Przejdź do zawartości

Pani de Monsoreau (Dumas, 1926)/Tom II/Rozdział IX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Pani de Monsoreau
Podtytuł Romans
Wydawca E. Wende i S-ka
Data wyd. 1926
Druk Zakłady graficzne Drukarnia Polska
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La Dame de Monsoreau
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ IX.
JAK PAN DE SAINT-LUC PODRÓŻOWAŁ Z ŻONĄ,
I JAK ICH SPOTKAŁ ZNAJOMY

Nazajutrz rano, prawie o tej samej godzinie, kiedy brat Gorenflot ubierał się w habit, czytelnik mógłby ujrzeć pomiędzy Chartres i Nogent, dwóch jeźdźców, których konie rżały wesoło.
Jeźdźcy ci przybyli wczoraj do Chartres, prawie o tym samym czasie, na spienionych rumakach.
Jeden z nich padł na placu przed katedrą w chwili, gdy nabożni szli na mszę.
Był to widok tem ciekawszy, że jeźdźcy nie troszczyli się zupełnie o konia, jakby to był muł najpodlejszy.
Wielu zauważyło, bo mieszczanie z Chartres bardzo są ciekawi, że jeden z jeźdźców wcisnął w rękę talara hotelowemu słudze i że obadwaj w pół godziny wyjechali na świeżych koniach, wypiwszy tylko po szklance grzanego wina.
Wybiegłszy na pole, jeszcze smagane chłodnym wiatrem, ale już błyszczące sasankami, owymi zwiastunami wiosny, wyższy jeździec zbliżył się do mniejszego i rzekł, roztwierając ramiona.
— Moja droga, ucałuj mię; nie mamy się już czego lękać.
Wtedy pani de Saint-Luc, albowiem ona to była owym mniejszym jeźdźcem, zgrabnie przechylona, wychyliła ręce z pod szerokiego płaszcza, wsparła je na ramionach towarzysza i zatapiając wzrok w jego twarzy, podała mu swe usta.
Ta pewność, z jaką pan de Saint-Luc żądał całusa, płynęła stąd, że nasi podróżni popasali w Courville o cztery mile od Chartres.
Zatrzymali się tam cały dzień i noc, ukryci w małej izdebce, gdzie kazali sobie podać śniadanie, poprosiwszy gospodarza, aby mając wzgląd na ich zmęczenie, nie budził ich aż o świcie.
Tego więc poranku napotykamy państwa de Saint-Luc na drodze z Chartres do Nogent.
Spokojniejsi, niż wczoraj, zaczęli podróżować nie jak zbiegi, nie jak kochankowie, ale jak studenci, którzy chętnie na każdym zatrzymują się punkcie, zbierają kwiatki, kamyki i z rozkoszą ścigają oczyma każdego ptaszka, lub zająca.
— Jak to dobrze zależeć od siebie!... — zawołał nagle Saint-Luc. — Czy ty to czujesz Joasiu?
— Ja — odpowiedziała z wesołym śmiechem młoda kobieta — ja nigdy nie byłam wolną i pierwszy raz w życiu przebiegam tyle przestrzeni, ile chcę, i biorę w piersi tyle powietrza, ile mi trzeba.
Mój ojciec był podejrzliwy, matka dom tylko lubiąca.
Nigdy nie wychodziłam bez guwernantki, dwóch pokojowych i wielkiego draba, lokaja. Nawet nie przypominam sobie, abym biegała od tego czasu, gdy byłam jeszcze dzieckiem i z dobrą Dianą bawiłam się w Meridor, O! wtedy przez pola, łąki, krzaki biegałyśmy dowoli. Ale, ty, mój drogi, ty żyłeś na swobodzie.
— Ja, wolny?
— Zapewne, jako mężczyzna.
— Niestety, wychowany przy księciu Andegaweńskim, wywieziony z nim do Polski, sprowadzony do Paryża, zmuszony zawsze być z nim, ścigany gdy się chciałem na chwilę oddalić i przymuszony słuchać owego płaczliwego głosu:
— „Saint-Luc, mój przyjacielu, ja się nudzę, pójdź nudzić się ze mną, Wolny! tak; a ta sznurówka, która mię ustawicznie ściskała, a ta wykrochmalona kryza, która mi obcierała szyję, a owe wypomadowane włosy, w które nabierał się stale kurz, a ten kapelusz przybity szpilkami do głowy. O! moja Joasiu, ja jeszcze mniej byłem od ciebie swobodny. To też patrzaj jak korzystam z wolności. Jakież to szaleństwo, nie móc żyć tak, jak chcemy!...
— A gdyby nas pochwycono i wsadzono do Bastylji?... — zagadnęła z trwogą młoda kobieta oglądając się.
— Nic tak dalece złego, gdyby nas razem zamknięto; wszak wczoraj przez cały dzień byliśmy zamknięci, a przecież nie nudziliśmy się.
— Saint-Luc, nie żartuj, bo gdyby nas pochwycono, pewno nie bylibyśmy razem.
— O! bądź spokojna Joasiu.
— Saint-Luc, ukryjmy się.
I zarumieniła się mówiąc;
— Niedługo będziemy już bezpieczni; o! gdybyś znał Meridor, wielkie dęby, które zdają się kolumnami, strumienie, płynące cicho wśród zieleni; stawy pola, łąki, kwiaty, murawy, gołębniki i ule, pełne pszczół. Wśród tego piękna, widząc królowę, wróżkę ogrodów Armidy, dobrą śliczną i nieporównaną Dianę, której serce jest diamentem, pokochałbyś ją mój drogi.
— Kocham ją, bo ona ciebie kochała.
— Jestem pewna, że mię kocha. O! Diana nie zmienia się w przyjaźni. Wyobraź sobie, jak swobodne pędziłyśmy życie w owem gniazdeczku z mchu i kwiatów, które na nowo wiosna zazieleni!... Diana zarządza domem ojca, barona de Meridor i o nic troszczyć nam się nie trzeba. Baron, jest rycerzem z czasów Franciszka I-go, już słaby dzisiaj. Dla tego zwycięzcy z pod Marignan i z pod Pawji, Diana jest jedynem szczęściem. Możemy mieszkać w Meridor, on nawet o tem wiedzieć nie będzie,.
— Jednak — rzekł Saint-Luc — przewiduję sprzeczki.
— O co; o króla Franciszka.
— Nie; na; króla, się zgadzam, niech sobie będzie najpierwszym wodzem, ale że Diana ma być najlepszą — to nigdy.
— A któż?
— Ty!
— Przecież jestem twoją żoną. Pojmujesz? — mówiła dalej Joanna. Rano idziemy do lasku, z pawilonu, w którym zamieszkałyśmy. O! dobrze pawilon ten pamiętam; dwie wieże złączone z sobą budynkiem z czasów Ludwika XII-go, architektura cudowna, którą i ty polubisz, bo chwalisz koronki i kwiaty. Z okien widok spokojny i smętny na wielkie lasy niezmierzone okiem, a w alejach widać pasące się jelenie i sarny.
— Śpieszmy się Joasiu — rzekł Saint-Luc — jużbym pragnął być w Meridor.
I dali ostrogi koniom, które biegły dwie, lub trzy mile i zwolniły znów, aby podróżnym dać możność rozmowy lub pocałunków.
W ten sposób przebyli drogę z Chartres do Maux, gdzie bawili cały dzień i wyjechali z postanowieniem dojechania na wieczór do Meridor.
Przybywszy tam, Saint-Luc uważał, że niema już żadnego niebezpieczeństwa.
Znał doskonale króla, który zarówno mógł za nim wysłać żołnierzy z rozkazem dostawienia żywego, lub umarłego, albo też poprzestać na powiedzeniu:
— A! zdrajca Saint-Luc, czemuż go wcześniej nie poznałem? Ponieważ zaś nasi podróżni żadnego nie napotkali kurjera, sądzić mogli, że król Henryk odnosi się do całej tej historji biernie.
Właśnie Saint-Luc tłumaczył to żonie, oglądając się na pustą drogę.
— Dobrze — pomyślał — burza spadła na Chicota.
Nagle uczuł dłoń żony na swem ramieniu.
Zadrżał, bo to nie były pieszczoty.
— Co tam? — zapytał.
— Patrz.
Saint-Luc odwrócił się i ujrzał na chmurnem tle nieba postać jeźdźca.
Jeździec ten był na wzgórzu i na tle nieba wydawał się ogromnym.
— Tak — rzekł blednąc mimowolnie, ktoś jedzie.
— Uciekajmy — rzekła Joanna, dając koniowi ostrogę.
— Nie trzeba — odrzekł Saint-Luc, który zachował zimną krew; ten jeździec jest sam, a jednego człowieka niema się czego lękać. Pozwólmy mu minąć nas, a potem udamy się w dalszą drogę.
— A jeżeli przystanie?
— Zobaczymy czego chce, i postąpimy stosownie.
— Masz słuszność — odpowiedziała Joanna — nie potrzebuję lękać się, gdy Sain-Luc jest przy mnie.
— Mimo wszystko, pośpieszajmy — odrzekł Saint-Luc, rzucając za siebie niespokojne wejrzenie — pióro na kapeluszu i kryza niepokoją mię.
— Co takiego? kryza i kapelusz cię niepokoją?.. — pytała Joanna kierując konia w las.
— Bo pióro jest koloru modnego dziś na dworze, a krój kryzy nowy. Śpieszmy się Joanno, jeździec ten zdaje się być posłańcem króla.
— Śpieszmy się — powtórzyła Joanna drżąca jak listek na samą myśl, że może być z mężem rozłączona.
Rzecz była łatwiejszą do pomyślenia niż do wykonania. Jodły rosły gęsto i tworzyły prawdziwy mur gałęzi. Konie po piasku nie mogły przyśpieszyć tempa.
Tym czasem jeździec zbliżał się szybko i tętent dawał się słyszeć coraz donośniej.
— Jezus Marja! czego on od nas chce?...
— Na honor — rzekł Saint-Luc, zatrzymując się — trzeba się tego dowiedzieć.
— Patrz! zatrzymał się.
— Zsiadł nawet z konia, wchodzi do lasu. Muszę z nim pomówić.
— Czekaj — zawołała Joanna, zatrzymując męża: czekaj, zdaje się, że woła.
W rzeczy samej, nieznajomy przywiązawszy konia do sosny, biegł wołając:
— Pani, pani, oto twoja zguba!
— Co on mówi?... — zapytała hrabina.
— Mówi, żeśmy coś zgubili.
— Pani — wołał nieznajomy — zapomniałaś bransoletki, w zajeździe Courville. Co u licha! klejnotu z portretem kobiety nie zapomina się. Na miłość Boską, nie każ mi tak gonić!
— Znam ten głos — rzekł Saint-Luc. — Zgubiłaś bransoletkę, najdroższą?
— Dopiero dzisiaj to spostrzegłam.
— To Bussy!... — zawołał nagle Saint-Luc.
— Hrabia Bussy!... — powtórzyła zdumiona Joanna.
Saint-Luc równie spiesznie biegł naprzeciw przyjaciela, jak gorliwie starał się go unikać.
— Saint-Luc! nie omyliłem się — mówił wesoło i donośnie Bussy. Witam panią odezwał się do hrabiny, podając jej portret matki oprawny w bransoletkę.
— Chcesz pan zatrzymać nas? — zapytała z uśmiechem Joanna.
— Ja? nie mam tyle u Jego królewskiej mości zaufania, aby mi podobne czynności poruczał. Znalazłem bransoletkę pani w Courville i to mnie przekonało, że mnie państwo wyprzedzacie; popędziłem więc konia, wybaczcie, jeżeli was strwożyłem.
— A więc traf nas połączył — rzekł Saint-Luc.
— Raczej Opatrzność — odpowiedział Bussy. Saint-Luc uspokoił się już zupełnie widząc wesołe i szczere wejrzenie de Bussy.
— Jedziesz pan dalej?... — zapytała Joanna
— Jadę — odrzekł Bussy, siadając na konia.
— Czy także w niełasce u króla?
— Mało brakuje.
— Dokąd?
— Ku Angers, a państwo?
— My także.
— Rozumiem, Brissac leży pomiędzy Angers i Saumur, i zapewne pod rodzinną strzechą, jak gołąbki, chcecie szukać spokoju.
Zazdrościłbym wam szczęścia, gdyby zazdrość nie była nikczemnością.
— Ożeń się pan, a będziesz równie szczęśliwy — odrzekła Joanna; — wielkie to szczęście kochać.
Spojrzała na pana Saint-Luc, jakby przyzywała go na świadka.
— Pani — odpowiedział Bussy — niezupełnie ufam szczęściu, bo nie każdy żeni się za pozwoleniem króla.
— Mężczyzna taki jak pan, wszędzie powinien znaleźć miłość.
— To jest nigdzie.
— Kiedy tak — mówiła Joanna uśmiechając się — ja pana ożenię; bo najprzód wpłynie to na uspokojenie młodzieży, następnie obdarzy się szczęściem, o którem powątpiewasz.
— Bynajmniej, — rzekł Bussy — nie śmiem tylko pochlebiać sobie, aby to szczęście było mi przeznaczone.
— Pozwoli pan ożenić się?... — zapytała pani de Saint-Luc.
— Według mego upodobania, chętnie...
— Mówisz pan, jakbyś chciał zostać starym kawalerem.
— Być może.
— Może kochasz osobę, której nie możesz zaślubić?...
— Hrabio — odezwał się Bussy — niech hrabia nie zatapia mi sztyletu w serce.
— To chyba kochasz się w mojej żonie?...
— W takim razie musisz mi przyznać delikatność i nie powinieneś być zazdrosnym.
Tu Saint-Luc przypomniał sobie, że Bussy wprowadził mu żonę do Luwru.
— Mniejsza o to — rzekł — ale serce twoje nie próżnuje.
— Przyznaję.
— Czy z miłości, czy z przywidzenia?... — zapytała Joanna.
— Z namiętności, pani.
— A więc pana uleczę.
— Nie sądzę.
— Ożenię pana.
— Wątpię.
— Będziesz pan szczęśliwym.
— Niestety!... pani, mojem przeznaczeniem jest być nieszczęśliwym.
— Jestem uparta i trwam w zamiarze.
— I ja także — rzekł Bussy.
— Hrabio, ulegniesz.
— Pani — rzekł młodzieniec — podróżujmy jak przyjaciele. Wyjedźmy naprzód z piasku, a na nocleg dostaniemy się do tej pięknej wioski, co tam błyszczy wdali.
— Do tej, albo do innej.
— Mało mi na tem zależy.
— Więc nam pan towarzyszy?...
— Byle to państw u nie zrobiło przykrości.
— Przeciwnie; jedź pan z nami.
— A dokąd państw o jedziecie?...
— Do Meridor.
Mocny rumieniec okrasił twarz Bussego. Następnie zbladł i tajemnica jego byłaby odgadnięta, gdyby Joanna nie patrzyła na męża.
Bussy miał czas przyjść do siebie, nim małżonkowie rozmówili się oczyma.
— Więc państwo jedziecie do Meridor?... Cóż za interes?...
— Jest to majątek jednej z moich przyjaciółek — odpowiedziała Joanna.
— Jednej z przyjaciółek... — która jest zapewne w domu?
— Zapewne — odrzekła pani de Saint-Luc, nie wiedząc zupełnie o wypadkach od dwóch miesięcy zaszłych w Meridor. — Pan nic nie słyszał o baronie Meridor?...
— O baronie Meridor?...
— Albo o jego najpiękniejszej córce?...
— Nic, pani — odpowiedział Bussy, ledwie dysząc.
A w duszy mówił sobie:
— Jakież szczęście każe mi spotykać ludzi, którzy mówią o ukochanej istocie, wtórzą samotnej i najdroższej myśli?... Miałażby to być niespodzianka, albo zasadzka? Saint-Luc nie był już w Paryżu, gdy Bussy zaszedł do pani de Monsoreau i kiedy dowiedział się, że hrabina de Monsoreau, była Dianą de Meridor.
— Zamek jeszcze daleko?... — zapytał.
— Siedem mil; ale tam spodziewaliśmy się nocować. Pojedzie pan z nami?.. — zapytała pani de Saint-Luc.
— Tak, pani.
— Będzie to krok ku szczęściu, o którem panu mówiłam.
Bussy skłonił się i począł jechać obok.
Po chwili milczenia, Bussy zadał pytanie:
— Baron de Meridor, co to za człowiek?...
— Prawdziwy rycerz dawnych czasów.
— Za kogoż wydał córkę?... — znowu nieśmiało zapytał.
— Wydał córkę?...
— Tak.
— Diana poszła zamąż?...
— Cóżby w tem było nadzwyczajnego.
— Zapewne, nic; ale jabym pierwsza o tem wiedziała.
Ciężkie westchnienie wydarło się z piersi Bussego.
— Kiedy tak — rzekł — to pannę de Meridor pewnie zastaniemy w domu?...
— Tak sądzę — odpowiedział Saint-Luc, pojmując myśli żony.
Nastąpiło długie milczenie. Wszyscy troje pogrążyli się w swych myślach.
— Otóż!... — zawołała nagle Joanna, wznosząc się na strzemionach — otóż widać już wieże zamku. Panie Bussy, pośród tych drzew, które za miesiąc zazielenią się, patrz, widzisz ceglany dach?...
— Tak jest, — mówił Bussy z mocnem wzruszeniem. — To zamek Meridor?....
Na widok tego pięknego i bogatego kraju, na widok domu zamożnego, przypomniał sobie biedną, skazaną na pobyt w ciężkiem powietrzu Paryża, przy ulicy Ś-go Antoniego.
I westchnął, tym razem nie z boleści, bo pani de Saint-Luc, nie mogąc go szczęściem obdarzyć, pozwoliła mu mieć nadzieję.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.