi pamiętać kampanię banku Duvillard z powodu emisyi wartościowych papierów z wygranemi, niechaj więc wytłomaczy się, by uspokoić kraj wzburzony tą sprawą przeciągającą się od tak dawna, a zaostrzoną wydrukowaną listą przekupionych członków parlamentu. To przywołanie do właściwej kwestyi, Monferrand zbył, oświadczając, że jeżeli są jacy przestępni, to sprawiedliwość na tem nie ucierpi i kara spadnie na winowajców. Uczciwość jego jest znaną a poczucie obowiązków tak wielkie, że nikt nie ma prawa mu ich przypominać. A teraz nagłym zwrotem i z zadziwiającą zręcznością przystąpił do wywołania efektownej dywersyi, którą od wczoraj pilnie przygotował. Raz jeszcze położywszy nacisk na swoją czujność w spełnianiu obowiązków, porównał się do żołnierza stojącego na straży narodu, żołnierza przywiązanego i wiernego, który w każdej godzinie pamięta o pieczy publicznego bezpieczeństwa. Silny swem sumieniem, pomija nieuzasadnione na niego napaści. Wszak posądzano go między innemi, że działalność policyi odwraca od przynależnych czynności; by ją używać do jakiegoś wstrętnego szpiegowania, które jakoby dozwoliło na bezpieczną ucieczkę owego sławnego Huntera! Otóż on powie przed Izbą na co ta spotwarzana policya jest używaną przez niego. Nie dalej, niż wczoraj, przyczyniła się ona, by w kraju sprawiedliwość i porządek nie były czczym tylko wyrazem! Tak, wczoraj w lasku Bulońskim policya aresztowała najniebezpieczniejszego złoczyńcę, zbrodniarza, który się dopuścił zamachu przy ulicy Godot de Mauroy, owego mechanika, anarchistę Salvata, ukrywającego się przed poszukiwaniami przeszło od sześciu tygodni. Wieczorem uzyskano od tego nędznika zupełne wyznanie winy i wkrótce trybunał sądowy wymierzy nań swój wyrok. Wreszcie więc moralność publiczna zostanie pomszczoną i Paryż odetchnie z długiego postrachu, anarchizm zostanie śmiertelnie ugodzony, utraciwszy swego przywódcę siejącego zbrodnie. Otóż takie on położył zasługi, takie spełnił czyny, on, minister dbały o honor i całość kraju; spokojny zatem w swem sumieniu, nie zważa na oszczerców usiłujących skalać jego nazwisko! Niechaj wpisują go na listę hańby, niechaj szerzą kłamliwe potwarze! On wie, że są to nizkie i obłudne manewry polityczne i wyższym się czuje nad potrzebę bronienia się przed kłamstwem.
Izba, zdumiona, rozciekawiona, chciwie chwytała słowa przemawiającego ministra. Historya tego aresztowania spadła jak z nieba, nikt o niej nie słyszał, nikt nie czytał o niej w dziennikach. Monferrand zdawał się składać błogosławiony dar mający przywrócić spokój przerażonym mieszkańcom Paryża. Wszak ten Salvat wyrósł w opowiadaniach do wielkości mitycznej postaci, potworu grożącego ogólną zagładą, a oto teraz, dzięki zapobiegliwym troskom ministra został ujętym; przeciągający się dramat ukończył się szczęśliwym epilogiem, którego nowinę Izba pierwsza słyszała. Głęboko wzruszona i pochlebiona Izba dziękowała mówcy długą owacyą, która podnosiła znaczenie jego energii tak zbawiennej dla kraju. Tak, w ręku takiego człowieka spoczywające rządy dają gwarancyę, że zbrodnia będzie należycie ukaraną a społeczeństwo spokojnem o swoje losy. Jest on siłą wzbudzającą ufność, że zawsze czujnie stać będzie na straży publicznego porządku. Monferrand zdobył sobie nawet życzliwość prawicy, gdy zrywając solidarność z Barroux, zakończył swoją mowę zwróceniem się do katolickiego stronnictwa, wzywając je, by z zapomnieniem różnicy opinij, połączyło się w zgodne przymierze przeciwko wspólnemu wrogowi jakim jest socyalizm, który pragnie przewrotów mających na celu ogólną zagładę.
Monferrand zeszedł i trybuny z jasnem poczuciem, że sprawę swoją wygrał. Upewniały go o tem oklaski całej Izby, a chociaż socyaliści protestowali, garstka ich była tak nieliczna, że głosy ich zagłuszone ogólną owacyą tylko się z nią mięszały, czyniąc wrzawę jeszcze hałaśliwszą. Ręce wyciągały się ku niemu do uścisku, winszowano mu i widział same tylko rozradowane twarze, więc, uprzejmie się uśmiechając, stał przez chwilę, używając zasłużonej popularności. Jednakże zaczął budzić się w nim niepokój. Czyżby zanadto wielki odniósł tryumf i, zamiast samego siebie ocalić, byłby ocalił i ministeryum, do którego należał?... To przypuszczenie zatrwożyło go, bo tym sposobem byłby zrujnował plan, jaki przeprowadzić zamierzył... Jak powstrzymać natychmiastowe głosowanie Izby? Przez chwil kilka, był w rzeczywistej trwodze, i chociaż napozór pogodnie się uśmiechał, wyczekiwał z upragnieniem, by który z deputowanych chciał zabrać głos w odpowiedzi na jego mowę.
Publiczność przyłączyła się do owacyi, nawet damy biły oklaski, a monsignor Martha dawał oznaki najżywszego zadowolenia.
— Cóż, panie generale? — spytał Massot — to warte wygranej bitwy? Dzielny wódz z naszego ministra, umie bronić swojej sprawy! Bo rzecz jasna, wyszedł zwycięzko z brzydkiej katastrofy!
Wreszcie, Monferrand spostrzegł to, czego pragnął, stronnicy popychali Vignona, by zajął trybunę i Vignon, ulegając naleganiom przyjaciół, niebawem miał głos zabrać. Uspokojony, Monferrand podążył na swoje miejsce na ławę ministrów i, z dobrodusznym wyrazem twarzy, zaczął słuchać ze skupioną uwagą słów młodego mówcy.
Teraz Izba nowym została chwycona prądem. Szczupła, wytworna postać Vignona pociągająco rysowała się w liniach, a jego jasno blond broda i niebieskie oczy, jeszcze mu dodawały uroku młodości. Wyrażał się jasno i z wielką prostotą, przedewszystkiem pragnąc zaznaczyć swoją praktyczność, a zwięzłe jego zdania stanowiły korzystne przeciwieństwo z napuszoną czczością frazesów poprzednich mówców. Długie lata, jakie spędził w administracyi, wyrobiły jego inteligencyę w kierunku bystrego obejmowania całości sprawy, stawiania wniosków i natychmiastowego ich rozstrzygania. Czynny, śmiały, wierzący w swoją gwiazdę, Vignon miał tę wyższość nad wielu innymi, że jeszcze był zamłody, by już mieć czas skompromitowania się w jakiej skandalicznej sprawie, a może chroniła go od tego czujna zręczność, chciał bowiem stworzyć sobie przyszłość odpowiadającą silnie rozwiniętej swej ambicyi. Ułożył sobie program polityki nieco radykalniejszej od programu Barrouxa i Monferranda, bo inaczej nie byłoby racyi, dla czego ma być ich następcą, a skrycie pracując dla objęcia po nich dziedzictwa, nie ukrywał swych zapatrywań co do reform, jakie wprowadzi. Rozumiejąc że uczciwość, połączona z ostrożnością i przebiegłością, jest w danej chwili gwarancyą powodzenia, przemówił w tym duchu. Spokojnie, głosem czystym i donośnym wyraził to, czego się domagał zdrowy sens i sumienie Izby. Tak, cieszył się niewymownie z wiadomości o aresztowaniu człowieka, który się dopuścił zbrodni, zatrważającej kraj cały, lecz nie widział, jaka może być tego łączność ze smutną sprawą, oddaną na rozpatrzenie Izby. Były to dwie kwestye, najzupełniej różne, zatem błaga on kolegów, by się powstrzymali od natychmiastowego głosowania pod świeżo odebranem wrażeniem. Trzeba zaczekać, aż kwestya zupełnie się wyjaśni, a żeby tak się stało nie wystarczają dwie, dopiero co słyszane mowy oskarżonych ministrów. Jest on przeciwnikiem ustanowienia komisyi śledczej, lecz zdaniem jego, winowajców, jeżeli się tutaj znajdują w danym wypadku, należy oddać w ręce sprawiedliwości. Na zakończenie, Vignon potrącił lekko o wzrastający wpływ duchowieństwa we Francyi, nadmieniając, że nie należy poddawać się postronnym kierunkom, bo równie niebezpieczną jest dyktatura na czele rządu, jak i rozbudzenie dawnego teokratycznego ducha.
Mowa Vignona była przerywana często powtarzanemi słowami na wszystkich ławach Izby „bardzo dobrze, bardzo dobrze!“ A gdy skończył, ozwały się tu i owdzie lekkie oklaski. Izba odzyskała utraconą równowagę, a położenie zarysowało się tak wyraźnie, że Mège, który miał zamiar raz jeszcze przemówić, wstrzymał się, osądziwszy całą tego bezużyteczność. Ogólnie zauważono spokojne zachowanie się Monferanda, który słuchał przemawiającego Vignona z widoczną życzliwością, jakby pragnąc ujawnić uszanowanie, rozbudzone w nim przez zdolnego przeciwnika. Barroux zaś od chwili lodowatego przyjęcia, jakiego doznał ze strony Izby, siedział nieruchomie na swej ławce, blady jak trup, rozbolały i zmiażdżony gruzami zwalonego świata, którego był ostatnim przedstawicielem.
— No, sprawa skończona! — zawołał Massot. — Ministeryum przepadło! Ten Vignon, to zuch, a młody jeszcze, zajdzie on daleko! Mówią, że marzy o Elizejskim pałacu, może się i tego doczeka, a jak na teraz, widzę w nim przyszłego prezydenta ministeryum.
Zaczęło się głosowanie i gwar powstał w sali, więc Massot, nie chcąc napróżno czasu tracić chciał odejść, lecz generał zatrzymał go, mówiąc:
— Zostań pan, muszę z panem pomówić. Czyż pan nie odczuwa wstrętu do tej parlamentarnej kuchni?... Obowiązkiem pańskim jest to wszystko wypowiedzieć przed krajem, zaraz w przyszłym artykule powinieneś pan zaznaczyć, że kraj słabnie i psuje się, aż do szpiku kości takiemi obradami... a ileż takich dni jest straconych napróżno, rozproszonych na brudne gadaniny. Mówię panu, że bitwa, któraby pokosem powaliła na polu walki piędziesiąt tysięcy naszego wybornego żołnierza, mniej byłaby dla kraju szkodliwą, niż rok takich rządów parlamentarnych. Tak, panie, czasy obecne — to prawdziwa dla nas klęska! Przyjdź pan kiedy do mnie rano, pomówimy z sobą obszerniej. Pokażę panu opracowany przezemnie projekt prawa wojskowego, bo nie trzeba się łudzić, wszystko trzeba odmienić w teraźniejszych porządkach w ministeryum wojny, co rychlej należy powrócić do dawnego systemu zaciągu żołnierzy... Armia, powinna być armią — a niczem więcej... Niechaj będzie mniej liczną ale biegłą w swojem rzemiośle... Bo cóż nam z dzisiejszej armii? Cóż nam z tego, że liczebnie jest pokaźną! Ale panie, to nie żołnierze ci ludzie w mundury poprzebierani, to mieszczuchy, bawiący się w paradowanie na musztrach, a w budżecie ciążą oni tak, że kraj z ich powodu przepadnie...
Od chwili otwarcia posiedzenia Izby, Piotr nie przemówił ani jednego słowa. Słuchał uważnie ze względu na swego brata, następnie zaś dał się unieść gorączkowemu usposobieniu panującemu w sali. Nabrał przekonania, że Wilhelm nie potrzebuje się już niczego obawiać, lecz jakże niespodziewanie połączoną została sprawa Afrykańskich kolei żelaznych, oraz przekupstwa członków parlamentu, ze sprawą aresztowania Salvata! Piotr, pochylony nad wzburzoną Izbą, śledził wszystko z najwyższem zajęciem, odgadując tysiączne, krzyżujące się, dopełniające się lub sprzeczne zawikłania żądz i spraw tych ludzi. Nic nie uszło jego uwagi w toczącej się walce pomiędzy Barrouxem, Monferrandem i Vignonem, przypatrzył się dziecinnej radości niepoprawnego Mège’a, który zadowolnił się zamięszaniem w bagnisku, nigdy nie wyławiając z niego nic dla własnej korzyści. Teraz zaś Piotr bawił się, patrząc na Fonsègne’a, który ze spokojem, bo był wtajemniczonym, w jaki sposób przyszłość zostanie uregulowaną, pocieszał Duthila i Chaigneuxa, którzy wpadli w przygnębienie, widząc oczywisty upadek ministeryum. Lecz główną postacią dla Piotra, był monsignor Martha i na jego twarzy śledził wrażenia dzisiejszego burzliwego posiedzenia izby. Ale piękna, pogodna twarz monsignora ani na chwilę nie straciła błogiego spokoju, cała ta dramatyczna komedya parlamentarna zdawała się być naprzód już mu znaną, i graną jedynie w celu zapewnienia tryumfu dalekim i rozległym jego planom. Oczekując na oznajmienie rezultatu głosowania, Piotr patrzał na salę, lecz uszów jego dolatywała rozmowa generała z Massotem. Wciąż jeszcze trwała o tym samym przedmiocie. Generał wykładał dziennikarzowi swój plan reformy taktyki wojennej, poboru do wojska, uzbrojenia, wreszcie powstała między rozmawiającymi sprzeczka, z powodu odmiennych zapatrywań, co do potrzeby skąpania całej Europy w krwawej, bezlitosnej wojnie. Ach, nieszczęsna ludzkości, wiecznie naglona ku drapieżnym walkom na polu bitwy, lub w parlamencie! Ach, kiedyż nastąpić zdoła jej rozbrojenie, by wreszcie żyć mogła w zgodzie z rozsądkiem, domagającym się spokoju, sprawiedliwości i braterskiego umiłowania!
Zamięszanie przedłużało się, Izba nie mogła się porozumieć co do przyjęcia porządku dziennego. Przedstawiono ich wiele, lecz wszystkie z kolei odrzucono, głosy się rozpraszały. Porządek dzienny Mège’a był zredagowany w formie zbyt gwałtownej, a okazało się, że Viguon sformułował go zbyt ostro. Ministeryum postawiło wniosek, by bez komentarzy zatwierdzić zwykły porządek dzienny, lecz propozycya ministeryum upadła i wreszcie większością dwudziestu pięciu głosów, Izba przyjęła porządek dzienny Vignona. Część lewicy przyłączyła się do prawicy i do grupy socyalistów. Otrzymany rezultat wywołał nowe rozgorączkowanie całej sali, a nawet publiczności w trybunach.
— Zatem mamy ministeryum Vignona! — zawołał Massot, wychodząc wraz generałem i z Piotrem. Ale Monferrand uratował się, na miejscu Vignona, nie bardzobym się z tego cieszył! Monferrand, to ryba, której strzedz się należy!
Wieczorem, w dworku Piotra, odbyło się pożegnanie, pełne prostoty a zarazem wzruszającej podniosłości. Gdy Piotr, zasmucony tem, czego był świadkiem w Izbie, lecz uspokojony o los brata, zdał mu szczegółową sprawę, Wilhelm oświadczył, że zaraz nazajutrz powróci do siebie na Montmartre i rozpocznie zwykłe swe życie, oddane wyłącznie pracy. A ponieważ Mikołaj Barthès miał dziś jeszcze wyjechać z Paryża, zatem dworek Piotra, opuszczony przez czasowych gości, był znów skazany na głuchą ciszę i samotność.
Teofil Morin, zawiadomiony przez Piotra stawił się na umówioną godzinę. We czterech zasiedli do obiadu, i chociaż była już godzina siódma Barthès jeszcze nie wiedział o nowej swej banicji. Przez cały dzień chodził tam i napowrót po swoim pokoju, jak lew zamknięty w klatce, żył tu, w tym przytułku ofiarowanym mu przez przyjaciela, i jak dziecko, jakiem pozostał pomimo siwizny, nie troszczył się o swoje dzisiaj, ani o swoje jutro. Życie jego było bezustannym porywem nadziei, które się rozbijały o twarde i ostre ciernie rzeczywistości. Wszystko, co ukochał i w co wierzył, i co chciał okupić własnem poświęceniem, zaznaczonem piędziesięcioletnim pobytem w więzieniach, wszystko to bezustannie ulatywało w dal, nie dając mu się ująć. Wolność, równość wszechświatowa, na bratniej miłości wsparta Rzeczpospolita, okazywały się być marzeniem, a wszakże pomimo doznawanych zawodów i prześladowań, Barthès zachował pełnię swych młodzieńczych wierzeń i nie powątpiewał, że spełnienie się ich tylko chwilowo odroczonem zostało. Zaprzepaszczony w naiwności tego pojęcia, z bosko pogodnym uśmiechem, słuchał młodszych, gwałtowniejszych bojowników, którzy twierdzili, że nic działać nie można inercyą i wyczekiwaniem, lecz że jemu się nie dziwią, bo oddawna dobiegł już kresu starości. W szczerości swej wyznawał, że nie rozumie sekt nowych i oburzał się ich chłodem, on bowiem zawsze trzymał się uparcie idei, że tylko sercem może być ludzkość zbawiona, zatem czekał, by ludzie naturalną dobrocią wiedzeni, głosili tę prawdę braciom, przyśpieszając ogólne wyzwoliny i ogólną szczęśliwość.
Dzisiejszego wieczoru, podczas obiadu, Barthès był w wyjątkowo wesołem usposobieniu. Otoczony przyjaciołmi, których serca znał i oceniał, nie krępował się w wypowiadaniu swojej wiary w blizkie urzeczywistnienie się marzonego porządku społecznego. Obdarzony darem opowiadania, przytaczał różne epizody ze swych więziennych wspomnień. Znał wszystkie więzienia stanu we Francyi: Sainte-Pélagie w Paryżu i Mont-Saint-Michel, i Belle-Ile-en-Mer i Clairvaux na prowincyi, oraz wszystkie czasowe stancye za kratą i pod kluczem, a nawet pontony. Smiał się wspominając te wszystkie przymusowe mieszkania swoje, twierdząc, że nigdy nie utracił rzeczywistej wolności, bo ją zawsze posiadał w swem sercu i w swem sumieniu. Trzej przyjaciele słuchali go, zachwyceni urokiem jego opowiadania, lecz serce się im ściskało z bólu, na myśl, że ten wieczny więzień zaraz powstać będzie musiał od tego stołu, by wziąść kij pielgrzymi i wyruszyć na nowe tułactwo.
Dopiero po skończonym obiedzie, podczas deseru, Piotr zabrał głos i wyjawił, jak przed paru dniami otrzymał wezwanie od ministra, który mu oświadczył, że Barthès powinien za czterdzieści osiem godzin opuścić Francyę, jeżeli chce ujść więzienia. Siwowłosy starzec słuchał o tym wyroku spokojnie, tylko oczy zabłyszczały mu młodzieńczym ogniem, a gdy Piotr skończył mówić, powstał ze swego miejsca, oświadczając z powagą, że gotów jest natychmiast wyruszyć w drogę.
Po chwili zaś, uśmiechnąwszy się łagodnie, rzekł do Piotra z czułą wymówką:
— Jakto, moje dziecko, wiedziałeś od wczoraj o tym spadającym na mnie wyroku i nie zawiadomiłeś mnie ani słowem? Wszak każda chwila pobytu mojego pod twoim dachem, jest dla ciebie dobrowolnem kompromitowaniem się wobec rządu... Wybacz mi, kochany chłopcze, lecz prawdę mówiąc, nie pomyślałem nawet, że mogę ci sprawić jakikolwiek kłopot tego rodzaju, pewny byłem, że wszystko pomyślnie się zakończy. Ale z serca ci dziękuję, tobie i Wilhelmowi, żeście mnie przygarnęli w swoim domu i dali spokojny wypoczynek staremu tułaczowi, staremu waryatowi, jakim już pozostanę do końca życia.
Błagano go, by został do jutra rana, lecz nie dał się uprosić. Wiedział, że około północy odchodzi pociąg idący do Brukselli, że zatem ma przed sobą tyle tylko czasu, ile go potrzeba, by zdążyć na dworzec kolei północnej. Nie chciał, by Morin towarzyszył mu w podróży, wiedząc, że jest on ubogim, a przytem obarczonym obowiązkową pracą. Pocóż więc ma narażać przyjaciela na wydatki, kiedy może wybornie sam dać sobie radę w podróży. Wogóle Barthès zachował wielki spokój i nie był zbyt zadziwionym tą nagłą odmianą cichego życia, jakie pędził pod dachem Piotra. Przywykł do takich nagłych zmian i uważał je za konieczność swego losu, był żydem wiecznym tułaczem w imię wolności, legendarnym skazańcem, którego męczeństwo przysposabia jaśniejszą przyszłość dla świata.
Około godziny dziesiątej pożegnał się z przyjaciółmi, a oczy zaszły mu łzami, gdy rzekł im wśród uścisków;
— Młodość moja już dawno minęła, stary jestem, i czuję, że teraz oni ostatni już wydali na mnie wyrok, już tu nie wrócę i kości złożę gdzieś w obcym, choć znanym kącie...
Lecz po raz ostatni ucałowawszy Wilhelma i Piotra, odzyskał zwykłą energię, a przestąpiwszy poza progi domu, przystanął wśród cichej ulicy i zawołał z nadzieją pełną dumy:
— A kto wie?... Może wrócę prędzej, aniżeli można przypuszczać! Tryumf idei może nastąpić zaraz jutro, a przyszłość należy do tych, którzy umieją dla niej pracować i wierzyć w owoce swej pracy!
Poszedł i znikł wśród ciemności, lecz długo jeszcze dochodził odgłos jego równego kroku, aż wreszcie przycichł i zgubił się w oddali.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Zola i tłumacza: anonimowy.