Pałuba (Irzykowski)/VIII. Naturam expellas furca

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol Irzykowski
Tytuł Pałuba; Sny Maryi Dunin
Wydawca E. Wende i Ska
Data wyd. 1903
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Całość zbioru
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VIII. Naturam expellas furca...

I
Ideałem byłoby właściwie opisywać bezpośrednią rzeczywistość, w czasie teraźniejszym, ze wszystkimi szczegółami — i na takim materyale dopiero wypowiadać swe spostrzeżenia i uwagi. Ale uważam to zadanie za niesłychanie trudne, tem trudniejsze, że dotychczasowa metoda powieściopisarska, polegająca na kreśleniu fałszywych wycinków z życia, przeważnie rozmówkowa lub nastrojowa, przyzwyczaiła nas do tylu formułek i sposobów upraszczania rzeczywistości, z których się trudno otrząść, że prawie zatarasowała nimi widok na ogromne nietknięte obszary. Dlatego zadowalam się streszczaniem jakiegoś materyału, który nibyto leży w całości przedemną; streszczam go zaś, kratkuję, prześwietlam, posługując się często abstrakcyami, jużto znanemi, jużto wynalezionemi przeze mnie. Ale mimo to usiłowaniem mojem w „Pałubie“ jest docierać wciąż do tych warstw życia, gdzie ono abstrakcyi urąga, z pod uogólnień się usuwa i objawia się jako trudne do rozwikłania, rozpaczliwe, wyjątkowe. Wyjątkowe — więc właśnie z zatrzymaniem tych cech przypadkowych, które wedle recepty dotychczasowych estetyków (zwłaszcza w zakresie dramatu) odrzucać należało, aby niby wydobyć to, co jest „wieczne“, „istotne“, „typowe“, a więc czego ani zrozumieć, ani wyobrazić sobie nie można, — czyli co nie istnieje, a co zaopatrzone przymiotnikiem „transcendentalny“ jest dobrowolną zgryzotą poetów. Wspomnianą wyjątkowość dostrzegamy w chwilach cierpienia i rozkoszy, a zwłaszcza podczas cierpień intellektualnych na tle zdarzeń osobistych, które zmuszają nas zapomnieć o znanych kategoryach, pobudzają do wynalazczości we własnym zakresie, do tego sprawiedliwego uwzględnienia wszystkich specyalnych czynników, w którem mamy jedyny środek praktycznego ratunku. W chwilach takich na chwilę nie kłamiemy, jesteśmy oryginalni, wiszący nad nami bicz losu pędzi nas do wszechwiedzy, do „genialności“, do strasznej, uspokajającej analizy[1], aż wreszcie stajemy przy jakichś atomach. W atomach jest to, co jest bezimienne, bogate, rzeczywiste, to co jest boskie, niewymierne, nie dające się z niczem porównać, wyjątkowe.
Strumieński wstydził się być wyjątkowym, chociaż naturalnie teoretycznie uznawał, że oryginalność jest zaletą. Zwłaszcza gdy zaczął się rozglądać w stosunkach naokoło, zapoznawać się z ludźmi, których dotąd unikał, słuchać turkotu społecznych i politycznych wypadków, gdy go udrapowało ojcowstwo, — popadł w ekstrem, nibyto przeciwny swemu charakterowi. Podsycała go w tem dziecinna ambicya, widział bowiem, jak go ludzie szanują, jak wysoko cenią jego intelligencyę i zdanie, jak są wyrozumiali i dyskretni. W istocie wskutek przybycia Oli nastał inny kurs w Wilczy. Strumieński ze zdziwieniem przekonywał się, że ci, których dawniej uważał za swoich wrogów, nie są już nimi albo nimi nigdy nie byli, — chociaż oni właściwie tylko zapomnieli o jego przeszłości i nie mieli potrzeby teraz się nią zajmować, lub też bali się tego z blizka, co lekceważyli z daleka. Ogarnęła go niepohamowana chęć, żeby w obcowaniu i stosunkach z nimi cieszyć się rzekomą wyższością swoją, ale przedewszystkiem trzeba było upodobnić się do nich. Poświęcał więc jedną swoją odrębność po drugiej, zdzierał strupy z rany, która się już dawno zagoiła. Sprawa Angeliki pozostawiła w nim pustkę; oglądając się za zapełnieniem jej, brał to, co było pod ręką. Ją — zamknął, niby w cyboryum, którego nie naruszał, ale tak ją zabezpieczywszy, lekceważył, ignorował, odpychał. Myślał: co sobie ludzie myślą, którzy ze mną mówią? i wstydził się. Nieraz sam przed nimi poruszał swoją drażliwą kwestyę, przekręcał ją, zacierał, odejmował jej wagę. Czemże to było wobec nieszczęść narodowych i społecznych! (por. str. 107.). Uważał siebie za zboczenie, za wyjątkowy wypadek, o którym nie warto mówić, bo to, co on przebywał z Angeliką a potem z Olą, nie było podobne do tego, co przebywali inni ludzie i co było w książkach i bieżących ideach, — to było takie śmieszne, dziecinne. Nie wiedział, że życie naokoło niego wre wewnątrz od wyjątkowych wypadków i tajemnic na różnych tłach, lecz sieć nazw, nieszczerość ludzka wobec drugich i siebie, trudność dowiedzenia się i zgromadzenia rozstrzygających szczegółów, zakrywają to, coby mógł odsłonić chyba dyabeł Lesage’a. Zwłaszcza miał Strumieński wyrzuty sumienia na punkcie swej przesady w miłości. Tak dać się owładnąć jednej kobiecie — to wstyd. On, on był „owadem na róży kwiecie“ (Mickiewicz) — owadem. Nazywał to zrazu sardanapalstwem, bo nie miał właściwego pojęcia o historycznym Sardanapalu, potem sentymentalizmem i wybujałym erotyzmem, wreszcie z gniewu odważył się nawet używać przeciwko sobie twardych i brutalnych słów. Powiedział: erotomania, umysłowa onania. Rumieniec występował mu na twarz...
Oprócz przyczyn specyalnych, główną rolę grała tu ówczesna zaraza umysłowa, która w Polsce wyraziła się w „Bez dogmatu“ Sienkiewicza. To, co dla Hamleta było chwilowem powiedzeniem[2], które Szekspir strzegł się rozrzerzyć na cały dramat, co u Goethego w „Mistrzu Wilhelmie“ było głębokiem aperçu, to nabrało z biegiem czasu wartości pewnika, zczepiło się z innemi pospiesznemi hipotezami i grasowało w literaturze. Ludzie subtelni i czuli zaczęli zazdrościć półgłówkom, zaczęli szukać ożywczych soków, bredzić o kwietyzmie, chorobliwości, wybujałościach cywilizacyi, aż wreszcie zgodnie stwierdzono, że się jest do niczego, a za jakiś czas, że się już jest na drodze do poprawy i czynów. Niektórzy pozowali tylko i uznawali się za niedołęgów — dla honoru, inni cierpieli i gryźli się wewnętrznie. Łatwość i przejrzystość świeżo odkrytej „prawdy“, a przytem jej paradoksalna beznadziejność hipnotyzowały intelligentne ale mało odporne umysły: surowość postulatu identyfikowano z jego słusznością[4]. Ale np. takie „Bez dogmatu“ działało dwustronnie: wywoływało teoretyczną antypatyę do schyłkowców a praktyczną sympatyę do gaszonych słońc, do tych konsekwencyi, których dotąd nie przeczuwano. Kobiety płakały nad Płoszowskim, lecz jak kura żadnaby z nich nie wyszła poza koło zakreślone przez autora. Ludzie robili dziwne rachunki sumienia, rodzili dopiero teraz myśli, które przychodziły na świat z gotowem piętnem: jesteśmy złe, wyklęte, niepotrzebne, ohydne. Taką jest obłuda. A blizkość końca wieku poddawała tym wzgardom taką ładną, dobrą nazwę: schyłkowcy, findesiecliści... ba, ta nazwa sama już była dowodem.
Strumieński przebył już swoją awanturę erotyczną, nie przyciągała go więc odwrotna strona medalu, zwierciadło grzechu nie kusiło go do grzechu, ale wessał w siebie teoryę i dobijał nią to, czego mu jeszcze nie zohydziły Ola i nowe jego zachcianki. Bał się wprawdzie, że charakteru jego nie można już naprawić, ale na wypadek, gdyby tak było niestety, zamierzał przybrać przynajmniej pozór, że jest innym, wstydzić się i żyć ze swoim „garbem psychicznym“ wśród ludzi incognito. Przedewszystkiem znienawidził niby sztukę a zwłaszcza jej adeptów, zrobił z niej kopciuszka swojej fantazyi, usunął „zgangrenowaną“ lekturę a wziął się do książek naukowych: anatomicznych, fizykalnych, botanicznych, śmiertelnie nudnych, w których — to trzeba mu przyznać — rozcinał kartki. Potem uwziął się badać, czy nie jest zwyrodniałym, neurastenikiem. Albowiem, jak cała ta epoka, wierzył teraz święcie we fizyologię, lekceważąc wpływy psychiczne wychowania i wyjątkowych stosunków. Wprawdzie nie mógł niestety orzec, że jest zdegenerowanym, pochodził bowiem z rodziców prostaków, którym nic nie miał do zarzucenia, ale może degeneracya Strumieńskich przerzuciła się na niego? może się upodobnił do Roberta? Aha, tu byłoby sedno rzeczy. Poszedł do jednego lekarza, ten powiedział, że pacyent zdrów, lecz to Strumieńskiego nie zadowoliło; poszedł do drugiego, który wysłuchawszy historyi jego różnych istniejących i urojonych dolegliwości, osądził, że pacyent ma „nadszargane nerwy“. Strumieński brał więc różne kąpiele, tusze, nasiady, czytywał pisma humorystyczne, aby się nauczyć wesołości, śpiewał fałszywie razem z żoną, grał z nią w lawn-tennis, urządzał wyprawy łódką po rzece, wreszcie powrócił do kowalstwa, założył sobie warsztat i kuł żelazo póki gorące. Ten „gruby“ sport gniewał jego żonę, która, ignorując nowe zasady męża, widziała w jego kowalstwie tylko powrót do plebejuszostwa (on sam wywoływał to żartami) lub dziką ekstrawagancyę. „Nie dotykaj mnie zawalanemi rękami — taką masz twarz zamurdzaną jak jaki chłop“. A tymczasem Strumieński rychło przeszedł do bawienia się różnymi sztucznymi zamkami, które na złość żonie posprawiał w całym domu, naprawiał zegar antyk, badając z satysfakcyą jego ciekawy mechanizm — czuł, że w ten sposób przecież popada w jakiś dawny nałóg, ale dał już sobie pokój. Dużo mówił o skarłowaciałości pokolenia, gdy wznosił toasty to dla idei: mens sana in corpore sano. Aby nic nie mieć w sobie subtelnego, złożonego, uwziął się kochać żonę jako „prawdziwą kobietę“, prostą, nie sztuczną, cenił jej zdrowy rozum, pytał o rady, popisywał się nią przed sąsiadami. Zastosował do niej tempo swego życia, wmawiał w siebie, że ona go uratowała, że jej charakter, lubo nie tak skomplikowany jak jego, ma „wrodzoną“ wyższość moralną. Może głowa do pozłoty — chociaż w towarzystwie omal jej nie poznawał, tak była sprytną i dowcipną — ale serce złote, a serce grunt.
W taki sposób powoli dokonywał się w jego umyśle ten sam zwrot, który równocześnie dokonywał się na całym niemal terenie umysłowości polskiej: zwrot od jednego dualizmu do drugiego[5]. Mianowicie od dualizmu, który polegał na jaskrawem przeciwstawianiu materyi i ducha na korzyść ducha, — do dualizmu, który dzieli zjawiska duszy ludzkiej na dwie odmienne dziedziny: na mądre, pierwotne uczucie i głupi, pochodny rozum. Pierwszy nazwałbym dualizmem romantycznym, drugi modernistycznym.
W tych wszystkich metamorfozach Strumieńskiego była pewna przesada, konstruowanie, ciągłe wpuszczanie przez furtkę innych „głupich“ myśli, ale się tem nie zrażał. Wszakże minął jego wiek „burzy i pędu“, kwiat odkwitł — a po kwiecie musi nastąpić pożyteczny owoc. Zaczął więc brać udział w takich „czynach“, jakie mu jego otoczenie i stosunki podsuwały, przekonał się jednak rychło, że nie odegra tu wcale wybitnej roli. Jeszcze od starego Strumieńskiego nauczył się był dbać tylko o siebie, nie mieszać się do niczego i unikać pokus do wmieszania się. Teraz mniemał, że nowe życie rozpocznie. Ale ani rusz nie mógł znaleść węzła między tem, do czego dążyli współcześni działacze, a tem, co jego dotąd zajmowało. Wszystko tu było trudne, ciężkie, nieobliczalne, a w praktyce koszlawe, pospolite i nudne. Wreszcie pozycya majątkowa, zaciekłość w paradoksach, stosunki towarzyskie i ciążenie ku życiu wygodnemu, pełnemu tylko pozornej pracy, wprowadziły go do obozu konserwatywnego. Bo wynosząc czyn i siłę na tron w przeciwieństwie do nieproduktywnej myśli, zwalono wówczas osiwiałe bożki rewolucyjne: równość i wolność, a z rupieci wyszukano sobie i zrehabilitowano ideę czystej rasy, ideę arystokratyzmu[6], jako reprezentanta siły. Od teoryi Nietzschego szły coraz szersze koła współśrodkowe, myśli jego kierował każdy na swój młyn, przekręcał, a to, co dostawało się do Strumieńskiego, przeszło już przez kilkanaście głów. Wprawdzie przeszkadzało mu to, że sam nie był potomkiem szlachetnego rodu ani nawet bękartem, no ale o tem już ludzie zapomnieli, zresztą mógł siebie uważać za jeden z tych świeżych soków, którymi się zasila stara dobra rasa. Wskutek tych zapatrywań Strumieński traktował arystokratyzm podobnie jak Maryusze: nalewał go do naczynia, z którego on się już dawno wylał. Nie robił wprawdzie głupstw: nie przylepiał swego herbu na liberyi stangretów, nie mówił po francusku z żoną i dziećmi, ani nie gromadził portretów ni oręży pradziadów. Ale zato np. w stosunku do służby naśladował na małą skalę feudalnego pana, dając jej w miarę zasług domki i małe grunta; w mowie swojej starał się unikać wyrażeń szorstkich i prostackich, owszem udawał, że jest lakonicznym i że nigdy się nie gniewa, grał jednak często rolę nieobliczalnego tyrana; zachowywał uprzejmą wyższość w stosunkach z sąsiadami dorobkiewiczami, — jednem słowem robił w imieniu arystokratyzmu wiele dobrych rzeczy, do których go skłaniała własna natura lub stosunki.
Konserwatyzm wabił go jednak nie tyle w znaczeniu politycznem, to znaczy, o ile u nas łączył się z arystokratyzmem, co w znaczeniu umysłowem. Oto jeszcze wspólnie z Robertem zaraził się on ideami liberalnemi, rewolucyjnemi, nie uznawał nikogo i nic za święte, dochodził nawet do lekkiej kokieteryi z tzw. złem. — Teraz więc, gdy pracował nad uzdrowieniem swojej duszy, obrał sobie przeciwny biegun, ale tu wmieszały się jeszcze inne pobudki. Naprzód suggestya pewnego szablonu: sądził, że ostatecznie wszyscy rewolucyoniści kończą na konserwatyzmie i że to jest naturalna ewolucya ludzkiego umysłu, otóż kierując się ambicyą, zapragnął odrazu, już w tak młodym wieku, zastosować się do tego fałszywego szablonu. Powtóre: zdaleka przedstawiali mu się konserwatyści jako jakiś umówiony, uświadomiony w swych zaprzeczeniach słuszności i prawdy cech, — cech, który się porozumiewa ze sobą w ogłupianiu świata. Naturalnie wielu z jego znajomych obywateli pojmowało rzecz po prostu, w dobrej wierze, lecz musieli przecież być i tacy, jakich on sobie wymyślił, za takiego uważał np. obłudnego Truskawskiego, którego wybór na posła popierał i któremu przypisywał pewien machiawelizm.
Takiej-to kombinacyi zwolennikiem był Strumieński, ale na zewnątrz nie działo się dużo. Wszedł w różne przygotowane już dla każdego formy czynności, nie próbując ich rozeprzeć, np. przystąpił do różnych stowarzyszeń. Z oryginalnego repertuaru próbowano tam podówczas tylko związku sąsiedzkiego, którego programem miała być akcya w kierunku wywłaszczenia żydów, posyłanie sobie wzajemne robotników, regulowanie ich płacy, wzajemna kontrola gospodarstw itd. Założenie towarzystwa spełzło na niczem, bo nikt nie myślał o jakiejś czynności na seryo, była tylko okazya do zebrań, do gremialnego pochlebiania sobie, wygłaszania mówek i toastów: „kochajmy się“. Obradowano też nad potrzebą sprowadzenia ruchu ludowego na zdrowe tory — była to narada myszy, chcących kotu uwiązać dzwonek do szyi. Tylko Strumieński przedwcześnie uwikłał się, ratując zbankrutowanego pana X., reprezentanta jowialności, „jednego z ostatnich“.
Ponieważ interesuje mnie głównie historya jednego tylko kompleksu w umyśle Strumieńskiego (dotyczącego Angeliki), przeto nie będę się wdawał w te różne odgałęzienia jego psychiki, z których każde wymagałoby osobnego aparatu analitycznego. Podam tylko dla zaokrąglenia (w życiu niema zaokrągleń) niektóre zmiany a raczej zawody, w które popadł Strumieński wskutek obranego kierunku życia. Zmiany te odbywały się w ciągu kilku lat i wpływały — łączyły się z innymi równoległymi wypadkami, które potem opiszę, gdyż nie zależy mi na utrzymaniu chronologicznej ścisłości. — Najmniej bolały go zawody teoretyczne, bo przecież w jego nowych teoryach było i tak wiele świadomego zmyślenia. Poznał np., że aby być konserwatystą, nie potrzeba mieć doktryn, ale odpowiedni „charakter“ (trudno się posunąć poza to słowo): nie zapatrywanie ale charakter rozstrzyga. Widział takich, którzy wyznając idee, oparte na postępie, szli instynktownie konserwatyzmowi bardziej na rękę niż on; np. Przetocki, który ujadał na cały obóz zacofańców, a w chwilach rozstrzygających milczał i robił to co oni. Strumieński, usiłując oprzeć na podstawach świadomych to, co z natury swej jest ślepe i nieświadome, działał nie wstecznie ale nawet rozjaśniająco, tak że stryj Maryusz, który rzeczy brał po prostu, z pewną słusznością zwał go radykałem. Naturalnie wszystko to rozgrywało się przeważnie w rozmowach między liniami czynów, a nie w czynach, bo czyny bywają głównie wynikiem różnych zewnętrznych musów i zwyczajów. Strumieński rozczarował się nawet na owym Truskawskim, do którego przywiązywał zrazu pewne nadzieje, bo Truskawski miał w głowie znowu inny ćwieczek: był oportunistą. W tem rozczarowaniu się odegrała też rolę mała osobista uraza intellektualna: Strumieński podsunął mu jakąś zdaniem swojem ważną myśl, którą tamten źle przyjął. Wesoła to musiała być dysputa dwóch głów zawikłanych, przywiązujących do nazw absolutne znaczenie, zwalczających siebie wzajemnie własnymi upiorami. — Wogóle jednak wszyscy ci ludzie, którym Strumieński narzucał się na sojusznika, byli to beati possidentes, niewybredni w dyalektycznych pozorach, bo mało zagrożeni.
Mniejsza jednak o to — ciekawsze to, że Strumieński na swoich nowych sympatyach stracił parę tysięcy. Albowiem wspomniany powyżej program związku obywatelskiego, mającego funkcyonować stale, był wymyślony z okazyi bankructwa p. X. i — w sposób niedomówiony — do użytku tego pana; dlatego też nie przyszedł do skutku, bo każdy, wiedząc, o co idzie, wykręcił się. Głównym macherem był Truskawski. Gdy przyszło do licytacyi majętności p. X., Strumieński stanął do niej z wadyum, aby podbijać cenę, przyrzeczono mu bowiem święcie, że w najgorszym wypadku wkrótce znajdzie się kupiec, który majątek nabędzie z wolnej ręki. Tak uwięził Strumieński wadyum, a otrzymał kulę u nogi. Prawdopodobnie miał prawo skarżyć X-a za oszustwo, ale sprawę jakoś załagodzono, gdyż ostatecznie X. obalił licytacyę. Jednakże ludzie, niechętni Strumieńskiemu, mieli teraz pretekst do zarzucania mu, że jest skąpym awanturnikiem, który swą połowiczną pomocą pomieszał X-om szyki. Strumieński zaś upatrywał w tem zajściu intrygę oszukańczą, która rozpoczęła się już w chwili inicyowania owego związku, ale mylił się, bo nie znał psychologicznej techniki wypadków. Wprawdzie istotnie nadużyto jego zaufania o tyle świadomie, że majątek Strumieńskiego uważano za dojną krowę, za male parta, któremi powinno się teraz ratować uczciwych ludzi, i np. nie przy tej, ale przy innej sposobności podsunięto mu myśl, by w gronie najszlachetniejszych obywateli zrobił rewizyę życia swego ojca, zlikwidował folwarki odkupione tak tanio od bohaterów i przeznaczył je na cele dobra publicznego. Ale zresztą wszystko szło tak, że obaj ci obywatele, X. i Truskawski, mieli na zawołanie dowody najlepszej wiary i to nawet przed swemi własnemi sumieniami. Ten moment rzekomej dobrej wiary i przygotowywania sobie zawczasu rzetelnych motywów powtarza się w historyach wielu oszustw. Pozory dobre i złe cudownie splatają się z sobą, a potem u widzów wywołują wręcz przeciwne osądy, dlatego, bo tzw. zło zawsze jeszcze ludzie wyobrażają sobie jak akt szczerej decyzyi, na sposób Franciszka ze „Zbójców“, Jagona lub Ryszarda III.[7], zamiast widzieć, jak ono już przy swem urodzeniu się, wiedzione instynktem samozachowawczym, wchodzi w chemiczne połączenia z pierwiastkami „dobra“, od których sobie maski pożycza. — W powyższym przykładzie nawet jeszcze głębiej pójść można. Oto rzecz miała się tak, że Strumieński właściwie nie miał o co mieć żalu do tych, co go oszukali, on sam bowiem w tem pomagał. Przeczuwał on, że go X-owie „naciągną“, że tych pieniędzy już nie odbije, mimo to lazł w niebezpieczeństwo, obliczając nieświadomie, że ile straci materyalnie, tyle zyska moralnie: bo poniży X-ów, zmusi ich do rumienienia się przed nim, będzie miał prawo do ich wdzięczności, do ingerencyi w ich majątku, opłaci także niejako okup od swego dziedzictwa, a zarazem wkupi się, on intruz, w „ich“ stan, gdy sobie wzajemnie nie będą mieli nic do wyrzucenia i na wszystkich punktach nastanie wzajemna tolerancya. Ale i to dodać trzeba, że Truskawski odgadł te motywy Strumieńskiego — nie przez psychologiczną intuicyę lub badanie, ale przez czysto złośliwą insynuacyę —, i mówiąc o nich z X-em, uspokajał skrupułki jowialnego bankruta.
Ola i jej stryj, rządca w Wilczy, również mylili się co do komedyi Strumieńskiego, mianowicie co do jego komedyj konserwatywnych. Stryj zwłaszcza, człowiek gwałtowny i rubaszny, obdarzony wielkim wzrostem i siłą, nazywał rzecz po imieniu. Już oddawna między nim a Strumieńskim były spory o przewagę w gospodarstwie. Maryusz był zarozumiały na swoje znawstwo a jeszcze bardziej na swoją energię, chciał wszystko „wziąć za łeb“, uważał to za punkt honoru — była to jego fiksacya, jego ćwieczek, komedya jego charakteru. Ten „prostoduszny“ człowiek uważał za swój obowiązek krytykować i ganić wszystko, co zarządził Strumieński, i nibyto nie narzucał się ze swoją radą. Gdy Strumieński próbował być wobec niego twardym, groził stryj, że sobie pójdzie, wiedząc dobrze, że Ola, jego faworytka, do tego nie dopuści. Wkrótce stryj rozpanoszył się na swoim folwarku, tak że nie można było ruszyć go stamtąd. Ignorował Strumieńskiego, lekceważył go, za plecyma tytułował go „jego chamska mość“, wynalazł dlań nibyto dowcipny przydomek: „pacholę hetmańskie“ (z Pola) i starał się ten przydomek rozpowszechniać, odgrażał się nawet czynnemi obelgami: „W proch zetrę tego chłystka“, „na kobiercu mu panie tego wlepię półtuzina (tuzin, sto — liczba stosownie do okoliczności i humoru) bizunów“. Jak już powiedziałem, Ola ujmowała się za mężem, ale wnet działo się to tak, jakby się tylko za nim do stryja wstawiała, prosiła; jeżeli zaś w rozmowach swoich solidaryzowała się ze Strumieńskim, to zwykle w ten sposób: pocoś to zrobił, jak można było być tak nieostrożnym i sprowadzać tu stryja, nie miałeś względu na swoje dzieci (nb. których wówczas jeszcze nie było)! Gdy w Oli odzywały się skrupuły wdzięczności, stryj uspokajał ją takiem wytłómaczeniem: „Zachciało się chamowi panienki z pierwszego domu, palił się do niej, wkręcał się w nasze łaski, a potem, gdy mu ją dano, tak się dureń ucieszył, że że... no i nie zrobił głupio! bo coby się tu stało bezemnie! zmarniałoby wszystko! On ze swoją starożytną orką! W takie ręce dostał się ten majątek!“ A gdy trzeba było silniejszych atutów, udowadniał Maryusz, że Włosek wkradł się w łaski starego Adama Strumieńskiego i wysadził Maryuszów z siodła, zanim zdołali się porozumieć z tym starym waryatem.
Aby Strumieńskiego upokarzać, pokazać mu, jaką-to on jest zakałą rodu, mówił przed nim o znamienitych kolligacyach rodziny Strumieńskich, o przodkach, ich czynach dawnych, o herbie; robił to umyślnie i złośliwie, chociaż przypisywano mu naturę zupełnie niezłożoną, prostą ale poczciwą, i uważano go za weredyka pierwszej wody, który „rznął prawdę prosto z mosta“. Jednakże poczciwość była zaletą, którą jako cechę rzekomo koniecznie uzupełniającą suggestyonowała drastyczność jego obejścia się, rubaszność wyrażeń, jeżeli zaś zdarzyło się, że stryj od czasu do czasu spełnił coś dobrego, to właśnie kupował sobie tym sposobem prawo do rubaszności i do złego. — Te „proste“ natury zawierają w sobie więcej skrytek, niż się zwykle przypuszcza; jużby się też zdało zrobić raz z niemi porządek!
Że i Ola, o tyle, o ile jej wypadało, należała do obozu stryja, tłómaczy się także tem, że lubiła go bardzo od dziecka, on zaś, wyzyskując to, niby ochraniał ją przed Strumieńskim, pytał: „Jak się ten pachołek z tobą obchodzi?“, udzielał jej rad i wskazówek, z któremi Ola kryła się przed mężem ostentacyjnie. Był to odwet za to, że Strumieński czasem dawał jej uczuć, iż uważa ją tylko za swą metresę, co znowu z jego strony było odwetem za jej twierdzenie, że jest żoną a nie kochanką, za jej lgnięcie do stryja, wreszcie za to, że Ola zdawała się zupełnie nie troszczyć o jego konserwatywno-arystokratyczną zmianę frontu i uważała go po dawnemu tylko za eksplebejusza (coś nowego nie łatwo przyjmował jej umysł). Nieuwaga Oli w tym względzie bolała go tem bardziej, że uważał ją za instynktowną znawczynię wytworności, cenił jej smak i takt; Strumieński bowiem jak wiadomo był przystępny dla wielu przesądów. Raz przyszło między nimi do kłótni — z tego powodu, lecz nb. z innej okazyi. Strumieński czując się bezsilnym, z udanym spokojem rzucił na ziemię wazę japońską, którą Ola niedawno kupiła w Warszawie, na to zaś Ola porwała naprawiony dopiero co przezeń zegar antyk i potłukła go, a przytem oblała męża szczerym potokiem mimowiednych szczerości („naturlautów“), przeważnie obelg używanych przez stryja. Strumieński zauważył, że nieraz jeszcze będzie wazy rozbijał, aby się prawdy dowiedzieć, ale że obelgi Oli wcale nie były w smaku wybredne ani instynktowo arystokratyczne, tego nie zauważył.
Gdy Strumieński uwikłał się w aferę z X-em, stryj miał znowu sposobność do udowodnienia: „Jaki to marnotrawca, jaki to głupi człowiek, dał się oszukać temu X-owi!“ A z X-em żył w przyjaźni! Może być, że wobec takich powiedzeń Strumieński wolał swoją nieostrożność (tylko? patrz str. 76/7.) upozorować jako dobrowolną ofiarę i dla konsekwencyi nie wytaczał X-owi procesu. Maryusz miał pogardę dla chłopstwa, dochodzącą do szaleństwa: znęcał się nad swoimi parobkami, bił ich po twarzy, szturkał palicą, jednem słowem był panem starej daty. Obici chcieli się mścić, zaczajali się kupkami na Maryusza, który, korzystając z tego, jeszcze bardziej się zaciekał, postawił cały swój dom na stopie wojennej, uzbroił służbę, urządzał obławy na nieprzyjaciół. Wznowił jakiś błahy spór z gminą o granicę, robił awantury, a gdy Strumieński krzywił się na to i mówił, że dla błahego zysku nie trzeba się narażać, stryj udrapował się w ideę i dał mu do poznania, że nie zna widocznie wartości tej świętej ziemi, którą przodkowie przekazali do strzeżenia. Na stronie: gdzież tam taki, co się wyrwał sroce z pod ogona, będzie dbał o ziemię ojców. (A folwark był jak wiadomo kupiony). Doszło do takich pogróżek, że i Strumieński musiał chodzić z bronią, co także na niego ściągnęło nienawiść. Pewnej nocy spłonął dom stryja i gumna ze zbożem. Nie ulegało wątpliwości, że go podpalono, lecz sprawcy nie wykryto. Stryj z własnego kapitaliku pobudował się i teraz Strumieńskiemu jeszcze trudniej było wykurzyć go, bo stryj bił w to, że włożył tu swoje pieniądze, ma więc prawo, a taki wyrzutek w rodzinie chce go wyrzucić itd. Uwziął się na wieczną dzierżawę, sprowadził syna i zasiedział się.
Jedynym człowiekiem, z którym Strumieński mógł jako tako przyjemnie obcować, był ksiądz Huk, wikary z pobliskiego miasteczka, dawny kolega Strumieńskiego. Prowadzili z sobą dysputy religijne, dawali sobie różne dzieła do czytania, aby siebie wzajemnie przekonać i w końcu polubili się. Ksiądz był synem cieśli, afiszował się z tem dość głośno, mówiąc, że wszystko sam sobie zawdzięcza, a Strumieńskiemu wyrzucał, że udaje arystokratę, że wstydzi się swego pochodzenia, choć będąc z ludu powinien lgnąć do ludu, a nie pchać się między panów itp. A więc, jak widzimy, ksiądz ów brał na seryo tego rodzaju „zapatrywania“ Strumieńskiego, zacietrzewiał się razem z nim w rozmowach, naturalnie nie przeczuwając nawet, że w praktyce zapatrywania te wciąż się załamywały i przeinaczały. Dbał o zapatrywania Strumieńskiego, a więc o to, co w jego duszy było na wystawie, nie o duszę samą i jej szczęście. Jego namowom i wskazówkom zawdzięczał Strumieński rozmaite dobrodziejstwa, jakie wyświadczał mieszkańcom okolicznym, chociaż spełniał je z pewną dozą, a raczej pozą lekceważenia i niewiary. Żeby jawnie wyrazić swe nowe przekonania, rozpoczął Strumieński nawet budowę kościoła dla wsi. Wikarego zrazu bardzo to zdziwiło, zwłaszcza gdy widział, że Strumieński sam pilnie zajmuje się architekturą kościoła i jego wewnętrznem ozdobieniem, które wypadło w duchu pietyzmu i skupienia religijnego. Osądził więc ksiądz: To jest już moja dusza, chociaż sama siebie nie rozumie i przybiera inną szatę. I postanowił być takim, jak x. Myriel z „Nędzników“ W. Hugo. — Nie próżno Strumieński w dzieciństwie służył u księży i sam msze odprawiał; teraz zaś przypomniała mu ten dawny nastrój lektura niektórych Ojców Kościoła, pełna dytyrambicznych zachwytów, wyrażonych rozlewnym stylem, stylem ludzi ascetów, którzy pisali dla pławienia się w jednem uczuciu a nie dla czytelników. — Zresztą w fakcie, że Strumieński budował kościół, nie było nic dziwnego, gdyż koszta budowy opędzano nie z jego własnych funduszów, ale z funduszów przekazanych osobnym legatem Adama Strumieńskiego. Legat ten, mający najpewniej jakieś znaczenie ekspiacyjne, zapisany był na jakikolwiek cel dobroczynny lub religijny, który oznaczy generalny spadkobierca. Otóż rozporządzenie spadkobiercy, odnoszące się do legatu, przypadło jakoś właśnie na ten czas, w którym stryj zaczął się na nowo pobudowywać, — nie mało też było z tego powodu nowych kwasów, gdyż stryj żądał, żeby legat tymczasem zużyć na cel konkretniejszy i bliższy, tj. na domy na folwarku, a Strumieński stanowczo oparł się temu, oświadczając, że chce wypełnić ostatnią wolę swego ojca. To dało stryjowi nową sposobność do wydobywania różnych kompromitujących szczegółów z przeszłości zmarłego Adama Strumieńskiego. Ola wreszcie musiała lawirować między uczuciem dla stryja a rozwijającym się w niej zalążkiem dewocyi, który Strumieński pielęgnował z pewną pieczołowitością godną lepszej sprawy, — cieszył się on bowiem, że bodaj w ten sposób może na nią oddziaływać i mieć z nią przecież jakiś wspólny teren, w guście bardziej kontemplacyjnym.
Ale w końcu nawet na owym księdzu zawiódł się Strumieński. Ksiądz, dysputując, nie umiał szanować w nim przeciwnika, nie umiał stanąć razem z nim na punkcie zero, traktował jego argumenty z arrogancką pobłażliwością i zawsze twierdził w końcu, że Strumieński właściwie jest już przekonany, tylko z uporu i ambicyi nie chce tego przyznać. Nie mógł wiedzieć, że Strumieński chce mieć w nim tylko surrogat tego obcowania duchowego, które utracił wraz z Angeliką, którego nie mógł mieć z Olą. Wkońcu uwziął się ksiądz nakłaniać Strumieńskiego, by się przed nim spowiadał, i narzucał się z tem bardzo niezręcznie, imputując Strumieńskiemu z góry grzechy, których tenże albo nie miał, albo które w całkiem inny sposób oceniał i odczuwał. Mieli dysputę o grzechach, w której Strumieński stanął na stanowisku dość podobnem do zasłyszanej od Gasztolda doktryny o obojętności piękna i brzydoty w sztuce, w odwet zaś za natarczywe zaczepki księdza, zrazu niby pod pozorem wyznań spowiedziowych wybadywał go o rzeczy erotyczne, natrząsał się z jego naiwności na tem polu, udawał cynika, namawiał go do stosunków z kobietami, malując mu niedozwolone rozkosze w artystycznych, ponętnych barwach. Wskutek tego ksiądz zirytował się, zbeształ Strumieńskiego i na pewien czas odsunął się odeń, ale się potem pogodzili i dość dobrze żyli ze sobą.
Impet Strumieńskiego na polu „czynów“ osłabł dość wcześnie. Odkrył w sobie różne głupie ambicyjki, zobaczył, jak mu się zdawało, olbrzymie trudności zoryentowania się w pracach społecznych, trudności, których inni dlatego się nie bali, bo ich nie widzieli, stwierdzał na każdym kroku chaos zasad, mały zakres tego, co zdziałać można, wreszcie brak łączności między tem „coś“, co w nim podobno było, a tem, co się wydarzało na najkrzykliwszych pobojowiskach życia. Odczuł także, chociaż na małą skalę, że nie tyle idzie o zewnętrzne niebezpieczeństwa, powodzenia i dobrobyty, co o zawikłania wśród najbliższych sobie ludzi, bo te go najwięcej interesowały i przejmowały. „Odczuł“ — bo określać, to ja sam określam za niego. Wśród zastoju swych najlepszych spraw psychicznych uregulował sobie pewien modus vivendi, maszynowo już oddawał się pewnym zajęciom obywatelskim, w które wlazł. Straciwszy istotny impet, nie miał siły otrząsnąć się z narzuconych mu stosunków, lecz z przyzwyczajenia łatał życie dalej, żeby zaś zatrzeć ową łataninę w swych czynach, wymyślił sobie rodzaj oportunizmu życiowego, potem nawet przybrał sobie dobrze brzmiącą nazwę „artysty życia“.
Był to więc — mówiąc popularnie czyli bardzo źle — ciasny samolub, o widnokręgach spodniczkowych, pasożyt społeczny itd. Chciał być innym, ale zrobił fiasko.
Najwidoczniej rodzą się takie niepotrzebne indywidua na świecie — powiedział lis, patrząc na ryby, pływające w rzece.









  1. Zaręczam np. że każdy z owych poetów, którzy lubią pisać o ewowatości kobiet, jeżeli idzie o jego własną skórę, np. o pozyskanie lub utratę jakiejś żywej kobiety, nie będzie jej traktował jako przedstawicielki rodzaju lecz jako indywidualność, uwzględni wszystkie okoliczności danego zdarzenia, postąpi praktycznie jak ajent śledczy — i przynajmniej w myślach spłaci rzeczywistości dług aż do ostatka, zanim zacznie na tle przebytej awantury dzierzgać filozoficzne i poetyczne arabeski.
    Jak dalece egoizm, zagrożony praktycznie, domaga się analizy i bezimienności, to mógłbym pokazać na wstrząsających przykładach, ale ograniczę się do drobniutkich, z których każdy pozna, o co mi idzie. Mam znajomego, którego raz na wpół żartem nazwałem niedołęgą, zarzucając mu, że nie umie sobie znaleźć zajęcia, nie poszuka protekcyi, nie zdaje egzaminów, nie postąpi tak lub owak. Na to ów znajomy, odrzucając epitet niedołęgi, utrzymywał stanowczo, że to mi się tylko tak na pozór wydaje, w rzeczy samej zaś on nie tylko nie ma sobie nic do zarzucenia, lecz owszem sądzi, iż postępował w miarę możności energicznie. Potem opowiedział mi swoje stosunki, sięgając parę lat wstecz,i przytoczył tyle ważnych choć na pozór drobnych okoliczności, żem cofnął swój zarzut, może i niecałkiem mylny ale za ciasny, za ryczałtowy. — Inny mój znajomy jest niepunktualnym i niesłownym, ale broń Boże mu to powiedzieć: wpada w gniew i broni się tak wymownie, że musi się uwierzyć, iż on każdym razem ma inny bardzo ważny powód rzekomej niesłowności. — Proszę mi też pokazać polityka, któryby poczuwał się do nazwy „szowinista“ i każdego zarzutu szowinizmu nie potrafił illustrować po swojemu, wykreślając misterną, obliczoną na milimetry granicę między patryotyzmem a szowinizmem. A w procesach o tzw. sprzedaż przekonań, jak często dochodzi rozprawa do bezimiennych atomów, które się odważa na szalce wagi aptekarskiej, a które przecież przez biedny sąd nazwane być muszą! W niedawno odbytym we Lwowie procesie o rozruchy robotnicze, podczas których wojsko użyło broni palnej, doszła rozprawa do takich atomów: Żołnierz P. maszerując, kopnął jakąś kobietę — przypadkiem? umyślnie, korzystając z nastroju ogólnego rozjątrzenia? — tu atom. Robotnik S., ujmując się za uderzoną, beszta żołnierza (podobno i policzkuje), aresztują go, robotnicy odbijają, stąd fatalne następstwa. Ale dlaczego ujmuje się? czy z rycerskości? z dobrego serca? czy korzysta z pretekstu, aby dać upust swej awanturniczości (garderoba duszy)? Tu psychologiczny atom, nad którym sąd już nie panuje.
    A jeżeli poezya jest antycypacyą spełnienia najwyższych pragnień praktycznych, jeżeli jest najpraktyczniejszą sztuką i — nauką, inżynieryą rzeczywistych zamków na lodzie i błękitnych mostów między ludźmi, to w takim razie...
  2. O ile mi wiadomo, najnowsi badacze „Hamleta“ zarzucili już ten pogląd, który w połączeniu z wielu innymi modnymi przesądami stał się gruntem, na którym wyrosło „Bez dogmatu“ lub nieco później naśladowane z zagranicznych dekadentów potępienie rozumu itd. Zacytuję np. dziełko Gelbera pt. „Problemy Szekspira“. W dziełku tem autor ze znacznym nakładem bystrości udowadnia, że Hamlet musiał postępować tak, jak postępował: nie wierząc duchowi ojca, chciał mieć objektywne dowody zbrodni swego ojczyma i dlatego urządził śledztwo zapomocą sztuki, odegranej przez aktorów; był to w danych warunkach środek jedyny lecz pewny. Potem Hamlet cofa się przed zamordowaniem modlącego się Klaudyusza, bynajmniej jednak nie ze wstrętu przed czynem, lecz tylko z tego powodu, że wierząc w życie pozagrobowe (to wstrzymuje go także od samobójstwa) nie chce, żeby się zbrodniarz dostał do nieba. Co prawda Gelber naciąga swoje wywody do innego planu pojmowania: mianowicie, że w „Hamlecie“ jest problem religijny, kolizya rozumu z dogmatami. Ten plan jest również tylko jednostronny, cząstkowy. — Gdybym próbował do „Hamleta“ zastosować rezultaty „Pałuby“, zwracałbym może uwagę na to, jak Szekspir nie dopuszcza pierwiastka konstrukcyjnego lecz naśladuje zygzaki życia, jak z obowiązkiem zamordowania Kladyusza splata się komedya charakteru Hamleta, to znaczy jak ten charakter wyzyskuje ów obowiązek w celu wyżycia się, jak Hamlet sam tworzy sobie kontrasty, jak życie samo dostarcza mu różnych analogii i półanalogii, wreszcie jak wybitnie zaznacza się w tej sztuce rola pierwiastka pałubicznego, zwłaszcza w akcie V-tym, gdzie przypadek zmusza Hamleta do czynu, odejmując równocześnie temu czynowi wartość zemsty. Choćby się nawet odliczyło pewien procent na rachunek jakiegoś osłabienia woli u Hamleta, to mojem zdaniem przecież sposób stawania się „czynów“ jest czemś wyższem nad charakter słaby lub silny — — wogóle gdy chcemy tę sprawę zbadać na seryo, to idąc po linii poetycznej wprost, docieramy także do kwestyi „naukowych“,
    Tym wszystkim, którzy tylko pobłażliwie raczą sympatyzować z Hamletem i nazywają go prototypem dekadentów, należałoby postawić obcesowe pytanie, czyby oni na miejscu Hamleta tak odrazu zabijali, mordowali? — Niemożność zemsty, nonsens zemsty. — O ile mi się zdaje, któryś z badaczy „Hamleta“ powiedział: Nie Hamlet nie dorósł do swego czynu, ale czyn nie dorósł do niego.
  3. Hebbel wyśmiewa ten paradoks mówiąc: „Wielu ludzi wskutek tchórzostwa nie może się zdobyć nawet na to tchórzostwo“; fakta zaś, że dzieci nieraz z obawy przed karą, popełniały samobójstwo, należą pod rubrykę: dowód z wyobraźni, — analogiczną jak dowód z paradoksu.
  4. Tę samą kwestyę poruszam na str. 220. w. 11.: „Ludziom się zdaje, że większa prawda leży w pobliżu większej nieprzyjemności“. Jeżeli Herkules na rozdrożu wybrał cnotę, to jak sądzę stało się to wskutek przemożnej suggestyi paradoksu. Dowód z paradoksu zawiera się np. w następujących frazesach: „Poznać siebie samego jest trudniej niż poznać innych“. „Samobójstwo jest tchórzostwem“. „Łatwiej napisać dobrą tragedyę niż dobrą komedyę“. (Dwa ostatnie frazesy wytyka Schopenhauer „P. i P.“ II. §. 43.) „Sonet jest najtrudniejszą formą poezyi“. Paradoksowi zawdzięcza swe powstanie homeopatya. Patrz także str. 178. w. 31.: „Poczciwość była zaletą, którą jako cechę uzupełniającą suggestyonowała drastyczność jego obejścia się, rubaszność wyrażeń“. — Tego rodzaju błędy myślowe trzeba nie tylko stwierdzać, ale także badać, — wytłómaczyć, w czem mają źródło, jaki jest ich mechanizm, one bowiem są często powodem wielkich teoryi, ruchów politycznych, etycznych, religijnych itd. Ja sobie powstawanie dowodów z paradoksu tak wyobrażam: Jakiś kontrast, jakaś sprzeczność wywołuje pewien silniejszy ruch umysłowy, poczem uwaga ustaje, leniwieje, kontrast zrazu tylko zanotowany staje się pewnikiem, np. samobójstwo staje się tchórzostwem naprzekór oczywistości.[3] Naturalnie, że obok tego procesu snuje się też rodzaj jakiegoś dowodu objektywnego, który jest tylko podpórką ex post. Dowód z paradoksu możnaby także porównać do zawrotu umysłowego. Rozważmy, jaki tok myślowo-uczuciowy budzi się w nas, gdy spoglądamy w przepaść: Tak łatwo można spaść, dość jeden krok zrobić i można się zabić, straszliwie się zabić! Ta możliwość wywołuje podrażnienie i pewien silny ruch umysłowy, domagający się na ślepo zrealizowania, ciało chce naśladować wyobrażenie, chociaż to wyobrażenie jest tylko częścią myśli a nie całą myślą, bo wszakże ów morderczy akt wyobraźni odbywa się w trybie przypuszczającym, otoczony jest przez „nie“. Otóż jak przy zawrocie głowy ciało realizuje akt wyobraźni, tak samo przy paradoksie umysł realizuje sprzeczność i nasyca ją ex post li tylko nastrojem prawdy, pożyczonym od innych prawd.
    Podobny błąd myślowy a w następstwie i „sercowy“ popełniła jakaś piękna dama, która porzuciła swego pięknego męża i zakochała się w brzydkim murzynie. (Naturalnie ta przyczyna w rzeczywistości mogła być tylko jednem z włókien kompleksu, podpórką jakichś innych motywów.) Być może, że tej pani zdawało się nawet, iż na tym nonsensie, który ona popełnić zamierza, ujawnia się świetnie potęga miłości; więc dla dogodzenia konstrukcyi, dla zaokrąglenia planu pojmowania, postąpiła tak jak Angelika (str. 350. w. 30.)? Mało kto wie, ile intellektualnego pierwiastku, ile szachrajstwa lub pomyłek umysłowych tkwi w tzw. żywiołowych zdarzeniach. — Pod suggestyą paradoksu znajduje się zapewne i ów poeta, który twierdzi, że po Mickiewiczu, Słowackim i Krasińskim poeci polscy nie maja już nic do roboty. Działa w nim jednak także topielcza złośliwość tej treści, że nie tylko on ale i inni koledzy apollińscy muszą się ugiąć pod ciężarem takiego przeznaczenia, a on jest przynajmniej w tem od nich wyższy, że poznaje swój los; o tę wyższość nawet chodzi tu przedewszystkiem, bo w głębi duszy poeta ów właściwie w to swoje paradoksalne twierdzenie nie wierzy i wie, że i publiczność na seryo jej nie weźmie. — Jeszcze w gimnazyum odczuwałem paradoksalność historyi o węźle gordyjskim; cóż bowiem za bohaterstwo, jakaż energia ma się okazywać w tem, że Aleksander Wielki węzeł ten rozciął a nie rozwiązał? Takich Aleksandrów jest podostatkiem, a ja chłoszczę ich właśnie teraz, właśnie tym tu ustępem, jednym z najpożyteczniejszych w całej „Pałubie“.
    Ale nie idzie tylko o paradoks, bo wogóle każde zestawienie w wyobraźni, wywołujące silniejszy, niespodziany ruch umysłowy, lubi kraść dla siebie atmosferkę pojęcia przyczynowości i stroić się w nią. Są więc dowody z porównania, z aforyzmu, z wyobraźni, z rymu, z okropności, z dziwaczności itd. Weźmy dowody z porównania (symetryczności). (Hebbel mówi: Porównania mają siłę nie tylko objaśniającą ale i udowadniającą). Taki dowód powstanie, gdy np. napiszę, że ten a ten dekadent-alkoholista ma styl zygzakowaty, pijany, zataczający się. Nb. możnaby temu powiedzeniu nadać dodatkowo racyę, wykręcając rzecz tak, że kto dużo pije, ten cierpi na stałe zamroczenie umysłu, a wskutek tego i styl jego jest niejako pijany, — ale to już będzie doszukiwanie motywów. — Taki sam krytyk, który się zdobył na powyższe „trafne“ i „piękne“ powiedzenie, mógłby w ten sposób odezwać się o „Pałubie“: zwyczajem jest, że gdy się buduje dom, stawia się rusztowanie, ale gdy już dom skończony, wtedy się rusztowanie burzy, ty zaś autorze dajesz nam i dom i rusztowanie — poco? co nas twoje rusztowanie obchodzi? naco nam wiedzieć, co ty sobie o czemś tam myślisz! my chcemy tylko domu, my chcemy arcydzieła, wrażeń estetycznych, a to — to nie jest sztuka... — Jeden z moich znajomych, w którym kochała się brzydka panna, udowadniał jej w listach, że jej zewnętrzna brzydota stoi w związku a nawet jest dowodem jej brzydoty duchowej. — Baby wiejskie, chcąc leczyć niemoc męską, szukają pewnej rośliny, której korzenie kształtem są do mąd podobne. — Indyanie jedzą serce walecznego wroga, aby posiąść jego odwagę. Pewien obłąkany, który miał niejasne poczucie swej choroby, zabijał swych towarzyszy w szpitalu i jadł ich mózgi, mniemając, że w ten sposób wzmoże swoją intelligencyę i odzyska zdrowie.
    Dwa ostatnie przykłady zaczerpnięte są z dzieła H. Stracka pt. „Krew w wierze i przesądach ludzkości“.Z obfitego materyału przykładowego, zawartego w tem dziele, nasuwa mi się ten wniosek, że wszędzie i zawsze ludzie niewykształceni pozostawali pod suggestyą myśli, iż różne części i wydzieliny ciała ludzkiego posiadają moc jużto leczniczą jużto czarodziejską, a ta suggestya była jeszcze silniejsza, gdy celem pozyskania tych rzekomo nadprzyrodzonych środków trzeba się było uciekać do czynności okrutnych, wstrętnych, nienaturalnych, uroczystych lub dziwacznych (obwarowanych np. pewnymi terminami lub szczegółami). — A więc chwytają w czary krew tryskającą z kadłuba ściętego skazańca, kąpią się w krwi niemowląt lub dziewic, którą uważają za środek kosmetyczny, zakopują kości ludzkie pod fundamentami domu, z tłuszczu trupów sporządzają świece złodziejskie, przy których świetle rzekomo nikt w okradanym domu ruszyć się nie może, uciętym palcem trupa pukają w ząb bolący, mielą zęby trupów i tak uzyskany proszek sypią do tabaki swych wrogów. Ręka trupa 5-letniego dziecka ma otwierać wszystkie zamki; krew kota, zrzuconego z wieży w środę drugiego tygodnia postu, leczy wiele chorób; proszek z dwóch żab suszonych, zmieszany z czerwonem winem i krwią ludzką, tamuje krew; chory na wodną puchlinę puszcza sobie krew z prawego ramienia, zamyka ją w skorupie wysączonego jaja i zakopuje to w gnoju; dziewczyna pluje potajemnie w kufel swego narzeczonego, by sobie zapewnić jego miłość; morderca zjada wątroby swych ofiar w przekonaniu, że w ten sposób zabezpieczy się od wyrzutów sumienia; chłopi, chorzy na przypadłości weneryczne, dopuszczają się zbrodni przeciw moralności na nieletnich dziewczętach, aby się uleczyć; pewien rosyjski żołnierz rozkazuje swemu towarzyszowi, by go zabił, krwią pokropił miejsce, w którem miał być jakiśskarb ukryty, a potem kopał za skarbem: wtedy znajdzie obok złota i żelazną sztabkę, którą go znowu wskrzesi do życia; inny fantasta morduje ciężarne kobiety i zjada serca nieurodzonych niemowląt, wierząc, że gdy 9 takich serc skonsumuje, urosną mu skrzydła i będzie mógł latać w powietrzu. — Zwykle czytelnik, gdy czyta takie przykłady, zwraca uwagę tylko na ich sensacyjną, anegdotyczną stronę, która go interesuje, przyciąga i odpycha lub mierzi zarazem, nasyciwszy zaś swą pierwszą ciekawość, ciekawość brutalną, dalej już o nich nie myśli. Mało kto zauważy, że we wszystkich owych przykładach zaznaczają się rudymenta jakiejś logiki, co prawda gwałtownej, pełnej skoków fantastycznych, tworzącej dowody z okropności i dziwaczności. Ale już w przykładach, które zaraz przytoczę, logika ta podnosi się na wyższy stopień i staje niejako na dwóch nogach, szukając podobieństw i symbolów, próbując nawet korzystać z poszlak fizyologicznych. Więc rany, wrzody, piegi, brodawki, miejsca sparaliżowane, gładzi się lewą ręką zmarłego, w przekonaniu, że i one umrą (jakby ta ręka posiadała w sobie siłę zabijającą, jakiś fluid śmiertelny). W Dalmacyi zawierają mężczyźni przyjaźń z sobą w ten sposób, że puszczają sobie z palców krew i wzajemnie ją sobie wysysają. W siedmiogrodzkiej Saksonii mężatki chcąc sobie zapewnić wierność mężów, zakopują włosy trupa i własne menses w miejscu, gdzie mąż zwykł pozbywać się moczu. Symboliczną logiką kierował się pewien chłop bawarski, który przed 7 laty wykopał trupa świeżo zmarłego dziecięcia i wyjął mu jedno oko, wierząc, że odtąd będzie mógł wszędzie chodzić niewidzialnie i wszystkich okradać. (Oko trupie — oczy ludzi żywych — niewidzialność).Dobijanie się o krzesło nieszczęśliwego gracza-samobójcy w Monte Carlo polega już na paradoksie.
    Głęboka wiara ludzi w skuteczność tego rodzaju dziwacznych środków, wiara tak zakorzeniona, że przeszła nawet do poważnych książek lekarskich, każe przypuszczać, że ma się tu do czynienia z pewnościami, zamienionemi w wewnętrzne hallucynacye. Ale jeżeli w powyższych wypadkach błędy myślowe są dla nas naocznymi dlatego, że to są fakty krwawe i straszne, nie zważa się na mnóstwo takich samych błędów myślowych, które mają skutki niekrwawe, ba nawet piękne i poetyczne (np. palingeneza), a stanowią do dziś repertuar wielu nawet wykształconych umysłów. Bo czy Huron zjada serce odważnego misyonarza, czy sławny krytyk wywodzi zygzakowatość czyjegoś stylu ze skłonności autora do alkoholu, — schemat psychologiczny myślenia jest ten sam.
  5. Temu przesunięciu się dualizmów wcale nie przypisuję znaczenia ewolucyi ideowej; jest to tylko zmiana tematu rozmowy na rynku literackim, rozmowy, którą nie kierują najtęższe głowy. Są tzw. ewolucye umysłowe, które są niemi tylko dla tłumów.
    Dualistyczny szablon: „rozum — uczucie“, dziś u nas modny i dla wielu wygodny, jest w literaturze starym wynalazkiem. W epoce Goethego nazywał się: „naiwnością — sentymentalnością“. A jeszcze Hebbel na jednem miejscu w swych pismach skarży się: „...ten rozum, którym-to się dziś tak skwapliwie pomiata, chociaż go nigdzie niema za dużo“. Widocznie pół wieku temu grasowały na świecie takie same banalności jakteraz, bo wszystkie tego rodzaju „idee“ wciąż czekają u stołu i raz jedna raz druga karmi się uwagą ludzi. W „Pałubie“ nie idzie mi o dokładne pod względem historycznym określenie fluktuacyi prądów umysłowych w Polsce, ale o punkty zetknięcia się ich z niższymi szablonami, krążącymi tymczasem u dołu między ludźmi. Zresztą oficyalną historyę tych prądów umysłowych u nas trudno nawet napisać, bo musi ona wciąż iść zygzakami a posługiwać się insynuacyą. Oto chaotyczna próbka. Schopenhauer — źródło ogólne ale z patryotyzmu przemilczane — postawił dualizm: intellekt — wola, przyznając intellektowi piękniejszą rolę; lecz już Nietzsche obrócił kota ogonem. Ale Nietzsche podobno miał krew słowiańską w żyłach, Niecki, szlachcic — aha, więc nasz, styl, styl, i tu skok do Krasińskiego, Słowackiego. Równolegle na wzór Francyi imitacya przełamania nauki, realizmu, pary i elektryczności — wiwat fantazya, uczucie, pierwotność! Przybyszewski uzuchwala kobiece zabobony, filologia biblijna kwitnie, jest i skok do Rousseau: Niemojewski, K. Tetmajer („Słońce“), W. Tetmajer kombinuje nadczłowieka z ludowością, Kisielewski wydrwiwa psychologiczne pocenia się Ibsena i wielbi wielką prostą sztukę Japończyków, itd. Ale modernizm nie może wypowiedzieć ostatniego słowa i wyperswadować, że jest właściwie siłą (Szczepański, Staff), już go przekrzyczeli inni, hasło: „hajże na cywilizacyę!“, w imię którego modernizm zwyciężył, okazuje się obosiecznem, obraca się przeciw tzw. dekadentom. Ktoś zaczyna sobie przypominać, że to w domu umarłego dzieją się takie orgie, Wyspiański pluje w pysk nastrojom litość swoję, wszyscy przychodzimy z radością do przekonania, że jesteśmy zgnili, — Gustaw — Konrad, Kordyan, Antihamlet, Cyrano, Zawisza Czarny. Zbierzchowski wita wschódsłońca i modli się o siłę, Nowaczyński w „Mieczyku kawiarnianym“ robi tajemny rachunek sumienia i uchyla głowę przed naszościami. Irzykowski — cóż to? recydywa w kierunku pozytywizmu! reakcya! ależ to są zapatrywania przedwczorajsze — ignorant.... Tę bajkę, urągającą chronologii, można kilka razy inaczej opowiedzieć, bo każdy pisarz ma po kilka twarzy. Pierwotniaki, siłacze, subtelniaczki, górale, bramini — maskarada; wszystko niby spontaniczne, a wszystko ma w tajemnej ostatniej instancyi korzenie tj. filozoficzne uzasadnienie gdzieś za granicą.
    Mieszać się do tych sporów nie śni mi się tak samo, jakby mi się nie śniło mieszać do sporu dzieci, z których jedno utrzymuje, że oś ziemska zrobiona jest z drzewa a drugie, że ze złota. Mojem zdaniem, ci którzy bronią różnych mód modernistycznych i ci, co je zwalczają, właściwie zgadzają się z sobą, bo mają te same oryentacye; podobnie jak np. Polacy, hakatyści i Rusini stoją teraz na tym samym poziomie oryentacyjnym w kwestyi narodowości i rasy.
  6. Ciekawe to, że np. na str. 54. występuje arystokratyzm jako słabość, u Strumieńskiego zaś mamy wahania: chcąc dostosować się do szablonu zdrowotnego, uważa, że zdegenerowanie Strumieńskich może się przerzuciło na niego (str. 170. w. 12.), potem zaś uważa tę samą rodzinę za dobrą starą rasę (str. 172. w. 19.). W jednym i drugim razie zawadza mu to, że nie jest ich synem.
  7. Schopenhauer w: „Maxymach“ (sub 29.) między innemi tak pisze: „...Natura nie postępuje tak jak poeci-partacze, którzy, mając przedstawić głupca lub łotra, biorą się do tego tak niezgrabnie, że niejako za każdą osobą widzi się autora, który ich zamysły i słowa wciąż dementuje i ostrzegającym głosem woła: „To jest łotr, to jest głupiec; nie wierzcie temu, co on mówi“. Przeciwnie natura robi tak, jak Szekspir lub Goethe, w których dziełach każda osoba, choćby nawet szatan, ma słuszność, póki jest na scenie i przemawia; ponieważ skreślona jest tak objektywnie, że mimowoli wciąga nas w koło swoich zamiarów i myśli i zmusza do sympatyi; ponieważ tak jak wszystkie dzieła natury, jest ona rozwinięciem pewnego wewnętrznego pierwiastka, wskutek czego jej czyny i słowa są naturalne a więc i konieczne“. Tę prawdę powinnoby się właściwie znać powszechnie i dziś niema takich poetów, o jakich tu Schopenhauer mówi. A jednak w potocznem życiu szafuje się ogólnikami: głupiec, idyota, łajdak, szuja itp., tak bezwzględnie i z takiem przekonaniem, że dzieje się to chyba albo z lenistwa albo dla własnego dobrobytu intellektualnego (patrz uwagę do str. 112.).





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Karol Irzykowski.