Przejdź do zawartości

Pałac i rudera/Rozdział XI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Bolesław Prus
Tytuł Pałac i rudera
Pochodzenie Pisma Bolesława Prusa
tom IX
Opowiadania wieczorne
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1935
Druk Drukarnia Narodowa
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały utwór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tom IX
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ XI

WUJ I SIOSTRZENIEC.

Pan Gwoździcki, wuj Gustawa, był finansistą i hipochondrykiem.
Nikomu wizyt nie składał, od nikogo ich nie przyjmował, i można było nawet sądzić, że dbał o to, aby go jak najmniej znano i jak najmniej o nim mówiono.
Z siedmiu pokoi, składających eleganckie jego mieszkanie, wybrał sobie mały, z osobnym wchodem gabinet, położony od strony podwórza, i tam, jeżeli był w domu, całe dnie przepędzał.
Z tem wszystkiem, gabinet ten widywał go bardzo rzadko, co bynajmniej nie dziwiło ani gorszyło służby, która regularnie pobierała dość wysoką pensją i wiedziała, że pan ma mnóstwo interesów za domem.
Niechętnie też Gwoździcki pokazywał się na ulicy, a jeżeli okoliczności zmusiły go do tego, wówczas nie chodził piechotą, ale jeździł zamkniętym powozem. Dodajmy jeszcze, że w teatrach nie bywał, ogród Saski znał niedokładnie, Botaniczny tylko ze słyszenia, a mieć będziemy obraz życia, jakie pędził ów człowiek, obracający się wyłącznie w kółku finansowych interesów.
Że jednak nikt przed okiem bliźnich ukryć się nie może, nie ukrył się więc i Gwoździcki. Sfery handlowe znały go dokładnie, dokładniej może, niżby sobie tego życzył i, powiedziawszy prawdę, szanowały dziwaka.
Wiedziano, że jeszcze przed dwudziestu laty człowiek ten był ubogim, i że tylko olbrzymią pracą, wytrwałością, a może i genjuszem, doszedł do miljonowej fortuny.
Wiedziano dalej, że był niesłychanie konsekwentny i słowny, choć obok tego puszczał się niekiedy na hazardowne spekulacje, z których szczęśliwie wychodził. Wiedziano wkońcu, co było podobno najważniejszem, że zapytany o radę, albo nie dawał żadnej, albo dał dobrą, a nadto, że w razie potrzeby pomagał pocichu, lecz skutecznie.
Krótko mówiąc, z Gwoździckim nie przyjaźnił się nikt, wszyscy go jednak cenili, a wielu obawiało się; chodziły bowiem głuche wieści, że człowiek ten w sztuce gnębienia nieprzyjaciół był mistrzem nad mistrze.
Stary lokaj finansisty głośno twierdził, że pan jego stworzony był na kamedułę, a jeżeli nim nie został, to dlatego tylko, że miał siostrzeńca, Gucia właśnie, którego do szaleństwa kochał.
Jeżeli Gwoździcki, pomimo podeszłego wieku, kupował jeszcze i sprzedawał dobra, kamienice, zboże, drzewo i tysiące innych przedmiotów, robił to tylko dlatego, aby Guciowi jak największy majątek zostawić.
Jeżeli, mimo wrodzony pociąg do prostoty życia, trzymał zbytkowny lokal i służbę, robił to znowu, przewidując, że Gucio lada chwila rzuci swoje malarskie studja i do domu przyjedzie.
Ale chłopak pracował z zapałem i o powrocie nie myślał: wuj zaś tęsknił, lecz milczał, szląc mu pieniądze i zaklinając na cienie matki i miłość dla siebie, aby hulał, co się zmieści, brał od niego, ile zechce, lecz długów unikał.
Wrócił nareszcie Gucio i zaledwie przestąpił próg domu, najpierwszą czynnością jego było otrzeźwić wuja, który, zobaczywszy go, wpadł w omdlenie. Zbudzony finansista pocałował chłopca w głowę, spytał, czy nie potrzebuje pieniędzy, i w pół godziny później wyjechał kończyć interes, na którym znowu kilkanaście tysięcy zyskał.
We czwartek po owej nocy burzliwej, około jedynastej z rana wszedł Gustaw do gabinetu wuja, którego zastał nad planami i papierami.
Gwoździcki nie był sam: przy drzwiach stało jakieś indywiduum, które Gustaw miał ochotę wziąć za model do obrazu pokątnego doradcy.
— Może przeszkadzam? — spytał Gustaw, dostrzegłszy, że wizyta jego przerwała rozmowę.
— Boże uchowaj! — odparł Gwoździcki. — Posiedź chwilkę, zaraz ci służę...
Potem zwrócił się do osoby, stojącej przy progu.
— Podatki naturalnie zalegają?
— Rozumie się, proszę łaski pana! — odparło indywiduum.
— Trzeba się dowiedzieć o ilości i zaraz zapłacić — mówił finansista. — Trzeba także sprowadzić ludzi do rozbiórki i splantowania... A to... na pogrzeb!...
I podał nieznajomemu trzydzieści rubli.
— Proszę łaski pana, a jak będzie z nim? — spytało indywiduum, kładąc przycisk na ostatnim wyrazie.
— No, jak!... to już skończony niedołęga, trzeba pomyśleć o umieszczeniu go w Dobroczynności. Tymczasem nakarmić, trochę odziać, a nadewszystko wykąpać, bo już chyba od roku niemyty... — odparł Gwoździcki.
— Proszę łaski pana, a z dzieckiem?
— Dziecko, Grzybowicz, oddasz zaraz do ochronki. Ono zdaje się jest chore i w tej wilgoci ani na chwilę dłużej pozostać nie może. Oto kartka!
Indywiduum wzięło kartkę i wśród najpokorniejszych ukłonów wyszło za drzwi.
Dziwna i straszna rzecz! Gustaw, słuchając tej rozmowy, dostał powtórnie bicia serca; nie chcąc jednak przerażać wuja, a pragnąc jednocześnie odegnać od siebie przykre myśli, spytał go:
— Cóż to za plany wuj ogląda?...
— Stawiamy chałupę, moje dziecko.
— Dla siebie?
— Dla ciebie.
— O, mój wuju — zawołał malarz — czy ja wart jestem tylu dobrodziejstw!...
Gwoździcki bystro spojrzał mu w oczy, lecz, zobaczywszy tam łzy, szybko odwrócił się i mruknął:
— Mazgaj jesteś!...
I wyszedł do sali, a Wolski za nim.
Kilka sekund wystarczyło do uspokojenia tych dwóch silnych ludzi, choć jeden z nich chorował na serce od wczoraj, drugi od lat dwudziestu pięciu.
— Mam do ciebie prośbę, kochany wuju — zaczął Gustaw.
— Słucham cię.
— Jest tu w mieście pewne kółko uczciwych dziwaków, naradzających się nad uszczęśliwieniem ludzkości. Otóż czybyś nie chciał się z nimi poznać?
— Nie.
— I dlaczego? — spytał Wolski, patrząc mu w oczy.
— Dlatego, że ja nie jestem ani poczciwym dziwakiem, ani też myślę o uszczęśliwieniu ludzkości.
— Przydałbyś się tam, wuju, wierz mi.
— Nic z tego! — odparł stanowczo Gwoździcki.
— Więc może zechcesz przynajmniej złożyć wizytę staremu Piołunowiczowi?
— Powiedziałem ci już, że złożę, ale za rok.
— Dlaczego nie dziś? — nalegał Gustaw.
Wuj zaczął gryźć paznogcie, co oznaczało niezadowolenie, i po chwili rzekł:
— Moje dziecko! Interesa, które prowadzę, nie pozwalają mi bawić się w towarzyskość, i dlatego znajomości nie robię. Przed upływem roku ukończę je, wycofam moje kapitały, a wówczas będę gotów do usług...
Wolski zrozumiał, że przedmiot ten można uważać za wyczerpany; przeszedł więc do innego i odniechcenia zapytał:
— Powiedz mi też, mój wuju, jak wielki jest naprawdę twój majątek?
Gwoździcki zamyślił się i odparł:
— Mówiąc między nami, nie wiem; zdaje mi się jednak, że masz kilka miljonów.
— Cóż znaczy, to masz?
— Znaczy, że masz; jakże ci inaczej powiem?
— A ty, wuju, co masz?
— Ja?... mam ciebie.
W przedpokoju odezwał się dzwonek, a po chwili lokaj zameldował:
— Pan Dąbrowski!
Do sali wszedł człowiek młody, przystojny, posiadający wszelkie cechy obywatela ziemskiego.
Gustaw wybiegł naprzeciw niemu i przedstawił go wujowi, jako swego dawnego przyjaciela, poczem rzekł:
— Pozwólcie panowie, że ze względu na zajęcia wuja, który nigdy nie ma czasu, przystąpię odrazu do rzeczy.
— Prosimy! — odparł Gwoździcki.
Nowoprzybyły zmieszał się.
— Drogi wuju! — ciągnął Gustaw. — Dąbrowskiemu spłonął folwark i potrzebuje pieniędzy...
— Guciu! — zawołał gość.
— Ile? — spytał wuj.
— Około pięćdziesięciu tysięcy...
— Stawiasz mnie w przykrej pozycji — szeptał gość.
— Kiedy? — spytał znowu wuj.
— Choćby natychmiast!... — odpowiedział, śmiejąc się, Wolski.
— O drugiej będę niemi panu służył — rzekł do przybyłego Gwoździcki i powstał z zamiarem wyjścia.
— Panie szanowny! — zawołał wzruszony gość — ja bardzo obowiązany jestem... ale... jeszcze warunki...
— Cóżto, chcesz nam procent płacić? — zapytał wesoło Gustaw.
— Ależ, Guciu, ja nie mogę...
— Cóżto, Guciu! — zawołał niemniej wesoło Gwoździcki — chcesz panu zrobić prezent, którego przyjąć nie może?...
A potem, zwracając się do Dąbrowskiego, dodał:
— Termin zwrotu i gwarancja zależą od pana, procent od nas; otóż my żądamy cztery od sta na rok...
I nie wysłuchawszy odpowiedzi rozrzewnionego szlachcica, ścisnął go za rękę i wyszedł do swego gabinetu.
Godzinę jeszcze bawił Dąbrowski u malarza, całując go co parę minut, unosząc się nad jego wujem i opisując radość swej matki i rodzeństwa.
Potem opuścił dom błogosławionego finansisty, a Wolski poszedł do wuja.
Zastał go spacerującego po gabinecie i rzucił mu się na szyję.
— Poczciwy! szlachetny!... nieoceniony wuju!... — wołał z zapałem artysta. — Wydobyłeś człowieka z okrutnej biedy!...
— Ach!... więc to jeszcze o owej pożyczce?... Cóż chcesz, musiałem mu pomóc, ponieważ naprzód ty tego chciałeś, a powtóre młodzieniec ten nie robił dotychczas długów...
— Skąd to wiesz, mój wuju?
— O, ja bardzo wiele rzeczy wiem!...
— No, mniejsza o to!... Jak zwał, tak zwał, dość, że jesteś najszlachetniejszym człowiekiem na ziemi!
— Dodaj jeszcze: za to, że pożyczasz moim protegowanym na czwarty procent — dorzucił żartobliwie Gwoździcki.
— I za to i za wiele innych rozmaitych rozmaitości... A kto Władysławowi dopomógł zostać inżynierem, czy nie ty, wuju?
Finansista spoważniał.
— Władysław jest synem kobiety, która ciebie trzy lata wychowywała. Trzeba pamiętać o tem!
Ty... ciebie... tobie... dla ciebie... Ach, mój wuju! nudzą mnie już te deklinacje, przejdźmy więc do czego innego! — zawołał Wolski.
— Słucham! — rzekł wuj.
— Otóż rzecz jest taka. Podałem w pewnem towarzystwie projekt założenia kasy pożyczkowej...
— Co to znaczy? — spytał finansista, siadając na żelaznem łóżku.
— Znaczy to, że znowu będę potrzebował rad i pieniędzy wuja, a nadewszystko to, że czasby już nareszcie położyć tamę lichwiarstwu, wysysającemu krew z naszych klas mniej zamożnych...
Gwoździcki uśmiechnął się ironicznie.
— Na pieniądze zgoda! — rzekł wuj — o radach pomyślę, ale dajcie też raz pokój temu biednemu lichwiarstwu!...
— Wuj broni lichwiarzy?...
— Lichwiarzy?... nie! Bronię tylko wolnej konkurencji w handlu, choćby nawet pieniędzmi — odparł chłodno finansista.
— Wuju kochany! — zawołał Gustaw. — Nie jestem ekonomistą i nie umiem wojować argumentami, ale jako człowiek czuję, że lichwa jest straszną podłością.
Gwoździcki ruszył ramionami.
Nastała chwila milczenia, w ciągu której młody zapaleniec chodził szybko po pokoju, a chłodny jego wuj gryzł paznogcie.
— Powiedzie mi, mój drogi, a cóżbyś ty robił, gdybym ja naprzykład był lichwiarzem?... Czy także nazwałbyś mnie podłym?...
— Ty, mój wuju, lichwiarzem? ty!... cha, cha, cha!... — rozśmiał się Wolski.
— Mówmy na serjo. Cóżbyś robił? — pytał finansista, patrząc w ziemię.
— Mój wuju! do czego prowadzi dyskusja o rzeczach niemożliwych?
— Hum?... Choćby do zbicia pewnych niedojrzałych, a jednak bardzo stanowczych sądów.
— Do zbicia!... niedojrzałych!... — powtarzał Wolski. — A więc zgoda, mówmy... Otóż, mój wuju, gdybyś ty był lichwiarzem, powiedziałbym ci tak: Naprzód wyrzeknij się swoich operacyj, a potem oddaj swój majątek...
— Oddaj?... a komuż to?... — spytał finansista.
— Ludziom, naturalnie.
— A którym, jeżeli wolno spytać?... Czy lichwiarzom, czy tym, którzy od nich pożyczają, czy też tym, którzy nie potrzebują pieniędzy?...
— No, pogadalibyśmy o tem!... — odparł Wolski.
— A gdybym ja naprzykład nie oddał owych pieniędzy? — badał dalej finansista.
— Wtedy prosiłbym cię, ażebyś koniecznie oddał, a jeżeli nie, to...
— To?...
— To strzeliłbym sobie w łeb! — odpowiedział Gustaw stanowczo.
Żółta twarz finansisty stała się popielatą, pytał jednak dalej:
— No, mój drogi, przypuśćmy, że ja oddałbym jakimś tam ludziom moje, rozumiesz, moje pieniądze, lecz cóżbyś ty im oddał?...
Pytanie to zmieszało Gustawa, Gwoździcki jednak udał, że nie uważa tego, i mówił:
— Nazwałeś lichwę podłością, otóż zwróć uwagę na to, że gdybym ja był lichwiarzem, a ty tym, kim jesteś, wówczas twoje wiadomości, towarzyska ogłada, twój talent, rozgłos, moralność, szlachetność, słowem, cała prawie dusza twoja, z jej wstrętem do lichwiarzy, byłaby owocem, który wyrósł na tej mierzwie...
Niktby nie poznał, patrząc teraz na twarz Wolskiego, że człowiek ten śmiał się przed chwilą. Na wrażliwy umysł artysty każde słowo wuja padało jak roztopiony ołów.
— Tak! — szepnął Gustaw. — Gdybyś ty, wuju, był lichwiarzem, ja byłbym twym spólnikiem...
— Nie tak! — odparł Gwoździcki. — Gdyby lichwiarz był zbrodniarzem, obowiązanym do wynagradzania swych domniemanych zbrodni, ty byłbyś jego spólnikiem, który nic zwrócić nie może!...
— A moja praca?... — spytał Wolski.
— Twoja praca! — odpowiedział smutnie finansista. — Twoja praca!... Czyżby ona wystarczyła nawet na utrzymanie nas obu?
Gustaw usiadł na krześle, i zakrywszy twarz rękami, rzekł:
— Bóg wskazałby mi, co zrobić.
Wuj poklepał go po ramieniu.
— Rozumnieś powiedział! Bogu to zostawmy, On jeden umie sprawiedliwie rozstrzygać tego rodzaju zagadki, my zaś korzystajmy z tego, co jest. — No — dodał — szczęściem, ty nie potrzebujesz trapić się podobnemi kwestjami!...
— O, szczęście, wuju!... szczęście!... — zawołał z uniesieniem Gustaw, ściskając go za rękę. — A potem, przeskakując do innego zupełnie ciągu uczuć i myśli, spytał wesoło:
— A więc, mój wuju, ile mi dasz na założenie kasy pożyczkowej, czyli na podkopanie lichwy?...
— Na początek dziesięć do piętnastu tysięcy rubli, później zobaczymy!
— Wiwat! — krzyknął Wolski, rzucając się niewiadomo który raz na szyję poczciwemu wujowi.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Aleksander Głowacki.