Przejdź do zawartości

Pani de Monsoreau (Dumas, 1926)/Tom I/Rozdział XI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Pani de Monsoreau
Podtytuł Romans
Wydawca E. Wende i S-ka
Data wyd. 1926
Druk Zakłady graficzne Drukarnia Polska
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La Dame de Monsoreau
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XI.
JAKIM SPOSOBEM BUSSY WYNALAZŁ
PORTRET I ORYGINAŁ.

Około czwartej przed wieczorem skończono łowy; o piątej, jak gdyby król przewidział życzenia księcia Andegaweńskiego, cały dwór powracał do Paryża przedmieściem Ś-go Antoniego.
Pan de Monsoreau, pod pozorem, że ma wyjeżdżać, pożegnał księcia i skierował się ku Fromenteau.
Przejeżdżając około Bastylji, król wskazywał swoim przyjaciołom groźną i posępną jej powierzchowność; był to środek przypomnienia, co ich czekało, gdyby kiedy odwrócili od niego uczucia swoje.
Wielu pojęło to, i podwoili uprzejmość dla monarchy.
Tymczasem, książę Andegaweński mówił do Bussego, jadącego obok:
— Patrzaj, Bussy, patrzaj na prawo, na ten dom drewniany, z wizerunkiem Najświętszej Panny, patrz w prostej linji, cztery domy stamtąd.
— Patrzę — odpowiedział Bussy.
— Piąty dom — mówił książę, — ten, co jest wprost ulicy Ś-tej Katarzyny.
— Widzę go... Patrzaj Mości książę, jak wszystkie okna napełniają się widzami.
— Wyjąwszy domu, który ci pokazuję; w nim okna są zamknięte.
— Ale firanka w jednem się unosi — rzekł Bussy z biciem serca.
— Jednak nic widzieć nie można... O!... ona jest dobrze strzeżona!... Otóż ten dom; w pałacu oddam ci klucz....
Bussy strzelił oczyma na firankę nieco odsłoniętą, jednak nic nie mógł dostrzec.
Powróciwszy do pałacu, książę dał Bussemu przyrzeczony klucz.
Bussy powtórzył przyrzeczenie i oddalił się do siebie.
— I cóż?... — rzekł do lekarza Remy.
— Ja toż samo uczynię pytanie.
— Nic nie znalazłeś?...
— Ten dom jest niedostępny jak w dzień, tak w nocy. Błądzę pomiędzy kilkoma do siebie podobnemi.
— Kiedy tak — rzekł Bussy — to ja jestem szczęśliwszy, mój drogi Haudouin.
— Jakto, panie, więc i ty szukałeś?...
— Nie, tylkom przejechał przez ulicę.
— I poznałeś bramę?...
— Opatrzność ma swoje ukryte i tajemnicze drogi.
— Więc jesteś pan pewny?...
— Nie mówię tego, ale się spodziewam.
— A kiedyż będę mógł dowiedzieć się, że znalazłeś co szukałeś?...
— Jutro rano.
— Tymczasem, czy mnie pan nie potrzebujesz?..
— Nie, mój drogi.
— Nie potrzeba, abym ci towarzyszył?...
— Nawet niepodobna.
— Bądź pan przynajmniej, ostrożnym.
— Ach!... mój drogi, niepotrzebne zalecenie, bo dobrze mię znają.
— Bussy jadł obiad, nie myśląc wcale, jak będzie wieczerzał; następnie o ósmej wybrał najlepszą szpadę, przypasał, mimo zakazu króla, parę pistoletów, i obwinięty czarnym płaszczem, udał się na róg ulicy Ś-tej Katarzyny, postanowiwszy czekać dwie godziny, a w razie, gdyby nikt się nie ukazał, działać na własny rachunek.
Przybywszy na miejsce, poznał dom z wizerunkiem Najświętszej Panny, policzył następne cztery domy, i stanął przy oznaczonym.
Dziewiąta wybiła właśnie.
Zaledwie upłynęło dziesięć minut, gdy ujrzał dwóch jezdnych, przybywających przez bramę Bastylji.
Stanęli przy placu Tournelles.
Jeden z nich zsiadł z konia, podał cugle drugiemu, i postępował do domu, przy którym Bussy czatował.
Zbliżywszy się, obejrzał się dokoła, jakby dla przekonania, czy kto nań nie patrzy, a czując się bezpiecznym, podszedł do bramy i zniknął.
Bussy słyszał skrzypnięcie zawias.
Zaczekał chwilę, bojąc się, aby owa tajemnicza osoba nie stała za bramą; później dopiero otworzył ją i zamknął napowrót bez łoskotu.
Wtedy odwrócił się i przekonał, że przez ową bramę, patrzył wczoraj na Quelusa.
Potem postępował powoli macając ściany i na lewo napotkał pierwszy schód.
Tu zatrzymał się z dwóch przyczyn: naprzód, ponieważ ze wzruszenia nogi mu drżały, następnie, bo usłyszał głos mówiący:
— Gertrudo, uprzedź panią, że to ja i że pragnę wejść.
Żądanie było wyrzeczone tonem rozkazującym i nie znoszącym odmowy; po chwili, Bussy usłyszał głos służącej:
— Przejdź pan do salonu, pani natychmiast przybędzie.
Później posłyszał skrzyp zamykających się drzwi.
Wtedy pomyślał o dwunastu schodach, które Remy policzył, porachował je z kolei i stanął w przedsionku.
Przypomniał sobie korytarz i troje drzwi.
Zrobił kilka kroków wstrzymjąc oddech i wyciągając rękę przed siebie.
Pierwsze drzwi, których dotknął, były te właśnie, któremi wszedł nieznajomy.
Idąc dalej napotkał drugie, dotknął ich i znalazł klucz w zamku.
Drżącą ręką zakręcił go i drzwi się otwarły.
Pokój, do którego wszedł Bussy, ciemny był tylko z sąsiedniego przechodziło doń nieco światła.
Odbicie tego światła padało na okno zasłonięte firanką.
Rzucił okiem na część sufitu rozjaśnioną światłem i poznał malowidło.
Wyciągnął rękę i dotknął łóżka z rzeźbami.
Nie mógł już wątpić; znajdował się w pokoju, w którym się przebudził po otrzymaniu rany.
Dreszcz przeszedł Bussego gdy dotknął owego łóżka, albowiem uczuł się otoczony wonią młodej i pięknej kobiety.
Ukrył się za firanką i słuchał.
W sąsiednim pokoju słychać było kroki niecierpliwe nieznajomego, który co chwila zatrzymywał się mówiąc:
— Kiedyż przyjdzie?
Wreszcie, otworzyły się drzwi salonu równoległe do pierwszych.
Kobierzec zadrżał pod drobną nóżką i do uszu Bussego doszedł szelest jedwabnej sukni.
Jednocześnie ozwał się głos.
— Otóż jestem, czegóż pan jeszcze wymagasz?
— O! — pomyślał Bussy — jeśli to kochanek, jest czego mężowi powinszować.
— Pani — rzekł mężczyzna, którego tak obojętnie przyjęto — mam honor oznajmić ci, że jutro wyjeżdżam do Fontaineblau i chcę noc spędzić przy tobie.
— Czy pan przynosisz mi wieści od ojca? — zapytał ten sam głos kobiecy.
— Pani, słuchaj mnie...
— Wiesz pan pod jakim warunkiem zostałam wczoraj żoną twoją; pod warunkiem, że mój ojciec przybędzie natychmiast do Paryża, albo ja się udam do niego.
— Po moim powrocie z Fontaineblau pojedziemy razem, daję ci pani na to słowo, tymczasem...
— Nie zamykaj pan drzwi, to napróżno, ja jednej chwili z tobą nie spędzę, dopóki nie będę wiedziała o moim ojcu.
I kobieta, mówiąca tak groźnie, dmuchnęła w srebrną piszczałkę, która przeciągły głos wydała.
Tym sposobem przywoływano w owej epoce służących, albowiem dzwonków jeszcze nie znano.
Natychmiast drzwi, któremi wszedł Bussy, otwarły się na nowo i ukazała się młoda kobieta.
Była to wysoka i silna dziewczyna z Meridor, która tylko czekała wezwania swej pani.
Wchodząc do salonu, zostawiła drzwi otwarte.
Promień światła przeniknął do pokoju, w którym Bussy był ukryty i pozwolił mu ujrzeć portret pomiędzy oknami.
— Gertrudo — rzekła dama — nie kładź się i czekaj na moje wezwanie.
Pokojowa oddaliła się, zostawiając drzwi od salonu otwarte; tym sposobem portret był dla Bussego widzialnym.
Chciał się podsunąć ile można najciszej, ale posadzka skrzypnęła i dama zwróciła się w tę stronę.
Był to oryginał portretu, była to nimfa wymarzona.
Mężczyzna choć nie słyszał, zwrócił się jednak za jej przykładem.
Był to pan de Monsoreau.
— A! — rzekł Bussy — biały koń... porwana niewiasta..,.O! pewny jestem jakiejś okropnej historji.
Obtarł twarz, potem oblaną.
Widział ich oboje; ją bladą, wzgardliwą, jego, o cerze oliwkowej, gryzącego paznokcie.
— Pani — rzekł nakoniec pan de Monsoreau — przestań ze mną odgrywać rolę kobiety prześladowanej; jesteś w Paryżu, w moim domu, jesteś hrabiną do Monsoreau, to jest moją żoną.
— Skoro jestem pańską żoną, czemu mnie nie odprowadzisz do ojca, dlaczego mnie ukrywasz przed światem?...
— Czyś pani zapomniała o księciu Andegaweńskim?...
— Upewniałeś mię pan, że będąc twoją żoną, nie będę potrzebowała lękać się go.
— To jest...
— Upewniałeś mię..
— Ach, jeszcze muszę być ostrożnym.
— A więc dokończ twojego dzieła i wtedy przybądź.
— Djano — rzekł hrabia, na którego twarzy znać było gniew. — Djano, nie igraj ze świętym węzłem małżeństwa. Usłuchaj rady jaką ci daję!
— Spraw pan, abym miała zaufanie do męża a będę szanować małżeństwo.
— Sądzę, że mojem postępowaniem zasłużyłem na zaufanie.
— A ja sądzę, że pań nie działałeś dla mego dobra...
— O!... tego za wiele — zawołał hrabia. Jesteś w moim domu, pani jesteś moją żoną i sam szatan nie zaprzeczy mi prawa własności...
Bussy dotknął ręką szpady i krok naprzód postąpił; lecz Djana nie dała mu czasu na ukazanie się.
— Patrzaj pań — rzekła, dobywając z zapasa ukryty sztylet — oto moja odpowiedź.
I wpadając do pokoju, w którym stał Bussy, zatrzasnęła drzwi, pchnęła zasuwkę, a tymczasem pan de Monsoreau bił w deski pięścią.
— Jeśli pan — mówiła spokojnie Djana — naruszysz drzwi, znajdziesz mię na progu nieżywą.
— Bądź pani spokojną — rzekł Bussy, obejmując jej kibić — masz tutaj właśnie obrońcę.
Pan de Monsoreau nogą we drzwi uderzył; lecz bojąc się, aby Djana nie wykonała groźby, trzasnął drzwiami i wyszedł.
— Panie — zawołała Djana, wydzierając się z rąk Bussego i cofając się w tył. — Kto jesteś i jak tu wszedłeś?...
— Pani!... — odezwał się Bussy, otwierając drzwi i padając na kolana — jesetem człowiekiem, któremuś życie ocaliła. Nie sądź pani, abym tutaj wszedł w złych zamiarach, albo nastawał na twój honor.
Dzięki jasnemu światłu, Djana poznała młodzieńca.
— A!... pan tutaj — zawołała, składając ręce — pan byłeś tutaj i wszystko słyszałeś?...
— Niestety!...
— Ale kto jesteś?... jak się nazywasz?...
— Jestem Ludwik de Clerrnont, hrabia de Bussy.
— Bussy, waleczny Bussy!... — krzyknęła w prostocie ducha, nie wiedząc jaką radość sprawia młodemu człowiekowi. — A!... Gertrudo — rzekła, zwracając mowę do służącej, która weszła słysząc że pani z kimś obcym rozmawia. — Gertrudo, nie mam się czego obawiać, bo mój honor, powierzam od tej chwili, najwaleczniejszemu francuskiemu rycerzowi.
Później, wyciągnąwszy rękę, rzekła:
— Wstań pan; wiem kto jesteś, teraz należy, abyś wiedział, kto ja jestem...


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.