Pani Walewska/Tom II/I
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Pani Walewska |
Podtytuł | Powieść historyczna z epoki napoleońskiej |
Wydawca | Dom Książki Polskiej Spółka Akcyjna |
Data wyd. | 1930 |
Druk | Drukarnia Narodowa w Krakowie |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom II |
Indeks stron |
Po źle spędzonej nocy, pan Anastazy właśnie był kończył się ubierać, gdy dano mu znać o przybyciu księżnej Jabłonowskiej. Szambelan narzucił pospiesznie pudermantel i wyszedł na powitanie siostry.
Księżna była niezwykle uroczyście nastrojoną. Ledwie odpowiedziała na pozdrowienie, a gdy pan Anastazy, dając upust nurtującym go myślom, jął skargi a żale swe rozwodzić, nie skąpiąc siostrze wymówek, a co chwila podejrzane czyniąc apostrofy do pani de Vauban, księżna uśmiechnęła się zimno i odparła.
— Ach, mój drogi, twoje argumenty byłyby bardzo na miejscu w ustach drążkowego szlachelki. Mówisz, jakbyś nie znał dworu ani świata! Marie jest tak na miejscu!...
— W imaginacji pani siostry, ale nie mojej!
— Skoro zdecydowałeś się użyć jej do zadowolenia swoich ambicyj...
Pan Anastazy trzasnął tabakierką.
— To jeszcze nie dowodzi, żebym pozwolił, aby dostała się w ręce tej... tej intrygantki!...
— Ani przypuszczasz, ile zawdzięczasz Vaubance.
— Kłaniam uniżenie, kwituję z przysług! Dosyć mam tego! Opętać ją chce, usidlić!... Mam oczywisty dowód!... Wczoraj do niej pojechała!... Czekałem do północy i wiesz co?!... Wiesz co się stało?...
— Zachorowała i Vaubanka zatrzymała ją u siebie! Cóż w tem dziwnego!...
Szambelan roześmiał się sucho.
— Zachorowała! Proszę! Że nawet tych kilkudziesięciu kroków nie mogła przyjechać! Myślisz, że ja nie wiem?
— O czem?! — przerwała niespokojnie księżna.
— Goście z „pod Blachy“ ledwie się nad ranem rozjechali!...
— Ach — tak!
— Więc tego mało! Cóż ona ma tam do czynienia?!... Tam, gdzie mnie niema, i jej być nie powinno! Zezwoliłem, bo mi się zdawało, że idzie o jakąś tam grzeczność! Tymczasem, oni ją po prostu zagarnąć chcą — na swoją modłę przerobić, może przeciwko mnie uzbroić! Oho! Ale nic z tego!.. Nic... Krokiem ruszyć się nie pozwolę — ust otworzyć nie dam!... Vaubanka niech ani nie próbuje z wizytami się napraszać! A pani siostrze cale się dziwię, bardzo się dziwię, należało jej uwagę zwrócić, należało nie dopuścić do takiej konfidencji!...
— Mój Anastazy!
— Nie przecz mi! Byłaś tam! Wiem! Małachowski był, Wybicki, Sobolewski!... Cała Dąbrowszczyzna się zebrała!... Widzisz, że wiem! Wiem o konfederacjach, które odprawiano na uboczu. Wiem o wszystkiem! Nawet o uprzejmościach pana de Périgord!
— Musisz zatem wiedzieć i o przyznaniu ci szambelanji?!
Pan Anastazy spojrzał ze zdumieniem na siostrę.
— O przyznaniu szambelanji!
— No tak! W czem dowód, że Marie dobrze czasu użyła!... Duc Bassano półurzędownie ją o tem zawiadomił, a ona mnie z tem do ciebie przysłała!
Pan Anastazy wydął policzki, stuknął z lekka tabakierką i zauważył sucho.
— Kłaniam uniżenie za przyznanie mi tego, co posiadam oddawna!
— Prawda, ale mowa tu o tytule szambelana dworu cesarskiego! Choć może odznaka niewielka, ale zważ, że pierwsza, niejako torująca drogę, uprzedzająca wszystkie inne promocje!...
— Hm — może! Tylko niepotrzebnie się kwapiła! Mówiłem, że najpierw muszę mieć tu! Uważasz, tu!...
Księżna nie zrozumiała wymownego ruchu ręki od ramienia prawego, przez piersi, do lewego boku.
— Legję — objaśnił szambelan.
— Nie wiem, podobno niewojskowym bardzo trudno! Chociaż, jeżeli będzie szło o ciebie, to możliwe — bezwątpienia możliwe!...
Zapewnienie księżnej udobruchało pana Anastazego, poruszyło jego imaginację i sprowadziło do ulubionego tematu o czekającem go niewątpliwie stanowisku.
Księżna w milczeniu słuchała znanych jej już projektów brata, nie siląc się na potakiwanie, ani też nie starając się wnosić opozycji.
Szambelan mówił długo, upokarzał nienawistną sobie partję, rozdawał urzędy, udzielał rad Napoleonowi, panował, całe lata władzy widział przez sobą, aż nareszcie zmęczył się, zakrztusił, a uczuwszy ból drętwy w nogach, na fotelu się rozsiadł i tu dopiero obojętność księżnej spostrzegł.
— I cóż, nic nie mówisz?
— Słuchałam!
— Słuchałaś! Może ci się nie podoba! Co? Hę?! Nie przecz! Wiem dobrze, że lubisz zawsze paktować! Ale nic z tego! Żebyś nie wiem jak zabiegała, nie dam nikomu się mieszać do moich zarządzeń, nie dam!... Nikomu!... Może nie wierzysz!...
— Najzupełniej! Tylko, mój Anastazy, pozwól mi zmienić na chwilę przedmiot rozmowy! Przybyłam, aby cię uprzedzić o... czemś!...
— Uprzedzić?!... Może znów rewersy pana Ksawerego?! Ani myślę!
Księżna spuściła oczy.
— Jesteś w błędzie! Chciałam cię uprzedzić, bo mam wiadomość, że wielki marszałek dworu będzie u ciebie! Duroc!...
— Będzie Duroc — hm! przyjmę go.
— No tak, ale zdaje się, iż tym razem jego odwiedziny mogą być połączone z pewnemi propozycjami!...
— Bo i najwyższy czas po temu!
— Tedy, mój Anastazy — ciągnęła księżna ze wzrastającem ożywieniem — byleś nie tracił z widoku, że tu... o dobro całej naszej rodziny iść będzie... że wypadnie ci się akkomodować, że niepodobna będzie ci oprzeć się przeznaczeniu! Byłeś nie tracił rozwagi, zastanowienia, zimnej krwi!
— Do czego pani siostra zmierzasz?!
— Tylko pragnęłam przypomnieć, bo sama nie wiem, z czem wielki marszałek... Lecz to będzie pewno coś ważnego! A twoje zachowanie się zdecyduje tylko o naszej rodzinie, bo rzeczy samej nie zmieni! Cesarz nie zna oporu! Opór tylko nas odsunie, zepchnie!
Szambelan mrugnął z natężeniem, jakby całą uwagę usiłując skupić.
— Jaki opór, co za opór?!
— Ach, nawet go nie przewiduję, nadto ufam twemu doświadczeniu! Tylko na wszelki wypadek.
Księżna zawahała się.
— Nie wiem, jak ci wyrazić! Poprostu... afekt płomienny go opanował!
— Kogo?
— Cesarza!
Pan Anastazy potarł niespokojnie czoło, nie mogąc skojarzyć ze sobą wizyty marszałka dworu z cesarskim afektem i przyszłością rodziny. Naraz na żółtą twarz szambelana trysnęły ceglaste plamy, koścista, sucha jego ręka jęła szarpać sznury pudermantla.
— Musiałeś zauważyć sam! — dodała księżna, siląc się na spokojny ton. — Stało się tak szybko. Najbliżsi cesarzowi nie przypuszczali, żeby do poważniejszych doszło zamiarów.
Szambelan mrugnął znacząco i roześmiał się jakimś przeraźliwym chrobotem.
Księżna zafrasowała się szczerze, nie wiedząc, czy ma jeszcze uciec się do perswazji, czy też może już bez przeszkód zmierzać do celu.
Pan Anastazy tymczasem śmiał się bez przerwy, coraz gwałtowniej tarmosząc sznury i mrugając ku siostrze.
— Nad tem trzeba się zastanowić!
Szambelan zgarbił się i zachichotał silniej.
— Bierzesz widzę, rzecz lekko, a przecież...
Wejście Baptysty nie pozwoliło księżnie dokończyć zdania.
Baptysta podał szambelanowi na tacy wielką kartę wizytową.
Pan Anastazy spojrzał na kartę, zmiął ją w drżących rękach i rzucił na ziemię.
— Co mam powiedzieć? — zagadnął z oznakami zdziwienia kamerdyner.
Szambelan wyciągnął rękę ku drzwiom.
Księżna, która zdążyła podnieść porzuconą kartkę i odczytać kunsztownie wypisane nazwisko, przypadła z przerażeniem do brata.
— Anastazy, zastanów się!... Marszałek dworu!... Nie dawaj przystępu uniesieniu!... Niema wątpliwości, że przybywa z nominacją!... Baptysto!... Wprowadź jego książęcą mość!... Do białego salonu!...
Baptysta wyszedł.
Pan Anastazy dyszał ciężko, szczękając zębami.
Księżna nie ustawała w perswazjach. Najżywszemi barwami wystawiała mu potęgę cesarza, uderzała zręcznie w ambicję szambelana, zaznaczając, iż teraz właśnie będzie mogła swobodnie się rozwinąć, a wkońcu nader przekonywająco doradzała rozpatrzenie się w sytuacji przed powzięciem decyzji.
Ten ostatni argument trafił panu Anastazemu do przekonania, bo podniósł się, zadzwonił na pokojowca, wdział pospiesznie frak i wyszedł do księcia Frioulu.
Księżna Jabłonowska po oddaleniu się brata, odetchnęła głęboko i, zaleciwszy Baptyście, by dał jej znać, skoro tylko wielki marszałek odjedzie, sama udała się do komnat pani Walewskiej. Tu, przywoławszy służebne, kazała zapakować pospiesznie rzeczy szambelanowej i wydać je czekającym u podjazdu strzelcom. Załatwiwszy tę czynność, księżna powróciła do gabinetu brata i, upewniwszy się, że książę Frioulu jeszcze nie odjechał, jęła skracać sobie czas oczekiwania pisaniem listów.
Upłynęła dobra godzina, zanim w perspektywie komnat dały się słyszeć przyciszone, chwiejne kroki pana Anastazego.
Księżna drgnęła i jęła skupiać całą przytomność, aby wytrzymać niewątpliwy atak i tem samem spełnić podjęty obowiązek. Więc przyłożyła mocno wyperfumowaną chusteczkę do ust i, wsparłszy się lekko o krawędź biurka, czekała. Czekała z tem wzruszeniem, które w przełomowych chwilach życia daje tylko świadomość słuszności, wiara w dobro sprawy.
Pan Anastazy szedł szybko, drepcąc z niebywałą u niego werwą, a cisnąc mocno zwinięte rulony papieru. Peruka zsunęła mu się na czoło i zwichrzyła, żabot przekręcił, kołnierz fraka wywinął nieforemnie, dzięki krwawej wstędze, zawieszonej niedbale na szyi.
Na widok księżnej, szambelan zatrzymał się, i podając jej rulony papieru, rzekł gorączkowo:
— Masz, czytaj, zobacz, przekonaj się!
Księżna rozwinęła papiery. Pan Anastazy nie dał jej atoli się rozczytać, podniósł się na palcach i dodał, muskając wielką czerwoną wstęgę, która teraz dopiero rozpostarła się w całej swej szerokości.
— Patrz! Widzisz!... Legja!... Wielkiego oficera! Co? Wybicki uschnie!... Myślisz! Małachowskiego żółć zaleje!
Księżna, wobec tej widocznej zmiany usposobienia, odrazu odwróciła taktykę.
— Ach, mon cher! Z całego serca ci winszuję! Wielka wstęga — nie uwierzysz, jaką mnie to dumą i radością napełnia!
— Myślisz, że to wszystko! Zobacz, instrument na szambelaństwo, donacji pół miljona, uwolnienie od rekruta i kwaterunku na lat dziesięć!...
— Słusznie ci się należało!...
— I ten... dopiero początek! Chcą mnie gwałtem zjednać! Ale wstęga! Co!
— Wspaniała!
— Odbija?! Hę?!... Dobrze odbija!
— Miałam przeczucie! A tyś się wzdragał! Byłam przekonana, że dwór ma najlepsze zamiary! Pozwól sobie raz jeszcze powinszować! Cieszę się niezmiernie! Gdybyś potrzebował jakich wiadomości, przyślij do mnie...
— Odjeżdżasz?
— Muszę do Vaubanki!...
Szambelan spochmurniał nagle.
— Zobaczysz się z nią?...
— Po to jadę, chcę jej zwiastować nowinę... uraduje się bezwątpienia!... O... bo, mój Anastazy, ona bardzo jest dla ciebie!...
— Kto? — rzucił kwaśno pan Anastazy.
— Vaubanka!
— Nie o niej mówię.
Księżna odwróciła głowę.
— O Marji chyba nie wątpisz!
Szambelan wlepił oczy we wstęgę orderową.
— Bynajmniej, tylko niech wraca, trzeba, żeby wróciła! Wyprawię ją do Walewic.
Księżna z przerażeniem spojrzała na brata.
— Ależ, zastanów się! Marję do Walewic wysyłać! Sądziłam, że marszałek wyjaśnił ci położenie!
— Niech wraca, niech natychmiast wraca! — upierał się szambelan ze wzrastającem rozdrażnieniem. — Przedewszystkiem musi wrócić, a potem zobaczymy!
— Czy tylko zdrowie jej pozwoli?! Jest cierpiąca!...
— Wszystko jedno! Otulić, opatrzeć i przywieźć! Taka moja wola! Co się stało, co było, nie wnikam, lecz dziś, teraz, żądam posłuszeństwa! To jej powiedz, o tem ją uprzedź!... Bo położenie się zmieniło! Nie ja ich, lecz oni mnie potrzebują! Jej pomoc jest zbyteczna!
Księżna ledwie uszom własnym wierzyć mogła.
— Anastazy, zapominasz o afekcie cesarskim!
Szambelan potrząsnął dumnie wstęgą orderową.
— Mógłby w grę wchodzić, gdyby nie te dowody! Ona może mi tylko zawadzać! Zresztą, nie chcę, aby mieszała się do polityki!... Do Walewic wyprawię i z tego nie będę przed nikim zdawał sprawy!...
Księżna, wobec tego niespodziewanego zwrotu, straciła nagle całą pewność siebie, zbyła szambelana kilku ogólnikami i, nie wdając się w dalsze wyjaśnienia, pożegnała się pospiesznie i odjechała.
Pan Anastazy, po tej stanowczej rozmowie, uspokoił się zupełnie. Zadzwonił na Baptystę, przywdział nieposzlakowanej świeżości ciemnopopielaty frak i z całem skupieniem jął obok odznak orła białego szukać miejsca dla legji. Nie było to w wybrednem wyobrażeniu szambelana rzeczą łatwą, ile, że dwie wstęgi, niebieska i czerwona, nie powinny się były ani zakrywać wzajemnie, ani odcinać zbyt jaskrawo, musiały zaś równocześnie ze stosowną godnością zdobić piersi i budzić poszanowanie. Po długich przymierzaniach, w których to legja, to biały orzeł z kamizelki wędrowały na frak, a z fraku na kamizelkę, szambelan postanowił gwiazdy orderowe utrzymać na fraku, a obie wstęgi ze zręcznem zaniedbaniem przepasać na kamizelce poprzez żabot.
Pan Anastazy po kilkakroć przejrzał się w zwierciadle, a po uroczystem zapewnieniu Baptysty, że ordery cieniują się bez zarzutu, przeszedł do nierównie ważniejszej sprawy, był nią uniform szambelański. Według obowiązkowej etykiety dworskiej, pan Anastazy już nazajutrz powinienby się stawić na pokojach cesarskich dla złożenia podziękowania za łaskawość... a tu nie było komu wygotować uniformu! Pan Anastazy znał go już ogólnie, wiedział, iż mu się należy kaftan jedwabny czerwony, srebrnymi haftami brzeżony, z kluczem srebrnym, zawieszonym u klapy ponad prawą kieszenią, że biała kamizelka, takież spodenki do kolan, pończochy i kapelusz stosowany składają się na resztę stroju — ale rozumiał, że bez wzoru żaden majsterek warszawski uszyćby go nie umiał.
Baptysta jednak znalazł sposób wybrnięcia z kłopotu, ofiarując się iść na Zamek i tam przepytać się między służbą o krawca dworskiego Francuza, boć taki musiał być, zaczem do pałacu szambelana go przyprowadzić.
Pan Anastazy wyprawił natychmiast Baptystę, zalecając mu nadto, by po drodze do pałacu pod Blachą wstąpił, do szambelanowej się opowiedział i zawiadomił ją, że popołudniu zajedzie po nią landara z doktorem Wójcickim, po którego równocześnie pan Anastazy pachołka wysłał.
Pozostawszy sam, szambelan pociągnął tabaki, strzepnął palcami, podreptał do zwierciadła i spojrzał weń z upodobaniem.
Szła mu ta wstęga, grała żywością barwy, ćmiła spokojne tony szarfy orła białego i nadawała postaci szambelana już zgoła senatorską powierzchowność.
Pan Anastazy odchrząknął, uniósł się na palcach, przysunął się do zwierciadła, potem cofnął się wtył, obejrzał z boków, potem sprawdził, czy mu dobrze idzie założenie ręki lewej pod wstęgę, a opuszczenie prawej z tabakierką ku dołowi, aż wreszcie wysunąwszy lewą nogę ku przodowi, zapadł w nieruchomo majestatyczną pozę, z zadowoleniem znajdując, że taka będzie stosowną do audjencji i wysłuchiwania penitentów.
Gdy pan Anastazy przyglądał się tak samemu sobie, nagle tuż poza swymi plecami, spostrzegł w zwierciadle wielką czerwoną twarz, uśmiechniętą filuternie.
Szambelan poruszył się niespokojnie. W tejże samej chwili rozległo się zamaszyste szurgnięcie nogami i dobrze mu znany głos.
— Sługa najniższy imć pana szambelana dobrodzieja!... Powinne gratulacje złożyć się ośmielam...
— A... imć, Bolesza!
— Ten sam, ten sam!... Zawsze z niesłabnącym szacunkiem... parole d’honneur! Przed chwilą dowiedziałem się o wysokiej odznace, która spotkała szambelana dobrodzieja i z ukontentowaniem znajduję, że najgodniejszemu się dostała!...
— Dziękuję ci, mój panie Bolesza! Siadajże, proszę! Może wina?!...
Bolesza przymrużył małe, podpuchnięte oczka.
— Nie śmiem robić subjekcji, chociaż mam szczere powołanie nabrać lepszego mniemania o piwniczce pana szambelana, a co najmniej zapomnieć obrzasku, który mi pozostał po ostatniej konwersacji...
Pan Anastazy roześmiał się, klasnął na pokojowca, a gdy ten przyniósł omszałą butelkę, zagaił żartobliwie.
— Proszę! To waćpana powinno udobruchać!
— W ręce pana szambelana! Hm! Parole d’honneur! To cale wstędze ujmy nie przynosi!...
— Widzisz waćpan!... Tedy już się dowiedziałeś o moim orderze?...
— Ba — ba! I o szambelanji i o donacji! Serdecznie gratuluję! Kto, jak szambelan dobrodziej, poniósł tyle ofiar... parole d’honneur!
— Tak, tak! — mruknął pan Anastazy, spozierając podejrzliwie na Boleszę. — Więc mówią już w mieście?!
— Bardzo nawet! Idąc tu, wątpiłem, czy się do mego dobrodzieja docisnę! Przednie wino, wyborowe, kwiatuszek ma — jeszcze dziesięć lat, a, parole d’honneur!!... na ludziby się wyedukowało! Myślałem, że się nie docisnę!...
— Nie przyjmuję nikogo!...
— Słusznie, słusznie — ciżba, pochlebstwa, zawiść, puste wyrazy, a brak tego... jakże się zowie, aha — serca!... Pochwalam to usunięcie się... W takiej chwili z bliskim wypić flaszę cienkusza, to nie mówię!... Et, a co zresztą komu pilno do składania życzeń, ten ma co robić dzisiaj, ma co robić!...
— Jakto?!
— No, bo przecież od samego rana deszcz zaszczytów i nominacji spadł z Zamku na Warszawę!...
— Dostał może kto jeszcze wstęgę?
Bolesza dźwignął niedbale ramionami.
— O wstędze drugiej nie słyszałem...
— O jakichże nominacjach waćpan mówisz?!
— Więc szambelan dobrodziej nie wie o Komisji Rządzącej?!
Pan Anastazy poruszył się niespokojnie.
— Cóż to znów za komisja?!
— Rządząca, panie szambelanie! Czyli miłościwie już panujący imć pan poseł Józef Wybicki w siedmiu osobach!...
— Nie może być! Plotki! Ja nic o tem nie wiem! Marszałek ani wspomniał dzisiaj...
— Cale mi nie dziwno, bo to rzecz znana! Przecież od tygodnia aż swąd szedł z kuchni pana Talleyranda... a dziś jeno dekret ogłoszono. My, z łaski pana Bonapartego imci, Wybicki pierwszy...
— Porzuć waćpan koncepty, mów mi prawdę! Muszę ją znać! Może jeszcze czas! Na Zamek jadę, rzecz przedstawię, zażądam odwołania dekretu! Niebo i ziemię poruszę, bo w tem intryga tkwi!... Podeszli mnie, bez mojej wiedzy uknuli zmowę; może imienia mego użyli! Ani chybi, że użyli! Cóż — mów! Czemu nie mówisz?
Bolesza pogładził ociężale swój szeroki podbródek, pociągnął wina i ozwał się zimno.
— Do mówienia wiele niema! Komisja Rządząca jest i sześć departamentów także jest!...
— Lecz ja... założę protest... urzędu nie przyjmę... z żadnymi imć Wybickimi do czynienia mieć nie chcę!...
— Hm! hm! — odchrząknął z powagą Bolesza. — Rozumiem i dlatego oszczędzono szambelanowi fatygi.
— Któż zasiada, któż?! — badał drżącym głosem pan Anastazy.
— A no, przedewszystkiem luminarz Rzeczypospolitej, imć pan Józef Wybicki — zaczął z komiczną powagą Bolesza, chyląc głowę przy wymawianiu nazwiska „Wybicki“.
— Dalej, któż dalej?...
— Imć pan Ludwik Gutakowski, bo nic się bez niego stać nie może, Potocki Stanisław, mały braciszek wielkiego pana Ignacego, Bieliński Piotruś i Działyński, a ponad nimi perła nad perłami, Małachowski!
— Nie może być... nie może być! — szeptał z wysiłkiem pan Anastazy.
— Owóż, niestety i jest, stało się! Dziś wieczorem na teatrze dajemy wyraz dziękczynienia solennego. Osiński z Elsnerem i Plerszem wykoncypowali Andromedę i Perseusza! Cesarz jegomość zapowiedział się niezawodnie z całą paradą... Ale, Kochanowski został prezesem administracji, graf Ossoliński na głowę trybunału przeznaczony, Breza już jest bez mała ministrem, Zajączek wziął dyrekcję poczt, Anetce Tyszkiewiczównie dostał się pan Flahaut, Nakwaski na nowomodny urząd prefekta warszawskiego kroi, pod Blachą gwałt okrutny bo „Pepi“ nawet legji nie odebrał... chociaż podobno sam książę Bergu....
Bolesza spojrzał na pana Anastazego i urwał nagle.
— Imć pan szambelan dobrodziej może nie rad...
— Mów waćpan, chcę wiedzieć! — wykrztusił z wysiłkiem Pan Anastazy.
— Kiedy bo niema więcej o czem! Jak na jeden dzień to chyba dosyć! Larum w mieście, nowi potentaci wizytują się, kłaniają się do pasa kamerdynerom cesarskim, obiecują bliźnim złote góry. No no i tak, — phi parole d’honneur... żyję krócej od Piotrusia Bielińskiego, co cztery panowania oglądał, lecz widziałem już rozmaite nowe miotły! Rebelja znów się, szambelanie dobrodzieju, dorwała władzy i cóż, trząść będzie!... Tak — tak!... A my — cóż? Chyba kupę zebrać i samotrzeć veto skrzeczeć! Co! Parole d’honneur, myśl godna zastanowienia!... No, szambelanie! Bo tamte urzędy to jeszcze trochę na pstrym koniu prusackim jeżdżą — a wstążeczka zostanie i fraczek szambelański także — chyba, że Bonapartową mość gdzie usieką!
Bolesza parsknął serdecznym śmiechem, rad z własnych konceptów.
Pan Anastazy milczał, zasunąwszy podbródek w jedwabną chustkę i zapatrzywszy się melancholijnie w jakąś dal.
Boleszy to milczenie nie podobało się, pociągnął mocniej z kieliszka, skrzywił się i przymrużywszy oczy, uderzył zlekka szambelana po kolanie.
— Et, dobrodzieju mój, kręć głową, jak chcesz, a powiedzieć sobie możemy, że z nami finis! Żyło się, a teraz trzeba się wynosić do dawnej kompanji! A narzekać niema co, toć były czasy!... Pamięta szambelan Rózię?!... Albo instalację waszmościną na starostwo wareckie, służba lepszy poczęstunek miała, niż ja w tej chwili!... Tak, szambelansiu, parole d’honneur, a wstążeczkę taką godziłoby się uczcić... U Małachowskiego aż huczy od rana, pół Krakowskiego Przedmieścia zagrodzili pojazdami!...
Pan Anastazy drgnął, powstał gwałtownie z fotela. Z ust zaczęły mu się zrywać wyrazy bezładne, czasem trudne do pochwycenia.
Bolesza cmoktał obojętnie wino i dogadywał.
— Krętacze?! — „Podeszli“ — powiada szambelan dobrodziej!? No! — no! Tak ostrobym nie następował! Imć Wybicki głowę ma nie od parady! Ponoć monsieur „Buonaparte“ oficerzątkiem był, jak on w nim korony się dowąchał! Ci nos!... Mój chyba zgoła do maluczkich nie należy... a przecież takowego przeczucia nie miał! Hę!... Pewnie, pewnie, człowiekowi markotno musi być, że w tyle pozostał, lecz co z nas dwojga, ja chyba więcej pokrzywdzony! Niech tam, rankoru nie mam, bom całe życie z zaszczytów kwitował... Choć mi się należało bodaj starostwo!! Jakie pół miljonika donacji — hm — to jeszczebym wziął, bo co wstążeczka talia mnie nie nęci! Ale co szambelanowi dobrodziejowi, to idzie...
Pan Anastazy splunął z obrzydzeniem.
— Nie chcę wstęgi żadnej, nie potrzebuję!
Bolesza roześmiał się pobłażliwie.
— No, ale kiedy dali, trzeba cierpieć!... Parole d’honnear, trzeba!
Pan Anastazy zatrząsł się, zacisnął kościste palce na czerwonej wstędze, zerwał ją z szyi i na ziemię rzucił.
— Nie chcę wstęgi! Nic nie chcę! Walewski obejdzie się bez łaski tego... tego... samozwańca! Rozumiesz acan! Woli z Dąbrowszczykami, z Małachowszczyzną, niech się ich trzyma, a odemnie wara! Kolumna-Walewski jeszcze tak nisko nie upadł, by się — o łaski takiego ubiegał!... Mnie donację, szambelanję!? Niech ją sobie zachowa! Tak. Gdzie te instrumenty?! Są! Oto mój respons!...
Pan Anastazy rzucił się do biurka, na którem leżały zwinięte dyplomy i jął je drzeć na kawałki, rwać i deptać.
— Tu miejsce dla napoleońskiej miłości! Taki śmie rozdawać tytuły; samby się z uczciwego indygenatu nie umiał wyemitować!... Dosyć tego!... Do antykamery nie wpuszczę, słyszeć nie chcę!
— Szambelanie dobrodzieju! — próbował uspokoić Bolesza. — Na co tak porywczo!? Donacyjka... nie do pogardzenia... a przy zabiegliwości pani szambelanowej dobrodziejki...
Pan Anastazy zakrztusił się.
— Oho! Jeżeli pani szambelanowa dobrodziejka będzie chciała...
Szambelan zadzwonił gwałtownie. Dwóch pokojowców wbiegło do komnaty. Pan Anastazy odetchnął z trudem.
— Kolebkę natychmiast wysłać do pałacu pod Blachę! Przywieźć panią!... Niech Domagalski jedzie! Powiedzieć, że ja tego żądam! Odszukać mi Baptystę!... Wody!... Ruszać mi natychmiast...
Pokojowcy umknęli coprędzej. Pan Anastazy padł na fotel, krztusząc się i dysząc ciężko.
Bolesza pokiwał znacząco głową.
— Ogień, grom, piorun!... Szambelansiu drogi, parole d’honneur daruj poufałość, lecz chyba ze trzy mendle lat się znamy!... Na co tak gorąco!... Ot — zdawałoby się, że wam idzie bardzo o tego Napoleonka!? Najlepiej machnąć ręką, jak ja — bierz licho, co swoje! Rebelja rządzi — dla Boleszy niema miejsca!? Tiek — te! parole d’honneur, powiedziałem, jeżeli imć pan Szczęsny sprawy nie ocalił, to już nikt jej nie uratuje!...
— Mnie — mnie wszystko jedno! Żona wróci... i... dziś... natychmiast... wyjeżdżam!
— Tak?! Proszę... Dokąd?
— Do Walewic, a potem do Wiednia, do Peterburka, wszystko jedno dokąd!...
— Wola wasza, szambelanie dobrodzieju... tylko jabym się jeszcze namyślił, jabym poczekał!...
— Acan masz strawny żołądek!
— Może. Oczywiste dokumentum, że tego cienkusza piję!...
— Mój Bolesza, nie bierz do siebie, ale ty nie rozumiesz! Wyjrzyj, proszę, czy kolebka już wyjechała!
Bolesza podszedł do okna, rzucił okiem na ulicę i odpowiedział obojętnie.
— Ba! nawet już wraca!
— Już, tak prędko! Niepodobna!
— Wraca! Zajechała!... Ale, pani, zdaje się, niema!...
Pan Anastazy zwrócił głowę ku drzwiom. W kilka sekund stanął w nich hajduk.
— Gdzie pani?!
— Powiedzieli...
— Byłeś w pałacu?...
— Byłem, jaśnie oświecony...
— Mówiłeś pani?!
— Nie dopuścili mnie!... Marszałek pani hrabiny kazał powiedzieć, że jaśnie oświecona pani nie może przyjechać...
— Co?! Nie może! Szubę dla mnie!... Szukać Baptysty!... Jadę sam!... Szubę!...
Szambelan trzęsąc się i chwiejąc, podniósł się z fotela i zmierzał ku drzwiom. Bolesza zastąpił mu drogę.
— Pozwól, kochany szambelanie, parole d’honneur, czy warto?!
— Muszę — muszę!... Tego nadto!...
— Hm, może! — rzekł sucho Bolesza, nie usuwając się z miejsca. — Ale szambelan nie pojedziesz!...
— Oszalałeś acan?!
— Bo... pod Blachę cię nie puszczą!...
— Kto mnie nie puści!
— No, choćby ja!... Szambelan jesteś wzburzony, a pani szambelanowa dobrodziejka cierpiąca...
— Acanowi nic do tego!
— Takby się należało spodziewać, a jednak ponieważ mam ochotę napocząć drugą, lepszą flaszę, więc powinność gospodarska niewoli...
Pan Anastazy spojrzał osłupiały na bezczelnie uśmiechniętą twarz Boleszy.
— Acan jesteś niespełna rozumu!...
— O tem potem! A teraz, parole d’honneur, siadaj sobie szambelan! Bo... będę musiał być niegrzecznym!...
Pan Anastazy rękę wyciągnął do dzwonka, lecz Bolesza uprzedził go.
— Pozwól, kochany mości Anastazy!... Może jeszcze raz zadzwonić!?
Szambelan nie zdołał odpowiedzieć, gdy w komnacie stanęło czterech żandarmów cesarskich.
— Jak się imć panu Anastazemu podoba ta maskarada!? Owóż dla porządku deklaruję urzędowość mojej czołobitności! A nadto śmiem uprzedzić, że mam rozkaz zatrzymania cię w domu!
— Bolesza, bo cię każę...
— No, no, siadaj! — mruknął brutalnie stary kompan, popychając pana Anastazego ku siedzeniu. — Tak, siadaj i słuchaj, pamiętając, że dla waści nazywam się kawalerem de Bolesza, że szambelanowałem tak samo, jak i waszmość, że mi się z fortunki okroiło, to pewnie, bo takimi fusami gości nie raczyłem, parole d’honneur! Nie sap, nie zgrzytaj, bo nie masz czem i akkomoduj się! O awanturach nie myśl, bo pani szambelanowa niema czasu! Widzisz tych drabów?! Mam takich mendel na zawołanie! Chcesz, posłuchaj mojej rady?! Proś o rozwód — bądź galantem!
Pan Anastazy trząsł się na fotelu, dygotał, spazmatycznie chwytając powietrze wpół rozchylonemi ustami.
Bolesza podniósł się flegmatycznie, wyprawił żandarmów, zawołał na hajduka, kazał mu podać wody szambelanowi, zaczem ozwał się spokojnie.
— Ulżyło waćpanu!?... Będziesz rozsądnym, no to ci wyłożę!?... Hę!?
Pan Anastazy kiwnął głową z wysiłkiem.
— No przecie! Boć do pioruna, Bolesza nie był nigdy ani zbójem, ani oczajduszą! Krzywdy waszej nie chcę, ale parole d’honneur, rzetelnego dobra! Tylko, że waćpan mej życzliwości nie rozumiesz, ani swojej fortuny! Co długo mówić, cesarz jegomość zakochany po uszy w szambelanowej! Więc niema z kim wojować, brać co dają, przymówić się o więcej, a Boleszy postawić uczciwą flaszę...
— Nie chcę, za nic!...
— Te — te! A gdzie zastanowienie! Jak się waćpanu mierzyć!... Ba, przykro ci takiej żoneczki się wyzbywać!... Nie neguję. Lecz inaczej być nie mogło. Pamiętasz, jakżeś to broił!? Hę! Ba — ba! A kto się nawet jeszcze do ostatka lampartował! A włoszka Chiarini z „konnych heców?!“ Pamiętasz, szambelansiu, jakżeś na prześcigi szedł z bursztówką-Potockim, Roztworowskim-przylepką, z Białopiotrowiczem, Ostrowszczykami, Friebesem i Rautenstrauchem!? A konie tarantowate dla niej, coś ze stepów sprowadzał? A ileś pantofelków wina, parole d’honneur, nie takiej lury, wypił! Hę! A pamiętasz marszałkowę Szwejkowską od czarciej laski?! Nie próżnowało się? A ta twoja Małgosia Sitkówna! No — no! Wypominać ci więcej nie będę, bom nie kronika, jeno tą drogą idę do racji, że na ciebie kolej przyszła! Zachciało ci się młodej żony — phi, sic transit, parole d’honneur! Gdybyś się jeszcze w przeręblu kąpał, jak Kurtz, to możebyś czerstwość chamską zachował, ale chciałeś, masz! Błogosław losy, że ci przynajmniej nielada Adonisa zesłały i gódź się z nimi!... Stało się! Wiem, wiem, marzyły ci się, Bóg wie, jakie projekty, jagoda po świętym Marcinie, parole d’honneur! Niema złego! Miałeś jeno kłopot z szambelanową! Uspokoisz się, wykrztusisz i do pory swojej przyjdziesz! Masz tedy całą rzetelną prawdę.
— Łotry — szelmy!...
— Owszem, owszem, parole d’honneur, to ulży!...
— Nie pozwolę na rozwód! Nie dopuszczę! Do klasztoru wyprawię!
Bolesza obciągnął na pękatej swej figurce zaciśniętą kamizelkę i, otrzepując ją starannie palcami, odrzekł spokojnie.
— Kochany panie Anastazy, toć zezwoliłeś sam, podpisałeś deklarację do rozwodu...
— Ja... ja podpisałem!!?
— Parole d’honneur, widziałem! Nie tylko podpis, ale i kółeczko loco sigili postawione!...
— Fałsz!
— I znów argument! Et — szambelansiu, zapomniałeś już jak się to robi?! Twój podpis i zgoda jest, oświadczenie pani szambelanowej także, papiery pójdą, gdzie trzeba i finis! Przykro mi, iż ci to muszę dopiero wykładać, ale cóż, na mnie wypadło! Parole d’honneur, gdyby mi kto tydzień temu powiedział, że otrzymam nominację na niańkę kochanego szambelana, tobym go chyba wyzwał! Nic, szambelansiu, źle ci nie będzie! Dzbański poczciwy na moich rękach stężał! Piwniczkę masz, szafarz, słyszałem, zjechał, wysapiesz się, no i minie!
Twarz pana Anastazego przybrała trupio zielony kolor, ostatkiem sił wspierał się rękoma na poręczach fotelu.
— Bolesza! — rzekł cicho pan Anastazy. — Poślij po Ksawerego, jadę dziś, zaraz, do Walewic! Nie chcę wiedzieć o niczem, nie chcę znać... Wracam!... Niewdzięczna! Żmiję wychowałem, przygarnąłem! Ksaweremu podyktuję pisanie do niej, niech czyni, co jej się podoba!... Nasłali cię na mnie!... Z Ksawerym muszę się widzieć!...
— Hm — hm! To będzie trudno! Chyba za parę dni!...
— Dziś wracam do Walewic!
— A cóż tam pilnego, niema gwałtu! Ziąb od kilku dni, trenów wojskowych na drogach tyle, że ani przejechać!...
— Wracam! — upierał się pan Anastazy drżącym głosem. — Tu dla mnie niema miejsca, Ksawerego przyzwij do mnie, wydam mu dyspozycje... Bolesza! Słyszysz! Pomnij na dawną zażyłość!... Muszę wracać! Słaby jestem!... Znać nie chcę nikogo, słyszeć o niczem! Podeszli mnie, sam widzisz, nasłali jeszcze ciebie!... Mój Bolesza... nawet ciebie!...
Bolesza odchrząknął z komiczną powagą i wyciągnął rękę z tabakierką do szambelana.
— Hm! Kiedy mi, kochany panie Anastazy, tak do serca mówisz... Może tabaczki! Przednia! Od bernardynów ją biorę... Hm! Owóż odpowiadam szczerze, bez ogródki, jak rodzonemu! Jak znajomkowi najbliższemu!.. Ani myśli!... Imć pan Ksawery przyjdzie za kilka dni, teraz, teraz nawet czasu niema, bo jak okazję opuści, to parole d’honneur, na koszu zostanie i urzędzik mu przeleci koło nosa!... Lecz co z Walewicami, trzeba zaczekać!!...
— Jakto! Więźniem jestem!?... Przecież ja sam tylko... nikogo niewolić nie będę!... Nawetbym, choćby chcieli, nie przyjął!... Żeby wróciła, psamibym wyszczuł!... Wypędził!... Niech mi się na oczy nie pokazuje!
Głos pana Anastazego przeszedł w złowrogi chrobot. Na ustach piana mu wystąpiła. Bolesza westchnął.
— Otóż właśnie Hic jacel lepus!... W tem rzecz!... Waćpanem może sprawiedliwość jakaś potrząsa, może cale słuszny rankor nurtuje, a tu przecież imię świetnością jaśniejące, indygenat rzymski bez mała, ród znakomity!... Trzeba go od złych jęzorów chronić, trzeba mu pozór winny zachować, a przystojności nie tknąć!
— Co ty... ty... najmito... pachołku... będziesz mnie, Kolumna-Walewskiemu nauki dawał!? — wrzasnął szambelan, dźwigając się na fotelu.
Bolesza zarechotał szyderczo.
— Jakbyś wiedział, szambelansiu, jakbyś wiedział, parole d’honneur! Zostaniesz tu, wydobrzejesz, a dopiero, jak ci kolera minie, wrócisz do Walewic! Chełpisz się dworu znajomością, a jesteś zgoła prostakiem, nie wiesz, że skoro l’empereur jegomość raczył cię takim zaszczycić splendorem, to jeżeli na pokoje zamkowe iść dziękować za przystojne nie masz, to już mu tobołami podróżnymi i sepecikami łyskać po mieście, na uciechę gawiedzi, nie będziesz, jeno poczekasz dyskretnie, a jak czas przyjdzie, pojedziesz sobie... Sam cię nawet dla bezpieczeństwa odwiozę!...
— Łotr — łotr! Obwieś — jęczał z wściekłości szambelan.
Bolesza nachmurzył się. W oczach zabłysły mu skry gniewu. Na pokojowca zakrzyknął i rozkazał mu prowadzić pana Anastazego do łóżka. A gdy pokojowiec ociągał się ze spełnieniem rozkazu, Bolesza żandarmami zagroził.
Szambelan próbował stawiać opór, wzywał służbę, to słabł na duchu i paktował z Boleszą, to znów wpadał w pasję, groził, złorzeczył i chciał siłą uwolnić się z pod narzuconej mu opieki.
Bolesza atoli nie dał się ugiąć.
Żandarmerja strzegła pilnie wszystkich wejść, bez zezwolenia Boleszy żadnemu pachołkowi nie pozwalała na krok oddalić się z pałacu.
Pan Anastazy był odciętym od świata. Przybywających do niego gości przyjmował Bolesza i odprawiał zapewnieniem, że imć pan Walewski jest z żoną na przyjęciu u księżnej siostry, u pani oboźnej lub u Talleyranda.
Goście z niedowierzaniem poglądali na Boleszę, po kilkakroć prosili o wyrażenie szambelaństwu najżywszych komplementów i atencyj, i odjeżdżali, uśmiechając się domyślnie.
Szambelan tymczasem trwał w paroksyzmie febry, połączonej z niedającem się opisać rozdrażnieniem. Pod wieczór dopiero uspokoił się. Naszło na pana Anastazego odrętwienie, znieczulenie, głuchota, z której ani gawędy Baptysty, ani ironiczne uwagi rządzącego się w pałacu imć Boleszy nie mogły go wyprowadzić.
Pan Anastazy milczał uporczywie, nie skarżył się ani na darcie, w nogach, ani na strzykanie za uchem, nie utyskiwał, nie wyrzekał. Milczeniu szambelana odpowiadała pustka, głusza, która przejmować zaczęła komnaty pałacu Kolumna-Walewskiego, a którą ledwie przerywały szepty, a domysły służby, miarowe kroki warty i cichy rechot zabawiającego się kieliszkiem kawalera de Boleszy.
Gdy tak pałac Walewskich posępniał, chmurniał w cieniach nocy, mieszkanie pani de Vauban pod Blachą od wczesnego rana wrzało niepamiętnym ruchem, ożywieniem. Rozpoczęła je gromada kozaków, strzelców, a pokojowców z listami i kunsztownie zdobionymi bilecikami.
Do południa blisko trwał ten nieustanny korowód sług, nadciągających pieszo, konno, cisnących się do kuchennego podjazdu, wystających po sieniach, gankach i stopniowo wyprawianych z odpowiedziami.
Po tym korowodzie nastąpiła defilada pojazdów. Defilada nieustanna, a różnorodna. Więc gdy jedne pojazdy, jak naprzykład księżnej Jabłonowskiej, już do godziny drugiej zdołały po raz trzeci, czwarty lub piąty zatoczyć się, wyrzucić z siebie gości, a potem zabrać ich po pewnym czasie, ruszyć w głąb miasta i znów powrócić, drugie ukazywały się tylko raz jeden na chwilę, na doręczenie marszałkowi dworu hrabiny złoconych kart, trzecie wystawały znów z pobliżu całemi godzinami, wyciągając się w równe łańcuchy i czekając, póki ich zawołanie forysia przed podjazd nie wezwie.
Salony pani de Vauban roiły się.
Fryne Czosnowska z panią Moszyńską pospołu czyniły honory domu, zabawiały gości, sumitowały gospodynię, która zjawiała się tylko wówczas, gdy kamerdyner, strażujący u wejścia do bocznych pokoi, zwiastował jej przybycie znaczniejszej osoby.
Wówczas pani de Vauban wchodziła do salonów długim, powłóczystym krokiem, stroiła usta do smętnego uśmiechu, a głosowi nadawała ton cichy, pełen tajemniczości.
Przedmiotem rozmów były ogłoszone świeżo nominacje członków Komisji Rządzącej, o nich się tylko mówiło, nimi tylko zajmowano, przeplatając rozmowę wróżbami o świetności zapowiedzianego w teatrze przedstawienia, o „dziele“, które powinno porwać cesarza, o subtelności alegorji w Andromedzie, o cale pięknej muzyce Elsnera, o wspaniałości wierszów Osińskiego, o podniosłej odzie, w której nawet Koźmian talenta swe stopił, słowem, mówiono o wszystkiem, co zajmowało towarzystwo, co było zawołaniem dnia.
Mimo atoli te wszystkie interesujące szczegóły, mimo niewyczerpany pozornie temat do snucia wniosków z dekretu Napoleona, z nominacji, z olśniewania Warszawy cesarskim majestatem, cesarską łaskawością i cesarskiem życiem, w salonie pani de Vauban rozmowa rwała się raz po raz, przechodziła w szepty, ograniczała się do błyskawicznie wymownych spojrzeń, a bezładem swoim, brakiem ciągłości budziła mimo woli przypuszczenie, że ludzie ci o czem innem myślą niż mówią.
Ukazanie się pani de Vauban za każdym razem dobywało całe towarzystwo z ociężałości, z nieszczerego ożywienia. Panie kupiły się dookoła gospodyni, panowie cisnęli się do powitań, wszyscy zapierali oddech w piersiach, ilekroć hrabina zaczynała mówić. Gdy zaś rzuciła jaki frazes, jeszcze trwała głęboka cisza, jeszcze w powietrzu ważył się znak zapytania, nadzieja, że przecież coś powie.
Pani de Vauban atoli ani wyrazu nadto nie powiedziała, choć równocześnie i ruchem, i grymasem w kącie ust, i przestankowaniem w najprostszem zdaniu podkreślała, że nosi w sobie wielką tajemnicę, że radaby każdemu z obecnych jej udzielić, ale że musi uszanować jej wielkość, jej świętość.
Jeżeli jednak pani de Vauban w roli sfinksa była nieporównaną, a każdym ruchem ręki, każdem spojrzeniem umiała potęgować zainteresowanie, to znów księżna Jabłonowska rozpalała ciekawość, najwstrzemięźliwszych, najzimniejszych przyprawiała o niepokój, o wykrzykniki podziwu.
Księżna tak samo, jak i pani de Vauban, unikała rozmów, wymijała pytania, i ledwie, że przesuwała się przez salony, ledwie że odpowiadała na „dygi“ dam i czołobitne ukłony panów, a przecież umiała rozrzucać słówka nic nie znaczące na pozór, błahe, niewinne i słówkami temi utrzymywać gości pani de Vauban w niesłabnącem napięciu.
Od czasu do czasu pani Moszyńska, która usiłowała dostroić się do tonu swych przyjaciółek i przyjęte na siebie obowiązki gospodyń z godnością, odpowiadającą chwili, wypełnić, zabiegała drogę księżnie i zarzucała ją pytaniami. Lecz, miast odpowiedzi, odbierała uścisk ręki i gorące zapewnienie.
— Ileżbym dała za to, żeby mi wolno było mówić!...
— Rozumiem... sądzę wszakże, iż ze mną...
— Niema tajemnic!... Niema sekretów, jest tylko obawa wzruszenia... Dwa razy miałam „sapkę“...
— Więc szambelanowa jest tutaj... jeszcze...
— Moja najdroższa... jest tam, gdzie marzyć nie mogła!...
— A zatem cesarz!?...
— Nie wiem, nie widziałam go „już“ od dwóch godzin!
— Od... dwóch godzin!? — szeptała ze zdumieniem pani Moszyńska, ale nim zdołała ogarnąć doniosłość tej odpowiedzi, księżna już nikła w głębi apartamentów hrabiny.
Półsłówka te nie rozwiązywały bynajmniej zagadki, wystarczyły atoli w zupełności do zrodzenia mnóstwa pogłosek, plotek, anegdot i opowieści, których głównemi osobami była pani Walewska i Napoleon, a drugorzędnemi kawaler de Gorajski, pan Anastazy, marszałek Duroc, mameluk Rustan i książę Bassano.
Więc gdy jedni zapewniali z całem przekonaniem, że pani Walewska od wczoraj nie ruszyła się z pałacu na Długiej, drudzy zaprzysięgali, iż mieszka, tuż obok pałacu pod Blachą; tu, świadoma rzeczy dama zwierzała się pod pieczęcią tajemnicy, że wczoraj, mimo mgły nocnej, stwierdzono wycieczkę cesarza incognito, że nawet służba zaalarmowaną była zniknięciem Napoleona, że ledwie nad ranem rozesłani po mieście adjutanci spotkali go na Miodowej idącego piechotą; — owdzie, słynący z orjentowania się kawaler z sarkastycznym uśmiechem opowiadał o kłopotach mameluka Rustana, któremu do obowiązków lokaja, przybyły niespodziewanie obowiązki panny służącej. Nawet ktoś z Komisji Rządzącej nie mógł oprzeć się zaraźliwej atmosferze plotki i z całą powagą snuł wnioski z niezwykłego roztargnienia cesarskiego, postrzeżonego rano, na przyjęciu nowomianowanych członków rządu.
W tej gorączkowej pracy nad rozwiązaniem tajemnicy brali udział i przedstawiciele dworu francuskiego i sztabowcy i urzędnicy wojskowi i generałowie, marszałkowie, książęta i kandydaci do tronów i gronostajów. Z tą wszakże różnicą, że gdy towarzystwo warszawskie w przeważnej części usilnie starało się o nadanie historji sentymentu cesarskiego skandaliczno epizodycznego charakteru, Francuzi, z pełną doświadczenia wstrzemięźliwością, zachowywali się wyczekująco, poprzestając na starannem zbieraniu wszystkich szczegółów, mogących rzucić jakoweś światło na życie i upodobania szambelanowej.
Pomiędzy Francuzami byli tacy, którzy może umieliby powiedzieć niejedno o intencjach cesarskich, a bodaj zagadkę rozwiązać, lecz jedni, jak Talleyrand, unikali pytań, drudzy, jak Bassano, milczeli za lada zwrotem ku pani Walewskiej, trzeci nakoniec, jak Duroc, rozporządzali nie przebranym zapasem dowcipnych wykrętów. Temu ostatniemu atoli zagroził nie na żarty spisek, uknuty przez panie Sobolewską, Łubieńską i Anetkę „Tyszkiewiczównę“. Damy postanowiły całą siłą swych niepospolitych wdzięków i nadzwyczaj wyostrzonych języczków natrzeć na marszałka dworu. Jakoż Duroc ani się spostrzegł, gdy otoczono go i wciągnięto na śliskie tory rozmowy. Marszałek wił się w uśmiechach, zasłaniał frazesami, odwracał aluzje, mimo całą swą zręczność, nie zdetonował Anetki.
— Panie marszałku — rzekła śmiało Tyszkiewiczówna — dlaczego unikasz rozmowy o tem, co nas wszystkich najwięcej obchodzi!
— Unikam! — odparł swobodnie Duroc. — Ale przecież pani dotąd słówkiem nie wspomniała o Komisji Rządzącej!...
— Bo nie o niej chcę mówić!
— Więc pani uważa...
— Że jesteśmy w konstelacji Ludwików, a tem samem wschodzących gwiazd!...
— Parol, że nie mam wyobrażenia o astronomji!...
— Lecz niepodobna, abyś, panie marszałku, zaprzeczał jej istnienia!...
— Ja też tylko stwierdzam moją nieświadomość!
— Nawet wówczas, gdybym chciała ubolewać nad nieobecnością szambelanowej Walewskiej?...
— Nawet! — odrzekł oschle Duroc.
— Po tak kategorycznej odpowiedzi powinnabym kapitulować, lecz doprawdy nie posiadam zdolności fortecy ulmskiej, która podobno poddała się wczoraj bez wystrzału!...
— Ulmska forteca!? — powtórzył machinalnie marszałek, nie rozumiejąc zjadliwości konceptu Anetki.
— Ależ tak, panie marszałku! — zapewniała z komiczną powagą Anetka. — Kapitulowała bez wystrzału, na pierwsze wezwanie wywiesiła białą chorągiew! Słowem, nowy sukces! Aż dziwno, że generał Gouvion nie zarządził wiwatowego strzelania! Kostusia Łubieńska zapewnia, że to dlatego, iż pan szambelan Walewski dostał nietylko legję, ale i paroksyzmu febry... wskutek czego... wiwaty mogłyby mu zaszkodzić na zdrowiu!...
Panie Sobolewska i Konstancja Łubieńska wybuchnęły serdecznym śmiechem.
Duroc odzyskał panowanie nad sobą.
— Niesłusznie pani obniżasz obronność fortecy ulmskiej!
— Zaznaczam tylko szybkość kapitulacji!
— Wobec przewagi naszej! Zapomina pani, że są forteczki, które daremnie chciałyby mieć okazję do poddania się!... Daremnie, bo nikt na nie uwagi nie zwraca!
Anetka poczerwieniała.
— Chciał pan powiedzieć, że nie dają do siebie przystępu!
— Przeciwnie! Tylko, że gdy dla zagarnięcia takiego Ulmu potrzeba nielada sił, nielada wodza — z taką fortęczką nawet dałby sobie radę choćby, naprzykład, adjutant księcia Bergu... pan de Flahaut!...
Na ten śmiały zwrot Duroca, Anetka zmieszała się, straciła grunt pod nogami. Przymówka była za wyraźna, zanadto dotykalna. Marszałek przybrał tymczasem swą zwykłą dworską uprzejmość i skierował bezpowrotnie rozmowę na inny przedmiot.
Z rozmowy tej atoli koncept o fortecy ulmskiej został, obiegł gości pani de Vauban i wydostał się na miasto.
Nad wieczorem salony pani de Vauban zaczęły się opróżniać, towarzystwo żegnało się, aby za kilka godzin spotkać się na galowem przedstawieniu w teatrze.
Pani Moszyńska z Fryną, po zamienieniu niezliczonej ilości uścisków i pożegnalnych wynurzeń, pozostały nareszcie same.
Fryne rzuciła się niedbale na kanapkę w rogu buduaru i westchnęła.
Pani Moszyńska skrzywiła się.
— Trzeba zawiadomić Vaubankę, już pewno nikt nie nadejdzie...
— Jak pani uważa! Jestem wyczerpana!... Już mi słów brakło... tyle godzin powtarzać jedno i toż samo!... O niczem przecież nie mówiono tylko ciągle o niej... Jaka ona musi być szczęśliwa!...
— Pewnie, szczęśliwa! — przyświadczyła oschle pani Moszyńska. — Bo nawet nie wiadomo, skąd do tego sukcesu przyszła!... Idę do hrabiny!
Pani Moszyńska skierowała się ku drzwiom, lecz w tejże samej chwili na progu ukazała się pani de Vauban.
— Rozjechali się? — rzekła niedbale pani de Vauban.
— Czas był największy! Upadałyśmy z Fryną! Brakło już konceptu!... Co za ciekawość!... Wierz mi, Henrjetko... musiałam się silić! Jakże się miewa?!...
— Kto taki!?
— Jesteś nieznośnie skryta, wszak przedemną nie potrzebujesz się maskować... chyba zasłużyłam sobie na zaufanie... i twoje i szambelanowej!
— Ależ tak, bez wątpienia! Lecz cóż ci mam powiedzieć!?... Będziesz dzisiaj na galowem przedstawieniu, więc ją zobaczysz!
— Więc pani Walewska...
— Wybiera się niezawodnie! Miałam przed godziną wiadomości!
— Mówiono jednak, że doktór Corvisart...
— Ach! Czego dziś nie mówiono! Byłaś sama świadkiem!... Na teatrze sama osądzisz!...
— A zatem i ty, przybędziesz!?
— Muszę! Choć, sama rozumiesz, ile po tem umęczeniu..
Pani Moszyńska nie słuchała już dalszych słów pani de Vauban, raz jeszcze upewniła się co do teatru, zaklęła się, że zawsze jest gotowa do poświęcenia się dla najdroższej Henrjetki, wtrąciła znacząco, iż nie takiego spodziewała się stanowiska dla męża, ucałowała hałaśliwie i Frynę i panią de Vauban, i odjechała.
Hrabina, po oddaleniu się pani Moszyńskiej, uśmiechnęła się do samej siebie. Fryna poruszyła się ociężale na kanapce.
— Więc ona doprawdy jedzie?! Może ma zaproszenie do loży cesarskiej.
Pani de Vauban wzruszyła pobłażliwie ramionami.
— Co za przypuszczenie! Musiałam się pozbyć Moszyńskiej!
Fryna spojrzała z uwielbieniem na swoją mistrzynię.
— Pepi jedzie? — dodała hrabina.
— Ach, czy ja wiem!... Wspominał coś!... Taki bywa teraz nudny!
— Widocznie sama tego chcesz! Zaniedbujesz...
— Z nim czasem tak trudno! Ale, wiesz, oswoić się nie mogę z myślą... o szambelanowej... Zapewne zostanie księżną!?...
Hrabina nic nie odrzekła na tę uwagę...
— Ja myślę, że zostanie!
— Jesteś dziecinna! Pozwól, mam jeszcze księżnę bratowę na głowie!
Hrabina orzeźwiła się nieco aromatyczną wódką, poprawiła machinalnie włosy przed zwierciadłem i wyszła do bocznych komnat, które były do niedawna przedmiotem tylu domysłów.
Tu, na samym wstępie, powitało hrabinę melancholijne zapytanie księżnej.
— Pojechali?
— Oddawna!... Jakże Marjetka?!
— Jednakowo, prosiła mnie o pozostawienie jej w samotności!... Biedne dziecko! O, ty nie uwierzysz, jak mnie to boli!...
Księżna osuszyła oczy chusteczką.
— Kochana księżno, czasem cierpienie jest całem przeznaczeniem człowieka!...
— To prawda!
— Więc jedziesz na widowisko?
— A ty? — zagadnęła podejrzliwie księżna.
— Ja... nie wiem. Marjetki niepodobna samej zostawić!...
— W takim razie i ja zostanę z tobą!... Może potrzebować kogoś z rodziny...
Hrabina zagryzła usta.
— Lecz rozważ, już i tak jej nieobecność da okazję do domysłów!... A cesarz sobie ich nie życzy! Ktoś być powinien bodaj dla utrzymania pozorów.
— W takim razie ty, moja najdroższa, jedź! Ty lepiej będziesz umiała ode mnie, ty łatwiej zapanujesz! Ciebie to wszystko nie obchodzi tak blisko, tak głęboko... Przecież Marjelka jest moją... moją siostrą...
— Właściwie nią być przestała!
— Proszę... Forma światowa, wymagania zwyczajowe nie są w stanie rozerwać, niczego rozwiązać, co uświęcił wzajemny sentyment, co związał Kościół! Tu niema mowy o żadnej nagłej przyjaźni... co niewiadomo skąd, i dlaczego się wzięła!... Radabym bardzo jechać, lecz nie mam prawa!... Obowiązek jeszcze tego poświęcenia żąda ode mnie! Nie wolno mi odstąpić jej ani na chwilę!
— Bodaj narażając tę drogą ci osobę na skutki nieobliczone! Zważ tylko! Pan Anastazy... zachował się... Nie mówmy o tem! Ściany mają uszy! Nawet Bolesza, który jest zręczny może nie zdoła zapobiec wieści... Słowem jego nie będzie, jej także, ciebie, mnie!
— Lecz wszak ty możesz!
— Ani myślę!
Sprzeczka pomiędzy hrabiną a księżną wzmagała się. Żadna z nich nie chciała ustąpić ze strażniczego stanowiska, Prowadzącego do komnaty, zajmowanej przez panią Walewskę; żadna nie chciała pozostawić szambelanowaj na opiece drugiej, a obie równocześnie uznawały potrzebę zajęcia obranej pozycji „na teatrze“, obie pałały ciekawością uczestniczenia w tak świetnem widowisku i obie troszczyły się, aby ludzkie języki nie zachmurzyły pańskiego oblicza.
Po wyczerpaniu wszystkich argumentów, po zupełnem uświadomieniu się, że upory są równosilne, równozbrojne, równoniezwyciężone, księżna z hrabiną wpadły na drogę ustępstw.
— Jedźmy obie! — zaproponowała pani de Vauban.
— Jedźmy — zgodziła się bez wahania księżna. — Ale co będzie z Marjetką?
— Zostanie przy niej Fryna!
Księżna zawahała się, lecz rozważywszy błyskawicznie, że ze strony Czosnowskiej żadne nie zagraża niebezpieczeństwo, bo Fryny, nawet nie stać na najbłahszą przebiegłość, zgodziła się na ten układ.
Pani de Vauban udzieliła Frynie wskazówek, jak ma sobie poczynać w jej nieobecności i, zmieniwszy suknię, udała się z księżną Jabłonowską do jej mieszkania, aby z kolei asystować przy jej strojeniu.
Fryna tymczasem, załatwiwszy się z wydaniem dyspozycji służbie o wieczerzy dla pani Walewskiej i odebrawszy od strzelca wiadomość, że książę Józef gotuje się do teatru, wślizgnęła się cicho do komnaty, zajmowanej przez szambelanowę.
Głusza i półmrok, który powitał Czosnowskę na progu komnaty, zaniepokoił, onieśmielił pupilkę pani de Vauban.
Fryna rzuciła bystre spojrzenie w głąb, dostrzegła panią Walewskę, spoczywającą w fotelu, i, tłumiąc szelest swej powłóczystej sukni, przysunęła się do szambelanowej.
— Czy ja pani się nie naprzykrzam?!
Pani Walewska drgnęła.
— Kto?! A, to pani... nie poznałam!...
— Jakżem szczęśliwa, że mogę być przy tobie... rwałam się od samego rana... nie pozwolili!... Tyle przytem było dziś gości!... Ale, pani pozwoli mi tu zostać?!...
Pani Walewska kiwnęła ociężale głową.
— Dziękuję pani stokrotnie! Jestem dumna z tego! Ale, dlaczego pani taka smutna... Ach, gdybym ja była na miejscu pani... to sama nie wiem!...
Szambelanowa pochyliła głowę.
— Zdaje się pani!
— Jestem pewna! Pomyśleć tylko!... Wszyscy, wszyscy tylko o pani mówią, tylko nią się zajmują... Na własne uszy słyszałam, ileżby dali przed chwilą, żeby cię zobaczyć... żeby... bodaj spojrzeć!... A przytem boją się, drżą... czy zechcesz być dla nich łaskawą, czy raczysz zaszczycić ich uśmiechem!... Słowo daję! Ale pani się nie gniewa na mnie?... Prawda?
— Nie, nie gniewam, tylko proszę, nie mów pani do mnie w ten sposób...
Fryna pokiwała domyślnie głową.
— Rozumiem, jak ja to rozumiem doskonale! Ze mną było to samo zupełnie!... Pamiętam, gdym wróciła z pierwszej schadzki z Pepim... Byłam tak wzruszona, bardzo wzruszona!
— Pani kochasz zawsze księcia?!...
— Sarna nie wiem — chociaż, tak, z największą pewnością!... Tylko jest mi — coprawda — przykro. Pani wie, on taki bywa dziwny! Naraził się już marszałkowi Davoust, zdradził się przed Muratem ze swoich niechęci do cesarza, i teraz niewiadomo... Podobno odsuną go od wszystkiego, nie dopuszczą! A to boli, bardzo boli!... Przytem, już powiem pani całą prawdę... jest, od czasu wejścia Francuzów, zupełnie innym człowiekiem! Zamyślony, albo ironicznie drwiący!... Dawniej miał humor, miał pomysły niezrównanego dowcipu, całe miasto uważało go za wyrocznię tonu, a dziś, pani rozumie, jakby nie ten sam! Nawet Henrjetka narzeka, która nawykła mu wszystko przebaczać!... Ach, a to takie przykre... takie przykre...
Fryna mówiła w ten sposób długo, roztaczała przed panią Walewską cały obraz swych zawodów, a niespełnionych nadziei i z coraz większem przekonaniem wyrażała swe zachwyty nad godnymi zazdrości sukcesami szambelanowej.
Pani Walewska próbowała uniknąć i natrętnych uwag i pytań Fryny, lecz ta, mimo nieustannego zapewniania, że nie śmie dotykać niemiłego dla szambelanowej przedmiotu, że gotowaby raczej umrzeć, niż zadrasnąć tak dobrą i piękną istotę, że wogóle nie jest ciekawą i że pojmuje jej usposobienie, ciągle wracała do tej samej materji.
Szambelanowa traciła już cierpliwość, gdy gadatliwość Fryny przerwało wejście kamerdynera z wiadomością, że przyniesiono pudła dla pani Walewskiej i z zapytaniem, czy je można wnieść do komnaty.
Szambelanowa dała przyzwolenie, sądząc, że to z domu przysłano jej jakieś mogące się jej przydać przedmioty.
Skrzynki wniesiono, ustawiono w rogu komnaty i wręczono pani Walewskiej klucz w zapieczętowanej kopercie.
Szambelanowej na widok skrzynek ścisnęło się serce. Przysłał je Anastazy — bezwątpienia, on! Sam, jak mówiła hrabina, chory... pamiętał o niej, dbał... Od rana prawie dowiadywał się o jej zdrowie, całą gotowalnię jej już kazał przynieść. Corvisarta do niej wyprawił!... A ona nawet nie ma odwagi spojrzeć w oczy mężowi... Za nic nie stanęłaby przed nim teraz... obawiałaby się ust otworzyć! Vaubanka ją ocaliła, upozorowała wszystko, wytłumaczyła mu, przekonała, że musi zostać u niej, pod Blachą, lecz prędzej czy później spotkanie nastąpi!...
Pani Walewska nie kochała męża, były chwile, że ledwie znieść mogła jego obecność, a przecież głos obowiązku, głos sumienia nakazywał jej wybaczać błędy, szanować więzy małżeńskie, ulegać przeznaczeniu. Ciężkie było to przeznaczenie, dola smutna, życie gorzkie, lecz i spokój duszy wielki, bezgraniczny. Aż tego spokoju, tego przeświadczenia krzywdy, zadanej przez los, zabrakło jej nagle, zabrakło bezpowrotnie...
Szambelanowa westchnęła i zacisnęła kurczowo ręce.
Czosnowska roześmiała się cicho.
— To już bodaj trzecia posyłka od rana! Pan szambelan musi być okrutny nudziarz! Wie pani, Kostusia Łubieńska słów nie miała dla pani za jej świętą cierpliwość!... I nie ona jedna!
— Niech pani będzie tak dobra otworzyć skrzynkę... tam pewno muszą być chustki! — rzekła pani Walewska nie odpowiadając na pytanie.
Fryne rozerwała ociężale podaną jej kopertę z kluczem, nie zwróciła uwagi na ćwiartkę papieru, która wypadła z koperty i podeszła do skrzynek.
— Którą otworzyć?!
— Nie wiem!
Czosnowska przekręciła klucz w zaniku i podniosła wieko.
— Chyba pan szambelan sam układać musiał!... Ale tu same puzderka!... Ach! co za prześliczna kolja!...
Pani Walewska wzruszyła ramionami, będąc przekonaną, że mąż musiał jej przysłać brylanty rodzinne.
— Jakie ognie! Jakże grają kolorami...
— Ach, zostaw ją pani! Nie pojmuję, co za myśl miał Anastazy!... Chustki pewnie są w drugiej, lecz niech pani się nie trudzi, zadzwonię na pokojową...
— Cóż znowu — zaprotestowała Fryna z żalem, zamykając wieko skrzyneczki i zabierając się do drugiej. — Zaraz otworzę! Chociaż i tu, zdaje się, niema chustek, znów puzderka!
— Jakto?!
— Druga kolja... szmaragdowa!...
— Chyba się pani zdaje!
Fryna jęła pospiesznie oglądać zawartość puzderek.
— Trzecia kolja z rubinów!... Djadem perłowy!... Boże! Jakie to bogactwa same... Kolczyki weneckie... a tu same bransolety... Kute!... aż się w oczach ćmi.. Pierścionki!... Flakony złote!...
Pani Walewska dźwignęła się na fotelu.
— Co pani? Nie może być!...
Czosnowska drżącemi rękoma roztwierała puzderka, nie słysząc napomnień szambelanowej.
— Jakież to misterne!... Taki ogromny brylant w zapince!... Szyldkret w złoto oprawny!... Topazy... Ach, co za kubeczki! Zwierciadło! Cała gotowalnia!... Jak żyję nie widziałam... skarb! I to pani wszystko ma... mój Boże, Boże!!...
Szambelanowa, poruszona słowami Fryny, zbliżyła się do skrzyneczek. Łuny drogich kamieni, złota i srebra uderzyły panią Walewskę.
— To nie moje! Skąd się to wzięło?...
— Wspaniałe, niezrównane! — Wyśnićbym równie pięknych nie umiała! Albo ten medaljon! Otwiera się... patrz pani... minjatura!
— Czyja, pozwól pani!
— Cesarz! Jakże pięknie oddany!... Proszę, zobacz pani sama!
Szambelanowa rzuciła okiem na minjaturę, Fryna nie zwróciła uwagi na pomieszanie pani Walewskiej i z gorączkową ciekawością pochyliła się nad pierwszą ze skrzynek. I tu zawartość puzderek była również bogata.
Czosnowska raz po raz wydawała okrzyki zachwytu.
Białe, wypieszczone rączki Fryny drżały, twarzyczka jej wystroiła się w krwawe wypieki, oczy, szkliste zazwyczaj, rozogniły się.
— Skarby istne, zaczarowane! Nie miałam wyobrażenia o takich! Pozwól, że przymierzę te szafiry!... Idą mi? Prawda? Jaka pani musi być szczęśliwa!... Albo ten sygnet... A to chyba coś wschodniego... Może indyjskie?... Niech się pani na mnie nie gniewa, lecz nie mogę oczu oderwać! Na tej puszce srebrnej inicjały cesarskie!... O, i tu także!... Jakie misterne rzeźbienia — weneckie! Vaubanka ma podobną bransoletę, mówi, że wenecka, ale gdzie jej!...
Pani Walewska milczała.
Czosnowska, nasyciwszy się widokiem kosztowności załamała ręce, odetchnęła głęboko i rzekła tonem naiwnej zazdrości.
— Mój Boże, mój Boże... czego to pani nie ma!
Szambelanowa uśmiechnęła się smutnie.
— Wielkie dziecko z pani! Nie smuć się, bo to wszystko nie moje!
— Jakto, przecież kamerdyner mówił...
— Musi być pomyłka!
— Niepodobna!... Ja wiem, rozumiem! Cesarz przysłał Pani w darze...
— Mnie — cesarz? — zapytała głucho szambelanowa, czując, że słowa Fryny były potwierdzeniem jej własnego przeświadczenia.
— Z pewnością! — upierała się Czosnowska, a postrzegłszy leżącą na ziemi kartkę, podniosła ją do oczu i zakrzyknęła z triumfem: — Widzi pani! Mam dowód! Czytaj... „Najlepszej z najpiękniejszych śle oddany N.“...
— Nie może być! Nie może być!
— Tak, tak jest! Droga, kochana pani! Niech cię ucałuję! Jeszcze! Jaka pani szczęśliwa!!
Pani Walewska z trudem uwolniła się od uścisków Czosnowskiej i powróciła chwiejnym krokiem na miejsce swe na fotelu. Fryne zaś ponownie dorwała się skrzynek.
— Niech mi pani wybaczy! Ja wszystko poukładam na miejscu!... Tak, jak było! Tylko choć jeszcze zobaczę... bo to takie piękne... takie piękne!... Żebym ja mieć mogła chociaż te dwa sznury pereł!... Albo ten jeden tylko zegarek!...
U drzwi w głębi komnaty rozległo się lekkie pukanie. Pani Walewska, pogrążona w myślach, nie słyszała go, Czosnowska głuszyła je okrzykami zachwytu. Pukanie rozległo się poraz drugi i trzeci, wreszcie drzwi otworzyły się cicho. Do komnaty wszedł książę Józef.
Książę wszedł niepostrzeżony prawie, zatrzymał się na środku komnaty, obrzucił bystrem spojrzeniem Frynę, poczem zbliżył się ku pani Walewskiej.
— Proszę darować śmiałość... lecz dowiedziawszy się przed chwilą, że pani szambelanowa jest gościem pałacu.... uważałem sobie za obowiązek...
Pani Walewska podniosła swe wielkie, ciemne oczy i rzekła cicho.
— Mości książę... mnie raczej wypadałoby przeprosić za inwazję!
— A to dlaczego? Jesteś pani gościem hrabiny — racz mnie uważać za sąsiada!...
— Będziesz na teatrze!? — ozwała się z boku Fryne, nie odrywając się od rozpatrywania klejnotów.
— Jadę tam właśnie! A pani szambelanowa?
Pani Walewska potrząsnęła głową.
— Nie, — zostaję!
— Szkoda! Widowisko będzie bardzo niezwykłe!
— Mój Pepi! — wmieszała się znów Czosnowska. — My tu mamy piękniejsze! Spojrzyj tylko na te szafiry! Albo na ten djadem!...
Poniatowski podszedł ociężale do Fryny i ozwał się tonem obojętnej grzeczności.
— Prawda — ładny.
— Ładny?! Niezrównany, prześliczny!... I to całe dwie skrzyneczki... Od cesarza!... „Najlepszej z najpiękniejszych śle oddany.“!!
Książę zmarszczył się.
Fryna poczytała sobie za obowiązek przekonać zupełnie Poniatowskiego o hojności cesarza.
— Samych djademów... jest pięć, nie — sześć! Naszyjników trzy! Choćby ten szmaragdowy!... I wszystko dla szambelanowej... Przyniesiono przed chwilą... razem z tą lakoniczną karteczką!... Wymarzyćbym nie mogła! Ten Bonaparte musi być okrutnym bogaczem, powiedz sam, taki podarunek!...
Poniatowski wzruszył ramionami i zauważył zimno.
— Snać musiał się poczuwać do nielada wdzięczności dla imć pani szambelanowej!
— Ale... ale przecież to są skarby całe!
Książę poprawił nerwowo srebrny pendent pałasza.
— Więc kłaniam!... Winszuję waszmość pani sukcesu, choć jest mi on niespodzianką!
Czosnowska porwała się od klejnotów z naszyjnikiem perłowym, skoczyła do księcia i zawisła mu na szyi.
— Zobacz, Pepi! Czy nie byłoby mi dobrze w tym naszyjniku!? Ach, nie krzyw się, szambelanowa przecież wie o nas!... Prawda, że cudny?!...
Książę z łagodną stanowczością uwolnił się z rączek Fryny.
— Tak — tak!...
— Gdybyś chciał...
— Żegnam. Powiesz mi o tem kiedyindziej!...
Poniatowski skłonił się zimno damom i wyszedł.
Czosnowska spojrzała ku drzwiom, które się zamknęły za księciem.
— Jaki on się robi dziwny!...
Pani Walewska trwała wciąż w milczeniu. Czosnowska po raz trzeci wróciła do skrzyneczek i rozpatrywała każdy przedmiot i znów głośnych nie skąpiła zachwytów i nie tłumiła nawet uczucia chciwości, które w niej coraz silniej nurtować zaczęło.
Wejście kamerdynera hrabiny nie zdołało również oderwać Fryny od klejnotów. Kamerdyner zaczekał przy drzwiach, a nie usłyszawszy zapytania, z czem przybywał, zbliżył się do Czosnowskiej i zameldował uroczyście.
— Jaśnie wielmożny marszałek Małachowski pragnie widzieć jaśnie wielmożną panią szambelanowę!
— Aha!... Cóż — dobrze!
— Mam prosić?
— At — proś — dlaczego!? Owszem!
Kamerdyner oddalił się. Fryna zastanowiła się nagle i podeszła do szambelanowej.
— Małachowski się zapowiedział! Może źle zrobiłam!?... Vaubanka powiadała mi, aby nikogo tu nie dopuszczać!
— Kto taki!? — wyjąkała szambelanowa, jakby ze snu się budząc.
— Małachowski — marszałek!... Do pani się zameldował!
— Do mnie?! Trzeba go przeprosić!... Nie mogę!... Za nic! Nie chcę widzieć nikogo!
— W takim razie muszę odwołać! Czemuż mi pani tego nie powiedziała przedtem!...
Czosnowska podbiegła ku drzwiom, aby na pokojowca zakrzyknąć, lecz te otwarły się, Małachowski stanął na progu.
— Mości marszałku, proszę darować... pani szambelanowa nie może...
Małachowski ledwie że głową skinął Frynie. Pani Walewska uniosła się na fotelu. Czosnowska próbowała ratować sytuację.
— Szambelanowa jest cierpiąca, właściwie kamerdyner przez pomyłkę tylko!...
— Nie będę śmiał trudzić waszmość pani zbyt długą rozmową! — rzekł Małachowski, zwracając się do pani Walewskiej.
— Jednakże, panie marszałku! — protestowała Fryna.
Małachowski zmarszczył się.
— Racz waćpani nie mieszać się i pozostawić nas samych!
Czosnowska stropiła się tą stanowczością i spojrzała pytająco ku szambelanowej.
Pani Walewska skinęła przyzwalająco głową.
Fryna wyszła.
Małachowski przysunął krzesło do fotela szambelanowej, usiadł i po chwili milczenia ozwał się poważnie.
— Waszmość pani za złe nie poczytuj mi tego najścia!... W tak ważnym momencie trudno zważać na światowe zwyczaje!... Od rana paliła mnie gorączka widzenia się z waszmość panią!... Krążące po mieście wieści potęgowały niecierpliwość! Nie chciano mnie tu nawet do kamerdynera wpuścić; gdyby nie Poniatowski, nie zdołałbym bodaj ci się zameldować! Słusznie sobie poczynasz, bardzo słusznie! Lepiej unikać ciżby, lepiej!
Marszałek umilkł, jakby czekając na odpowiedź pani Walewskiej.
Wielkie, szare, a dobrotliwe oczy marszałka zwróciły się do szambelanowej.
Pani Walewska siedziała bez ruchu, zapatrzona w dal komnaty.
— Przyszedłem, spodziewając się, że masz mi coś do powiedzenia?!... A może to plotki?... Może nie byłaś wczoraj... nie widziałaś go jeszcze?!... Może to tylko złośliwe domysły?!... Więc nie byłaś?
— Byłam! — szepnęła pani Walewska.
— I cóż?... Masz mi co do powiedzenia?
Szambelanowa roześmiała się spazmatycznie.
Marszałek głowę pochylił.
— Nie bierz mi waszmość pani za złe pytania. Lecz toż sprawa pierwszorzędnej dla nas wagi! Święcimy dziś uroczystość napoleońskich nominacyj, tracimy wszelki grunt pod nogami, sami nie wiemy, co znaczyć ma ta Komisja Rządząca, ani komu służyć!.... Stąd moje natręctwo!... Rozumiem, mogłaś nie mieć sposobności, mogłaś postrzec niehumor, mogła cię krępować obecność, którego z dworaków... O, tych strzec się powinnaś, wszelkiemi siłami strzec! Powiadasz jednak, że byłaś? Hm! To bądź co bądź ważna okoliczność! Jakże znalazłaś go usposobionym dla siebie? Waszmość panią dziwią te słowa? — Marszałek dźwignął ramionami. — I mnie samego dziwią, choć w moich latach, w moich kolejach życia jużbym się niczemu nie powinien dziwić! Więc był ci rad?
Pani Walewska otrząsnęła się nagle, wyciągnęła rękę ku rozwartym, a skrzącym się od klejnotów skrzynkom i rzekła z wybuchem.
— Patrz tam, mości marszałku!... Patrz! Mniemasz, że tego mało?!
Marszałek rzucił wzrokiem w kierunku wskazanym przez szambelanowę i pobladł zlekka.
— Hojność nielada!... Lecz nie próbuj waszmość pani nad nią się zastanawiać!... W naszych rachubach to jeno dowód, że i większych ofiar zażądać można!
— Tak sądzisz, mości marszałku! — zawołała ironicznie pani Walewska.
— Bezwątpienia!
— Dowiedzże się!... Wczoraj byłam tam, w Zamku!... I powiedziałam mu wszystko! Do nóg mu padłam w chwili, gdy mi najświetniejszy los zaprzysięgał!
— A on?!
— On!... Widzisz tę siną pręgę?... Tu, na ręku?! Małoż jeszcze! Mamże całą hańbę rozkładać! A tej hojności nie wystarcza wam?!...
Pani Walewska wybuchnęła spazmatycznym płaczem.
— Nie poddawaj się, pani!... Mocy nabierz!...
— Dosyć! Nie, mości marszałku, jam nie stworzona do waszych planów! Szukajcie innej! Mnie pali hańba!... Złamaliście mi i tę odrobinę ciszy, którą miałam, skazali na poniewierkę! Do słów mi nie dał przyjść. Obelgami obrzucił, a wam śniły się wpływy! Dlaczego mnie popchnęliście, dlaczego?! Cóżem wam uczyniła?
— Straszne, okrutne wyrzuty czynisz! Bóg mi świadkiem, żem sądził inaczej, żem szedł przeciw głosowi własnego sumienia, żem się sromał tej drogi, żem uległ pokusom! Lecz, mościa pani, będziesz pomszczoną! Bonaparte otwarł karty. Niepowodzenie przedsięwzięcia ma swoją doniosłość, ponurą, smutną, ale wielką! Przysięgam ci zemstę! Napoleon się przerachował! Dość nam intencje znać, aby czoło stawić fali francuskiej, aby szukać gdzieindziej ościeni, aby nie pozwolić się wlec na jatki samozwańcze! Jest nas dość! Tobie rzucił wczoraj rękawicę, ja podniosę ją! Wiem, co znaczą wykrętne półsłówka! Już się nad niemi głowić nie będziemy, a domysłami bawić!
Pani Walewska otarła łzy. Stalowy dźwięk głosu marszałka przejął szambelanowę, przerażeniem napełnił. Nie rozumiała dokładnie słów, ani ukrytych gróźb, lecz czuła, że z jej powodu, za jej przyczyną ma się stać coś, co godzi w cesarza, w Napoleona, w tego śnionego bohatera, zdobywcę, wojownika.
Pani Walewska ulękła się tej myśli, sama nie pojmując dlaczego. Cesarz jej wyrządził wielką, niepowetowaną krzywdę; zburzył w niej wszystko, co miała ze spokoju, z niewinnych rojeń; cesarz dopuścił się występku; — cesarz zabrał jej imię, zabrał uczciwość. Unikać go będzie! Zejdzie mu z drogi! Lecz skąd zemsta?!... Przecież, gdyby może sama umiała... gdyby miała doświadczenie hrabiny, gdyby posiadała jakąś przytomność, czy odwagę, kto wie, może Napoleon byłby był inny... Wszystko się złożyło wówczas! Nawet spotkanie z Ornanem i te jego obawy i ten Constant i tamten już gwardzista, wszyscy jakby zmówili się, żeby ją pozbawić panowania nad sobą!...
Myśli te lotem błyskawicy przemknęły się w umyśle pani Walewskiej, osuszyły do reszty łzy i skłoniły do raptownego protestu.
— Mości marszałku, co się stało, już nie odstanie. Zapomnijcie o mnie. Życie moje i przedtem nie było wesołem! A ja zarzewiem walki być nie chcę!
Małachowski się zdumiał.
— Jakto? Co?!
— Proszę, abyście o mnie zapomnieli i mnie zapomnieć zezwolili. Już taka moja dola. Zaniechajcie zemsty, nie wymawiajcie bodaj mego imienia, dajcie mi wrócić do niepamięci, do ukrycia! Tak — tak, mości marszałku, przeżyłam w godzinie lata całe! Tyś pierwszy i ostatni zerwał z mych ust skargę! Ufam twemu honorowi, że ją zachowasz, że nie powtórzysz nikomu, że ze słów mych nie wysnujesz żadnych wniosków, ani postanowień żadnych, bom słaba, bom nieudolna, bom pewnie i wyznać się nie umiała!... Nie moje siły, nie moje!
— Waszmość pani jesteś w błędzie. Osoby jej zadrasnąć, ani tknąćbym nie śmiał. Jeno relacja, którą odebrałem, przekonała mnie ostatecznie, utwierdziła w domysłach!
— Mości marszałku, chyba...
— Tak ci jest niezawodnie! Napoleon nawet tobie nie chciał rzec poczciwego słowa, nawet w czterech ścianach komnaty, bez świadków, w chwili, gdy czuł, jak wielkąby ci sprawił radość, nawet wówczas nie rzekł tego, co się mówi bodaj rozkapryszonemu, a napierającemu się dziecku!!... Potrzebaż silniejszego argumentu? Toć Bonaparte i tej obłudy nie posiada, którąby miał każdy w jego położeniu! A my, a Wybicki, a tysiące innych szalonych, olśnionych rwie za nim, nawołuje, by za nim iść, za niego ginąć! Waszmość pani byłaś probierzem, zdało nam się, że przecież przed tobą odsłoni myśl, przemówi serdeczniej, a może plany odkryje! Cha! Nie rzekł nic, bo nie ma zamysłów żadnych! Miazgą mu jesteśmy! Przyjacielem się powiada, gdyż tak mu lepiej! Budzi nadzieje, rozpala, a potem na targ nas weźmie, zaprzeda w traktacie! Sądzisz, waszmość pani, że tak mi lekko snuć te ponure racje, że sam, pierwszy, nie radbym Bonapartemu uwierzyć?! Sądzisz, że przestróg Czartoryskiego pierwszybym nie chciał lekceważyć?!
Małachowski odetchnął ciężko.
— Sztuczki z nami komedjanckie stroi! Dziś jakąś Komisję wymyślił, jutro pozwoli nowe proklamacje rozrzucać, bodaj z podpisami tych, coby podpisać nie chcieli, wybierze ostatni grosz, ostatnie ziarno, wywlecze co młodszych, a silniejszych i rzuci naszą ziemię ogłodzoną, zniszczałą, pozbawioną rąk do pracy, osieroconą na lata, ostawi ją starcom, kobietom i niemowlętom!... Temu trzeba zapobiec, przed tem trzeba się bronić! W tej obronie i twoja, pani hańba znajdzie pomstę!
Małachowski podniósł się, spojrzał ku tarczy zegara i uśmiechnął się sarkastycznie.
— Na teatr muszę! Daruj, żem śmiał cię trudzić! Za dobrą wolę ofiary twej podziękowanie przyjmij!
Szambelanowa tarła niespokojnie czoło, spoglądając w osłupieniu na marszałka.
— A gdybyś potrzebowała mej pomocy, mojej rady, masz mnie zawsze gotowego!... Twe szlachetne zachowanie się nie wygaśnie w mej pamięci! Mierzyliśmy śmiało i wysoko, zawiedliśmy się, lecz wychodzimy bądź co bądź z wielką zdobyczą! Waszmość pani zaś doradzałbym wyjazd! Natychmiastowy wyjazd do Wiednia. Tam ci będzie najlepiej, najspokojniej!.. Przyszlę waszmość pani kogoś, co jej trudności ułatwi, a w potrzebie przeprowadzi!... Księstwo de Ligny otoczą waszmość panią opieką i nie poskąpią serca. Uciekać zaś musisz, bo teraz dopiero grozi ci niebezpieczeństwo, teraz musiałabyś stanąć na szczeblu pospolitej faworyty, zwykłej kurtyzany. Powinne służby moje!...
Małachowski pochylił głowę i ku wyjściu zmierzał.
Pani Walewska porwała się z miejsca i zagrodziła mu drogę.
— Słowo jeszcze, mości marszałku!
Małachowski spojrzał na uroczyście bladą twarzyczkę, szambelanowej i ozwał się tonem ojcowskiej powagi.
— Mów, proszę!
Pani Walewska oczy zlekka zmrużyła, a ręką cisnęła pierś, jakby jej gwałtowne falowanie chciała powstrzymać.
— Śmiało — śmiało! — zachęcał marszałek. — Dla waszmość pani wszystko, co w mojej mocy!
— Powiedziałam nieprawdę! — rzekła stłumionym głosem pani Walewska.
— Nieprawdę?!
— Tak! Nie widziałam cesarza!
— Waszmość pani dworujesz sobie! Wiem o tem, że byłaś, wiem nawet, że Corvisart cię odwiózł!
— A więc tak, byłam tam, u niego, lecz nie wspominałam mu ani jednego słowa z tego, coś do mnie mówił, panie marszałku!... Zabrakło mi po temu odwagi, woli, śmiałości! Nic a nic... zupełnie...
— Zastanów się, waćpani, wszakże przed chwilą sama... oskarżałaś go...
— Bo chciałam się usprawiedliwić, chciałam wytłumaczyć, bo pragnęłam zbyć z głowy tę misję!
— Więc cała twa opowieść?...
— Była kłamstwem, zmyśleniem!... Nie przypuszczałam, że słowa moje będą miały taką wartość...
Marszałek spoglądał w osłupieniu na szambelanowę.
— I nie wspomniałaś mu nawet, nie pytałaś o nic?...
— Nie — nie! — szeptała przez zaciśnięte zęby pani Walewska.
— Czemuś więc przyrzekła, czemuś zwodziła? — badał coraz surowiej marszałek.
— Nie wiem!... Chciałam!... Nie pytaj mnie, mości marszałku!... Zapomnijcie o mnie, wykreślcie ze swoich rachub!...
Małachowski zaśmiał się szyderczo.
— Cha — cha! Powiadasz, że ci śmiałości nie starczyło, odwagi!... A na te... różne błyskotki masz dość i czoła i serca! Może nie miałaś kiedy mówić, boć na wyłudzenie takiego daru nielada czasu zużyłaś?
— Tak!
— Wzięłaś zapłatę i rozumiesz ją nadto hojną!
— Tak!
Marszałek wyprostował się.
— Daruj, acani, moją pomyłkę! cenię twoją szczerość, jeżeli będziesz w potrzebie, możesz zażądać odemnie, abym fatygę twoją dukatami wyliczył!!
Pani Walewska zaczerpnęła powietrza, chciała coś rzec, chciała bronić się, odeprzeć rzuconą jej obelgę, lecz Małachowskiego już nie było w komnacie.
Szambelanowę opanował wybuch szału. Dopadła skrzynek z klejnotami, zaczęła rwać misterne puzderka, szarpać kolje, siać perły i drogie kamienie po podłodze, a kaleczyć sobie ostrymi złomami ręce. Jakaś żądza niszczenia nurtowała panią Walewskę, wstrząsała każdym jej nerwem. Gdy w skrzynkach nie stało klejnotów, jęła drzeć na sobie samej jedwabny szlafrok, zaciskać palce na własnych rękach, targać swe bujne sploty włosów, pręgami krwawemi znaczyć swe ciało.
Szambelanowa zdawała się szukać bólu — bólu dorównującego bólowi duszy, który ją przenikał, który palił w każdem tętnie, który wpijał się pazurami w jej mózg i ssał go.
Po tym paroksyzmie nastąpiło zwolna odrętwienie, znieczulenie, nieświadomość tego, co się wokół niej dzieje. I widziała pani Walewska tuż ponad sobą wystraszoną twarz Fryny, słyszała jej głos, czuła dotknięcie jej miękkich, ciepłych rąk, rozróżniała w półcieniu komnaty sylwetki snujących się gorączkowo służebnych, a nie umiała zdać sobie sprawy z tych czynności.
Co mówiła do niej Czosnowska, dlaczego służebne czeszą ją, dlaczego przebierają, skąd na szyi ma zawieszony ten medaljon ze skrzynki, były to pytania których szambelanowa rozwiązać nie umiała.
Dopiero gdy zamieszanie dokoła niej ustało a cisza głęboka ozwała się w jej uszach echem miarowego łomotu pulsów, pani Walewska ocknęła się. Powiodła ręką po twarzyczce i natrafiła na niezaschłe ślady łez.
Płakała!? Prawda, był marszałek! Lecz przecież nie płakała. Nie miała czego. Zachowała się, jak dziecko. Niepotrzebnie do takich doprowadziła go wywodów. Należało odrazu zasklepić się w sobie, z niczem nie zdradzić! Co Małachowskiemu, co im wszystkim do niej! Sama zostać musi ze swoim bólem, z tą goryczą, z rozczarowaniem! Boć tak, mimo całą walkę wewnętrzną, mimo głos rozsądku, sumienia, w sobie samej czuła wyrosłe nagle pragnienie. Pragnienie zawrotne, niedosięgłe pragnienie! Sama dała mu się pociągnąć, uległa nierozważnie. Popełniła występek wielki, nieprzeliczalny! Tak ją kusili, tyle przed jej oczyma rozkładali obrazów, taką wróżyli przyszłość. Broniła się, lecz nieszczerze, nie tak, jak mogła, jak była powinna. Jej obowiązkiem było dolą własną się przejąć, uchylić się, niemoc przed sobą zeznać! I ona ważyła się, ona się porwała, chciała drogę zagrodzić jemu! Podeptał ją, rzucił w oczy tą garścią klejnotów i zapomniał dzisiaj, że jedno życie złamał, jedno istnienie potargał.
Pani Walewska się wzdrygnęła.
A przecież ona wyobrażała go sobie inaczej, sądziła innym! Podeptał ją, zelżył, nawet nie chciał uszanować tego pięknego portretu własnego, który ona w sercu swem najwznioślejszemi myślami wyryła, z którym kryła się, a który czciła każdą kroplą krwi... Toć lata całe rósł w jej pojęciu ten wódz wspaniały, ten ludów generał, lata całe szły ku niej fantastyczne powieści legendowym wieńcem go stroiły, tęczowemi spowijały mgłami. Lata całe w ojcowskim dworku słyszała wymawiane imię Napoleona ze czcią, z zasłuchaniem w ciszę zimowych wieczorów, w trzask dogasających głowni na kominku. Lata całe z ust postaci wynędzniałych, szmatami ledwie okrytych, postaci, których ostatek dogasającego życia tlał już tylko w bruzdami zaoranych oczodołach, postaci jawiących się, jak widma z nocnej pomroki, tulących się nieśmiało do ogniska i znów w cieniu ginących, z ust tych mar brała bonapartowe zawołania, bonapartowskich czynów relacje, bonapartowego blasku łuny. Lata całe zeszły zanim w jej pojęciu Bonaparte stężał, zanim się wcielił w postać genjuszu, zanim posągiem się stał. Aż przyszła godzina nieubłaganej prawdy, strasznego poznania!... Czemuż przyszła, czemuż wydarła z niej tyle piękna, tyle omamienia?
Pani Walewska westchnęła cicho.
Urok prysnął, rozwiały się zasłony czaru, ten, któremu ona jeszcze dzieckiem będąc, największego życzyła dobra, najcięższą wyrządził jej krzywdę.
Może i ona nie była bez winy, może za śmiało chciała spełnić żądanie marszałka!
Gdybyż poszła była za głosem Ornana, gdybyż na sekundę nie spóźniła się, gdybyż umiała cenić przestrogi Gorajskiego! — Tak się stać musiało! — Kara ją spotkała za to zatęsknienie, któremu pozwalała sobą władać, za marzycielstwo, za widziadła, które rada ze snów chwytać lubiła, za szemranie na walewicką pustkę, za wyrzekania, któremi nawet modlitwy obarczała.
Tu głusza i ciemń spowiła szambelanowę. Uczucie bezgranicznej pustki, niezmiernego odosobnienia otoczyło. Już dziś nie miała nikogo, nikt jej tajemnicy, jej bólu, jej goryczy, jej łez znać, ani rozumieć nie może. Zapadła się w przepaść, na powierzchni została tylko jej maska. Maskę tę musi mieć dla wszystkich, nikomu nie może zezwolić na jej zdarcie — a każdemu wolno inaczej ją szacować!
Anastazy, hrabina, Czosnowska, Anetka Tyszkiewiczówna, Hercau, Małachowski, księżna bratowa, Constant, Radziwiłłówna, Corvisart, cała rodzina męża, może nawet Pawełek, będą potępiali, będą sądzili z całem poczuciem słuszności, z całem przekonaniem swej sprawiedliwości. A jej pozostanie tylko ta cisza okrutna... bo już nikogo niema przy niej, nikogo!... Jeszcze ją dziś hołubią, tulą, pieszczą, bo jeszcze im się zdaje, że coś tam, u niego, wyżebrze, wyprosi!...
Pani Walewska roześmiała się spazmatycznie. Myśl natężona, podniecona snuć się zaczęła coraz wolniej, coraz leniwiej, aż stanęła na szarem kolisku, które pod opuszczonemi powiekami ukazało się szambelanowej.
Nagle pani Walewska uczuła dotknięcie ręki. Dotknięcie miękkie, a sprężyste, dotknięcie tak jej znane dobrze, tak pamiętne, że ledwie od okrzyku zdołała się powstrzymać.
Pierwszą myślą szambelanowej było, że nowe przywidzenie ją ściga. Pohamowała więc odruchowo drgnienie i bronić się chciała widziadłu.
Dotknięcie atoli powtórzyło się, a wraz z niem rozległ się szept, który dźwiękiem swoim lodem ściął krew w żyłach pani Walewskiej.
— Marjo! Daruj, przebacz, zawiniłem bardzo! — mówił szept. — Wszystkich sił użyję by ci nagrodzić tę niegodziwą chwilę! Nie odtrącaj mnie! Szaleństwo mną władało! Mniemałem, że dość mi ciebie posiąść, aby czarem twym się nasycić, aby wydrzeć uczucie, którem serce zabiło ku tobie!.. Daruj, tyś dobra! Patrz, korzę się przed tobą, błagam!
Pani Walewska szeroko rozwarła oczy. U nóg jej klęczał, Napoleon.
Szambelanowa zakryła twarz rękoma.
— Boże, cóżem zawiniła! Więc nie dość jeszcze kary, nie dość!
— Dziecko, zastanów się, rozważ! Wyznaję błąd, i proszę! Pozwól mi na zmazanie go zasłużyć, pozwól się kochać, pozwól tobą się szczycić! Piekielny podszept uniósł mnie! Twoja piękność upiła! Dziecko! Bacz, ile burz z pogodnem czołem znieść czasem muszę, bacz, że niema przy mnie tchnienia serca, niema takiej dobrej, jedwabnej rączki, jak twoja, któraby rozpraszała zmarszczki, któraby koiła! Wczoraj, tak, chciałem zerwać pęta, którymi mnie omotałaś, wczoraj jednym wybuchem żądzy pragnąłem zgasić w sobie płomień. A dziś wracam, — dziś chylę się przed tobą zwyciężony, rozmiłowany, zasmucony twoim smutkiem, upokorzony... Marjo! Powiedz, że mi przebaczasz!
Pani Walewska podniosła się, wyprostowała i rzekła spokojnie.
— Najjaśniejszy panie, życzenie, prośba twoja jest rozkazem! Lecz ja nie mam nic do darowania, jedno takie biedne życie, jak moje...
Bonaparte porwał się na nogi.
— Nie mów tak do mnie! Zapomnij o koronie, o berle! Bo ono mi w tej chwili cięży, bo chcę, żebyś mówiła tak, jak się mówi do tego, który cię kocha, który bez ciebie nie widzi życia!
Pani Walewska wsparła się o krawędź stołu, czując, że nogi się pod nią uginają.
— Ja też, sire... staram się w to uwierzyć, bom nie zdolna pomyśleć, abym wczoraj rozmawiała z cesarzem, z Napoleonem!
Bonaparte zmarszczył się, w oczach zabłysły mu skry i zginęły pod zsuniętemi brwiami.
— Jesteś śmiała! Nadto śmiała! Nie zastanawiasz się, co znaczy moje przybycie tu, do ciebie!
— Prawda, sire, zaszczyt dla mnie!
Bonaparte ujął panią Walewskę za rękę.
— Marjo, zapomnij! Nie rań! Miej litość dla siebie samej! A kroku tego nie dam ci żałować!...
— Bezwątpienia, najjaśniejszy panie, umiesz być hojnym!
Napoleon zagryzł usta.
— Co ma znaczyć ta ironja? Powiedz. Dlaczego usiłujesz przemocą dworski zachować rozdział?! Dlaczego nie odpowiesz sercem, dlaczego nie jesteś szczerą?
— Obawiam się urazić cię, sire!
— Żądam szczerości! Mów! Nie chcę, abyś bodaj jeden cień żalu kryła! Zapomnij o cesarzu, nie rozkazywać przyszedłem, lecz prosić. Nie oszczędzaj mnie, wypowiedz wszystko!
— Dobrze! — odparła krótko pani Walewska i chwyciła za dzwonek.
— Co zamierzasz?
— Spełniam to, do czego mnie upoważniłeś, sire!
Na progu komnaty stanął kamerdyner.
— Kto przyniósł te skrzynki? — zagadnęła oschle szambelanowa.
— Dwóch żołnierzy gwardji — właściwie był i pokojowiec z Zamku — mówili...
— Dosyć! Zbierz te puzderka do skrzynek! Zamknij! Oddaj klucze! Te skrzynki natychmiast odnieść imć panu marszałkowi dworu jego cesarskiej mości!!...
Kamerdyner, idąc za głosem pani Walewskiej a onieśmielony obecnością cesarza, spełnił niezgrabnie rozkazy i wysunął się z komnaty razem ze skrzynkami.
Szambelanowa zwróciła się do cesarza.
— A teraz, najjaśniejszy panie, zechciej wziąć klucze.
— Ależ, dziecko! — rzekł Bonaparte, zakłopotany tem zakończeniem niezrozumiałej dlań sceny. — Musiano ci doręczyć i moją kartkę! Pozwoliłem sobie przesłać ci te drobiazgi z intencją złożenia dowodu pamięci.
Pani Walewska wyprostowała się dumnie.
— Nie mogę ich przyjąć!
— Cóż znowu!
— Tak, najjaśniejszy panie! Bo to dar za wielki dla Walewskiej, — za mały dla Polki!
Bonaparte skrzyżował ręce na piersiach.
— Mogę być hojnym tylko dla Walewskiej!
— W takim razie, sire, Walewska niczego od ciebie nie żąda, niczego przyjąć nie może.
— Więc odrzucasz moje wyznania! Nie mogąc osięgnąć swej ceny — zasklepiasz się, nie masz ku mnie serca?!
Szambelanowa zarumieniła się lekko.
— Nie, sire — rzekła półszeptem — tylko, jeżeli żądanie moje przechodzi możność, więc zaniechaj myśli o darach, niech nie będę ani bogatszą, ani możniejszą, niż jestem!
Napoleon porwał rękę szambelanowej i do ust przycisnął.
— Lecz mnie pozwól zbogacić się tobą! Powiedz!
W oczach pani Walewskiej łzy zabłysły.
— Czyjąż nazwać się mogę od wczoraj?
Twarz Bonapartego zajaśniała pogodą.
— Stokroć dobra! Będziesz mi gwiazdą, będziesz jutrzenką nowego, lepszego życia! Będziesz strażniczką myśli! Marjo! Kochaj i ufaj! To, co dzisiaj mnie samemu mytem by się zdało, co trzeźwość nakazuje za niedosięgłość mieć — to przyrzekam serdeczną chęcią ogarnąć! Twoją miłością mocny, twem wzniosłem pragnieniem ożywiony i twoje ideały ścigać będę!