Płodność (Zola)/Księga trzecia/I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Émile Zola
Tytuł Płodność
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1900
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Fécondité
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


I.

— Mówię ci, że nie potrzebuję Zoę wołać, by jego wykąpać — mówił Mateusz. — Leż spokojnie w łóżku, tobie wypoczynek jest jeszcze konieczny...
— Jednakże trzeba, aby Zoe przyniosła wanienkę i gorącą wodę, odpowiedziała Maryanna.
Śmiała się zabawiona sprzeczką, wreszcie i on się roześmiał.
Od dwóch dni mieszkali na wsi, w tym samym starym pawilonie, który już w przeszłym roku wynajęli od państwa Séguin, na skraju lasów pod Janville. Tak im było pilno odnaleść się wśród pól, że pomimo protestów doktora Boutan, Maryanna przeprowadziła się na wieś w dwa tygodnie po odbytym połogu. Lecz wiosna tegoroczna była niezwykle wczesna i chociaż dopiero był miesiąc marzec, słońce przyświecało ciepłemi, ożywczemi promieniami a Maryanna prawie że nie czuła zmęczenia po odbytej drodze z Paryża. Dzisiaj była niedziela, Mateusz nie potrzebował iść do biura, cieszył się, że dzień spędzi przy niej i wymagał, by pozostała w łóżku do południa, obiecując, że jej pozwoli wstać na czas, by się ubrała przed drugiem śniadaniem.
— Przecież potrafię zająć się dzieckiem — powtarzał. — Dosyć masz z niem kłopotu codziennie... mogę cię przez parę godzin zastąpić... A wreszcie, nie potrafię ci wypowiedzieć jaką mnie sprawia przyjemność być w tym pokoju z tobą i z tem kochanem maleństwem...
Zbliżył się do łóżka, by ją pocałować a ona oddała mu pocałunek, śmiejąc się z zadowolenia. Rzeczywiście tak było, iż oboje z zachwytem odnajdywali się w tym pokoju. Czyż nie była to ich sypialnia przez całe przeszłoroczne lato, sypialnia pełna ich miłosnych wspomnień i owej szczęśliwej nocy błogosławionej płodności. Przez otwarte okno płynęło teraz wesołe, słoneczne powietrze, ukazywał się obszar pogodnego nieba i odradzającej się ziemi, wezbranej kiełkującem życiem. Ach, jakże ten sypialny pokój był dla nich żyjący, pełen pieszczotliwych pamiątek a teraz kwitnący powstałem ztąd życiem dziecka!
Maryanna pochyliła się nad kołyską stojącą tuż przy łóżku.
— Pan Gerwazy śpi wnajlepsze! Patrzaj! Czyż będziesz miał sumienie budzić tego panicza!
Oboje wpatrywali się teraz w małego śpiocha. Maryanna objęła ramieniem szyję męża i patrząc na syna, przytulali się do siebie; włosy ich się plątały, tchnienia jednoczyły, śmieli się z radości nad kołyską, w której spoczywało drobne stworzonko. Chociaż było to piękne dziecko, już białe i różowe, trzeba było być rodzicami, by się tak zachwycać temi niedoformowanemi rysami i niedokładnością kształtów. Wtem dziecko otworzyło oczy, jeszcze nieświadome, zagadkowe nieznaną przeszłością. Rodzice ze wzruszeniem powitali te oczy.
— Wiesz, on mnie widział!
— Napewno widział! ale i mnie także, wyraźnie na mnie spojrzał a potem odwrócił głowę!
— Ach, cherubinek!
Była to iluzya. Lecz ta mała twarzyczka taka nieurobiona, niema, mówiła do nich mnóstwo rzeczy, których nikt inny nie byłby w stanie pochwycić. Widzieli się jakby razem stopionymi w tem maleństwie, odkrywali nadzwyczajne do siebie podobieństwo, co pozwalało im całemi godzinami i dniami poruszać kwestyę: do kogo z nich dwojga był Gerwazy więcej podobny? A każde uparcie obstawało, że był wykapanym portretem drugiego.
Naturalnie, że pan Gerwazy, przebudziwszy się zaczął przeraźliwie krzyczeć. Ale Maryanna była bez litości: najpierwej niechaj się wykąpie a potem dostanie piersi. Zoe przyniosła konewkę gorącej wody, przygotowała wanienkę i postawiła w słońcu, przed oknem. Mateusz nie ustąpił i sam kąpał dziecko, zlewając je przez kilka minut wyżymaną nad niem gąbką. Maryanna, leżąc w łóżku, kierowała temi operacjami, żartując z przesadnych ostrożności ojca, który ręką podejmował syna z taką delikatnością, jakby się lękał obrazić święte ciało Boga dotknięciem swych męzkich, silnych palcy. Lecz zachwyt obojga rodziców wzrastał, patrząc na obnażone ciało dziecka. Jaki on był śliczny w wodzie! jak się lśniło w słońcu jego różowe ciałko! A jaki grzeczny! rozumny! bo zwykle przestawał krzyczeć, gdy się dostał w ciepłą kąpiel, okazując w ten sposób wyraźne zadowolenie z wody, opływającej go miłą pieszczotą. Nigdy jeszcze żaden ojciec, ani żadna matka nie posiadali takiego skarbu!
Gdy chłopiec został wyjęty z wanienki i przy pomocy Zoe wytarty cienkiemi płóciennemi płatkami, Mateusz rzekł:
— A teraz trzeba zważyć pana Gerwazego.
Była to operacja dość złożona, bo wynikały trudności z powodu wstrętu do niej okazywanego przez chłopca, który ruszał się, wił na wadze, uniemożliwiając dokładne spostrzeżenia. Ważono go co tydzień i różnica ograniczała się na gramach. Ojciec niecierpliwił się, więc matka przyszła mu z pomocą:
— Postaw wagę przy mnie na stole i daj mi malca w pieluszce, potem odejmiemy co przypada na ciężar pieluszki...
Lecz właśnie w tejże chwili wpadła zwykła poranna napaść do sypialni. Czwórka dzieci, z których starsze już same się ubierały i pomagały się ubrać młodszym, ukazały się, wbiegły, galopując jak wypuszczone stado źrebiąt. Już uściskały ojca, rzuciły się na łóżko matki, krzycząc wesołe „dzień dobry“, lecz widok Gerwazego, leżącego na wadze, zastanowił je, uspokoił, wzbudzając podziw złączony z ciekawością.
— Po cóż się jego jeszcze waży? — spytał młodszy, Ambroży.
Starsi, bliźnięta Błażej i Denizy odpowiedzieli równocześnie:
— Przecież już tobie o tem mówiono... waży się Gerwazego, by się przekonać, czy mamy nie oszukano, gdy go kupiła na targu...
Rózia, jeszcze nie zupełnie pewno trzymająca się na nogach, usiłowała wejść na łóżko, chwytała za brzeg wagi, krzycząc piskliwym głosikiem:
— Chcę widzieć!... chcę widzieć!...
O mało co nie przewróciła wszystkiego, bo i bracia za jej przykładem sięgali do stolika. Trzeba było pozbyć się napastników, więc ojciec rzekł do nich:
— Idźcie się bawić na podwórze... włóżcie kapelusze od słońca i bawcie się pod naszem oknem, byśmy mogli was widzieć i słyszeć...
Wreszcie Maryanna zdołała akuratnie zważyć Gerwazego, pomimo że krzyczał i podrzucał się w pieluszce. I o szczęście! przybyło mu siedem gramów! Bo dotąd, tak jak wogóle wszystkie nowonarodzone dzieci, tracił na wadze w pierwszym tygodniu a w drugim prawie nic mu nie przybyło ciężkości. Lecz oto teraz zaczynał rosnąć i tyć! Rodzicom już się zdawało, że go widzą tęgim, pięknym chłopcem, biegającym ze starszem rodzeństwem. Siedząc na łóżku, Maryanna owijała go zręcznemi rękami, strzegąc, by nie miał skrępowanych ruchów i żartowała, odpowiadając na jego krzyki:
— Tak, tak, rozumiem czego chcesz, jesteś głodny.. Zaraz, zaraz, już zupa gotowa, dostaniesz ciepłej, gorącej, ile tylko zechcesz...
Zaraz po przebudzeniu się, Maryanna wystroiła się na dzień cały, uczesała piękne, długie włosy, skręcając je wysoko w olbrzymią torsadę na wierzchu głowy. Biała jej szyja była odsłonięta, wynurzając się z jasnego flanelowego kaftanika, obszytego koronkami. Wsparta o poduszki na sztorc postawione po za jej plecami, śmiejąc się do męża, do syna, wydostała jedną ze swych ładnych, twardych piersi, pęczniejących mlekiem, rozwiniętych jak kwiat życia, biały i różowy; dziecko łakomstwem powodowane, niecierpliwiło się, chwytając pierś łapkami i usteczkami szukając a gdy znalazło z pomocą matki, przypięło się gwałtownie, ssąc, pijąc, jakby jeszcze najlepszych cząstek krwi domagając się od swojej rodzicielki. Aż krzyknęła z bólu za mocniejszem targnięciem.
— A! małe dyablątko... on mnie zjada...
Mateusz chciał trochę zasunąć firankę, widząc, że oboje są w słońcu.
— Zostaw, zostaw jak jest, słońce nam nie zaszkodzi! — zawołała. Słońce nam dodaje siły i wiosnę w nas przelewa.
Odszedłszy od okna, Mateusz usiadł na skraju łóżka i zapatrzył się w prześliczny obraz matki karmiącej dziecko, podczas gdy słońce ożywczemi promieniami podnosiło wdzięk ich zdrowia i piękna. Bo niema wspanialszego rozkwitu, świętszego symbolu wiekuistości życia, jak dziecko przy piersi matki. Był to dalszy ciąg macierzyńskiej twórczości kobiety; matka oddawała się jeszcze na długie miesiące dopełnieniu rozpoczętego dzieła, mlekiem i krwią swoją karmiła, by stworzyć człowieka, otwierała zdrój życia, zdrój płynący z jej ciała, ku pokrzepieniu i zapewnieniu istnienia świata. Wątłe, obnażone dziecko oderwane z jej wnętrzności, tuliło się do ciepłej jej piersi, jak do nowego przybytku miłości, by się ogrzać i wzmocnić. Było to proste konieczne następstwo. Ona jedna, ona, będąca tworzycielką mogła być i karmicielką, jeżeli była dbałą o zdrowie i piękno ich obojga. Ztąd urok tego obrazu, ztąd ta bezgraniczna radość i nadzieja promieniejąca od matki z dzieckiem przy piersi, ztąd to niezrównane piękno i świętość, jak od wszystkiego co naturalnie się przyczynia do zdrowego, logicznego wzmożenia ludzkiego żniwa.
Zoe, która uprzątnąwszy pokój i wyniósłszy wanienkę, powróciła z bukietem bzu w glinianym wazonie, rzekła, że państwo Angelin, powracając z porannej przechadzki, zatrzymali się przed domem i pytają o zdrowie pani.
— Poproś, by tutaj przyszli! — zawołała uradowana Maryanna. Jestem już ubrana i mogę przyjmować gości!
Państwo Angelin była to owa para młodych małżonków rozkochanych w sobie, mieszkających w małym domku w Jauville i biegających po samotnych dróżkach bezludnej okolicy. Dziecko pragnęli mieć dopiero za lat kilka, by teraz z całą swobodą módz się oddawać miłości i żyć wyłącznie jedno dla drugiego. Pani Angelin była śliczną brunetką, o zgrabnych kształtach ciała, o twarzy wesołej, promieniejącej szczęściem miłosnych pieszczot. Mąż jej był pięknym blondynem. o szerokich ramionach, o wyglądzie muszkietera z pokrętnemi wąsami i bródką. Prócz dziesięciu tysięcy franków stałego dochodu, pozwalającego im żyć według upodobania, pan Angelin zarabiał drugie tyle, malując wachlarze ukwiecone różami i postaciami kobiet we wdzięcznych pozach. Dotychczasowe wspólne ich życie było idyllą pełną pocałunków i miłosnych szeptów. W przeszłym roku jesienią, zawiązali ściślejszą znajomość z państwem Froment i spotykali się z sobą nieledwie codziennie.
— Więc można wejść?... pozwalacie?... — wołał Angelin, idąc po schodach.
A gdy pani Angelin, wbiegłszy do pokoju, ucałowała Maryannę, uznała za konieczne usprawiedliwić się z tak rannej wizyty.
— Wyobraź sobie, moja droga, żeśmy się dopiero wczoraj wieczorem dowiedzieli o waszem przybyciu a byliśmy przekonani, że przeprowadzicie się z Paryża na wieś nie prędzej, niż za parę tygodni... Zatem, wyszedłszy dziś na spacer, nie mogliśmy się powstrzymać, by do was nie wstąpić i chociażby dowiedzieć, się co u was słychać... Wszak nie masz nam tego za złe?...
Nie czekając na odpowiedź, młoda kobieta, upojona wiosennem powietrzem i wesołem słońcem, szczebiotała dalej:
— A więc to jest nowo przybyły panicz?... Bo to chłopiec, wszak tak?... I wszystko odbyło się jaknajpomyślniej... widzę to, dość na was spojrzeć... O, ty wyśmienicie te sprawy załatwiasz... Ach, ale jaki on jeszcze mały, maleńki... Robercie, patrz jak on grzecznie leży przy piersi... Zupełna laleczka... Robercie! czy ty widzisz, jaki on zabawny, prawdziwa uciecha na niego patrzeć!
Mąż, widząc ją zachwycającą się dzieckiem, zbliżył się, patrzał i chwalił, by zrobić jej przyjemność.
— Tak, rzeczywiście, on bardzo milutki... Ale większość dzieci w jego wieku jest brzydka, chuda, fioletowa, jak oskubane kurczęta... Ale on jest biały, tłusty i miłe sprawia wrażenie.
— Jeśli będziecie chcieli, możecie mieć takiego samego — rzekł Mateusz, głośno się śmiejąc. Taka ładna z was para, że dzieci wasze napęwno będą udanemi okazami.
— Jeszcze nasz czas nie nadszedł... Wiesz, że Klara nie chce mieć dziecka przed trzydziestym rokiem... Więc mamy jeszcze pięć lat, by się kochać tylko we dwoje... A gdy Klara skończy lat trzydzieści, wtedy zaczniemy się starać o jakie maleństwo...
Jednak pani Angelin z chciwością wpatrywała się w Maryannę i małego Gerwazego, ulegała zachciance posiadania takiej własnej laleczki a może budził się w niej dotąd uśpiony instynkt macierzyński. Serce posiadała kochające, była nieskończenie dobra, chociaż trzpiotowata, jak zadowolona z życia kochanka.
— Robercie... szepnęła — pochylając głowę na ramię męża a gdybyśmy i my mieli takie dzieciątko...
Oburzył się na nią i rzekł z żartobliwą pieszczotliwością:
— Więc ja tobie już nie wystarczam do szczęścia?... A czy wiesz, że przez dziewięć miesięcy trwania ciąży i przez następnych piętnaście miesięcy karmienia dziecka, nie moglibyśmy się pieścić... Całe dwa lata byłyby stracone dla naszej miłości... Mateuszu, wszak mąż rozsądny, dbający o zdrowie matki i dziecka, musi się wyrzec swojej żony przez tak długi przeciąg czasu?...
Mateusz śmiejąc się, odpowiedział:
— Jest w tem trochę przesady... Ale jest i trochę prawdy... Najlepiej wszakże byłoby tak postępować jak powiedziałeś...
— Słyszysz, Klaro! musiałbym się ciebie wyrzec na całe dwa lata! No powiedz!... czyż ty naprawdę sobie tego życzysz?.. A jeżeli taka powściągliwość byłaby po nad moją możność i gdybym zaczął się umizgać do innych kobiet?...
Maryanna i Klara rumieniły się, lecz śmiejąc się, brały udział w tej drażliwej rozmowie. Czyż nie wzbudzają w swych mężach dość przywiązania, by cierpliwie czekali, nie myśląc o zawiązywaniu miłostek po za domem?... Niewierność w takich okolicznościach byłaby czemś niegodziwem i bardzo wstrętnem.
— O, ja się nie lękam, by mój Robert mógł mi być niewierny, zawołała z przekonaniem ładna pani Angelin. On jest na to zbyt we mnie rozkochany i nie wie nawet, czy są jakie inne kobiet? na świecie...
Jednakże przeczucie możliwej zazdrości już ją zachwiało w chwilowej ochocie dziecka. Nie śmiała tego powiedzieć głośno i uważnie przypatrywała się Maryannie, pragnąc się przekonać, czy ciąża i połóg nie odbierają urody, czy nie psują kształtów ciała, bo gdyby zbrzydła, to może Robert przestałby ją miłować z żądzą kochanka. Lecz ta wesoła, świeża kobieta z dzieckiem przy piersi, opromieniona słońcem padającem na łóżko całe w bieli, stanowiła zachwycający obraz. Ale są mężczyźni, którzy się tem brzydzą. W umyśle Klary toczyła się walka, ujawniona odezwaniem się:
— Mogłabym nie karmić sama... Wzięlibyśmy mamkę...
— Naturalnie — rzekł mąż. Nigdybym ci nie pozwolił, byś sama karmiła, byłoby to wprost idyotycznie...
Spostrzegł, że się odezwał zbyt brutalnie i zaczął przepraszać Maryannę. Ale wszak wogóle kobiety nie chcą karmić swoich dzieci i gdy mają na to materyalne środki, biorą mamkę dla dziecka.
— Co do mnie — zawołała Maryanoa — to chociażbym miała miliony karmiłabym moje dzieci, nawet gdyby mi się tuzin ich urodziło. Przedewszystkiem pewną jestem, że ucierpiałabym na zdrowiu, gdyby dziecko nie wypiło ze mnie mleka, które natura we mnie dla niego przygotowała... kochane maleństwo! ono dla mojego zdrowia jest takie, łakome! A prócz tego, gdybym sama go nie wykarmiła, to wyobrażałabym sobie, że zaniedbałam ważnego obowiązku i za każdem niedomaganiem dziecka, czułabym się winowajczynią, matką występną, która nie dba o zdrowie i życie niemowlątka, pozbawionego najodpowiedniejszego pokarmu!
Mówiąc to, Maryanna spuściła oczy, by patrzeć na syna, łapczywie ssącego mleko z jej piersi. Wzrok jej ogarniał miłością małą dziecinę, szczęśliwą była nawet, gdy łakome usteczka szarpnęły ją aż do bólu, radowała się bowiem wtedy, że malec ma dobry apetyt. Półgłosem, jakby w marzeniu, odezwała się znowu:
— Moje dziecko powierzać innej, obcej kobiecie!... nie, nie, nigdy! byłabym zbyt zazdrosna, chcę być jego rodzicielką i karmicielką, ja go poczęłam, urodziłam, powinnam je i wykończyć... Już to nie byłoby moje dziecko, gdyby je wykończyć miała obca kobieta. A mam tu na względzie nietylko zdrowie fizyczne dziecka, ale całość jego istoty, jego inteligencyę, serce, ono powinno mieć to wszystko odemnie, moje własne. Gdybym w niem później dostrzegła wady, byłabym przekonana, że to mamka, ta obca kobieta mi je zatruła... Ukochane moje dzieciątko, gdy mnie ssiesz tak mocno, czuję, że cała w ciebie przechodzę i jest mi to wielką, niewypowiedzianą rozkoszą...
Podniosła oczy i ujrzała Mateusza, który pochylony przy niej, patrzał na nią bardzo wzruszony. Dodała więc z wesołym uśmiechem:
— Ty bierzesz w tem udział!
— Najdroższa moja! — rzekł całując ją a zwróciwszy się do pary kochanków, zawołał z przejęciem:
— Ona zawsze ma słuszność! Ach, gdyby wszystkie matki mogły ją słyszeć, może powróciłby we Francyi obyczaj karmienia swoich dzieci! Niechajby to się stało uznanem pięknem! A powinno tak być, bo niema pogodniejszego i wyższego nad to piękna!
Państwo Angelin uśmiechali się przez grzeczność, lecz nie zdołał ich przekonać, tak dalece drogą im była ich egoistyczna miłość kochanków. Ostatecznie zaś zostali zrażeni drobnym, przewidzianym wypadkiem, zwykłym, naturalnym objawem ułomnej ludzkiej natury. Pan Gerwazy kończył właśnie ssać, gdy Maryanna spostrzegła, że zapomniał się w pieluszkach. Roześmiała się, że to zaszło nie w porę, lecz bez zakłopotania wzięła czystą pieluszkę, by nanowo spowinąć dziecko, które najpierw gąbką wymyła i wytarła. Ta obsługa przy różowem, pulchnem ciałku dziecka, była dla niej spełnieniem miłego obowiązku. Jednakże ludzie obcy, nie przywykli do obchodzenia się z niemowlętami, mogą mieć inne zapatrywania i patrzeć na to z pewną odrazą. Państwo Angelin wstali i śpiesznie zaczęli się żegnać.
— Zatem za dziewięć miesięcy, wszak tak?... — pytał ich Mateusz żartobliwym tonem.
— Może za osiemnaście, bo trzeba trochę czasu, by się zdecydować — odparł Robert, spoglądając na Klarę już wystygłą w zapale macierzyństwa.
Wtem pod oknami rozległ się głośny gwar, hałaśliwe krzyki małych dzikusów, bawiących się z wiejską swobodą. Przyczyną krzyków była piłka, która podrzucona w górę, osiadła w gałęziach drzewa. Błażej i Denizy rzucali kamykami, by ją ztamtąd wydostać, Rózia podskakiwała krzycząc, jakby w nadziei, że zdoła tam sięgnąć wyciągniętymi rączkami. Ambroży, sprawca nieszczęścia, usiłował wejść na drzewo. Państwo Angelin byli przerażeni hałaśliwością tej sceny.
— Jakżeż wy zdołacie wytrzymać, jeżeli naprawdę dojdziecie do tuzina takich swawolników!... — szepnęła Klara.
— Namby się zdawało, że dom jest smutny jak grób, gdyby nie było tego hałasu — odpowiedziała Maryanna, zabawiona wystraszonemi minami państwa Angelin. Dziękuję za odwiedziny, przyjdę do was, gdy zacznę wychodzić na dłuższe spacery...
Miesiące marzec i kwiecień były ciepłe i pogodne, co posłużyło Maryannie do szybszego powrotu do zupełnego zdrowia. Więc też stary pawilon, odosobniono leżący na skraju lasu, był pełen nieustającej radości. Zwłaszcza niedziele były wesołe z powodu obecności ojca, który we wszystkie inne dni wyjeżdżał od rana do Paryża, do biurowego zajęcia a powracał wieczorem około godziny siódmej, zmęczony całodzienną pracą. Jakkolwiek nie tracił pomimo to swego zwykłego dobrego humoru, wszakże coraz częściej troszczył się o przyszłość. Ubogie życie, jakie wiódł z rodziną, bynajmniej mu nie ciężyło, bo nie miał ambicyi dojścia do jakiegoś świetnego stanowiska, albo do bogactw. Wiedział przy tem, że Maryanna podzielała jego zapatrywania, zadawalniając się szczęściem domowem, życiem pracy, zdrowia, spokoju i miłości. Pomimo to pytał sam siebie, jakże zdołają oni wyżyć z jego zarobku, jeżeli wciąż rodzina będzie się powiększać?.. Jakże opędzą najnieodzowniejsze potrzeby, jeżeli przybywać im będą dzieci?... Bo jednak wraz z każdem dzieckiem przybywały nowe wydatki... Płodząc dzieci, trzeba im módz zapewnić dostateczne wyżywienie... krzyczące z głodu usta zaspokoić chlebem, trzeba więc stwarzać nowe zasoby, żądać od ziemi przysporzenia pokarmu. Mateusz uznawał, że powinien myśleć o zaspokojeniu bytu swej rodziny, inaczej bowiem byłoby to karygodnym brakiem przewidywania. Uczciwy człowiek nie może jak ptak znosić bezmyślnie jajka, by następnie wypuszczać pisklęta na żer, niszczący cudze żniwo. Mateusz zastanawiał się coraz częściej nad sposobami powiększenia swych dochodów, bo od przyjścia na świat Gerwazego, Maryanna pomimo cudów oszczędności, z największym trudem starczała z pieniędzmi do końca miesiąca. Trzeba było się powstrzymywać od potrzebnych wydatków, skąpić masła przy smarowaniu chleba, donaszać stare ubrania aż do ostatniej nitki. A z każdym rokiem dzieci były większe, więc w miarę tego rodzice musieli więcej na nie wydawać. Trzej starsi chłopcy chodzili teraz do szkoły w Janville a chociaż koszta były ztąd niewielkie, nasuwała się wszakże myśl, że niezadługo trzeba będzie ich posyłać do liceum w Paryżu. Zkądże na to wziąć pieniędzy?.. Ciężkie te zadania stawały się nieodstępnemi myśli Mateusza a ztąd wynikające troski, gasiły zwykłą wesołość jego i Maryanny, psując im uciechę z pogodnej wiosny, zdobiącej zielenią i kwiatami, rozległe obszary okolicy, wśród której zamieszkiwali.
Najgorszem było, że Mateusz miał przekonanie, że jest nazawsze skazany być rysownikiem w zakładzie Aleksandra Beauchêne. A jeżeliby nawet doszło z czasem do tego, by mu zdwojono jego pensyę, to siedmio czy ośmiotysięczny roczny dochód, nie dozwoliłby mu na urzeczywistnienie marzenia wychowania licznego potomstwa, w warunkach odpowiednich, by ono wzróść i rozwinąć się mogło swobodnie, szczęśliwie, jak drzewa lasu dowolnie czerpiące swe siły z ziemi, tej matki — wspólnej, darzącej ich zdrowiem i pięknem z niewyczerpanych swoich zasobów. Ztąd też, od chwili swego tegorocznego powrotu do Janville, Mateusz czuł się pociągnięty ku rolnej pracy, zastanawiał się nad tem podczas dłuższych przechadzek a myśli jego wciąż około tego projektu wirujące, rozszerzały się, nabierały mocy, lecz jeszcze nie przedstawiały mu żadnego ściślejszego panu. Często się zatrzymywał na skraju gęstego lasu i patrzał na pole żyta, dobiegające do bagna, którego wody lśniły się na słońcu pomiędzy zaroślami kamienistego odłogu. Gdy tak stał zapatrzony, przedstawiało mu się mnóstwo projektów, lecz wszystkie były zwikłane, niewyraźne i tak dziwne, że nie śmiał o tem z nikim mówić, nawet ze swoją żoną. Lękał się, że będzie wyszydzony. A nie byłby umiał jasno przedstawić swoich planów, był bowiem w tej pierzchliwej godzinie, gdy wynalazca czuje powiew odkrycia przed ostatecznem sformułowaniem swej idei. Dlaczegożby nie miał się odwołać do ziemi, tej odwiecznej karmicielki?... dlaczego niema wykarczować i zapłodnić tych olbrzymich obszarów, tych lasów, pustek, kamienisk, które go otaczają, leżąc bezpożyteczne?...uznawał, że każdy człowiek powinien wzmagać dobrobyt, tworzyć swoje bogactwo, więc dlaczegożby on, za każdem spłodzonem dzieckiem, nie miał powołać do życia chociażby jednego pola wykrojonego w tych jałowych pustkowiach, pola, któreby żywiło nowo zrodzonego członka rodziny, bez przysparzania jej ciężaru... Lecz to było i wszystko, myśl nie przedstawiała się jaśniej, urzeczywistnienie ulatywało w chwili najżarliwszego rozmarzenia.
Byli już przeszło od miesiąca na wsi, gdy pewnego wieczoru, Maryanna zupełnie powróciwszy do zdrowia, wyszła aż do mostu na rzeczce, popychając wózek, w którym spał Gerwazy, by doczekać się powrotu Mateusza, mającego dziś przybyć wcześniej aniżeli zwykle. I rzeczywiście nadszedł przed godziną szóstą. Zaproponowała, by wrócić do domu dalszą drogą, około młyna nad rzeką, bo potrzebowała tam kupić jajek u pani Lepailleur.
— I owszem — odpowiedział Mateusz. Wiesz, że lubię stare, romantyczne młyny. Co nie przeszkadza, że gdyby ten oto młyn do mnie należał, tobym go zwalił i wystawił nowy, podług ulepszonego systemu.
Wkrótce weszli na podwórze starodawnego domostwa, do połowy obrośniętego bluszczem, uroczego jak w legendzie. Olbrzymie koło próchniejącego młyna, do połowy zamoczone w wodzie, omszałe zielonemi mchami, spokojnie drzemać się zdawało. Młynarz był ryży, wysoki i chudy, młynarka również wyschnięta i ruda jak mąż a oboje młodzi i szorstcy w obejścia. Syn ich, mały Antoni, siedział na ziemi i bawił się wygrzebywaniem dołków zasmolonemi rękami.
— Pani chce kupić jajek? — spytała młynarka — zapewne muszą być świeżo zniesione, zaraz zobaczę...
Nie śpiesząc się z przyniesieniem, patrzała na Gerwazego śpiącego w wózka.
— Ach, to najmłodszy synek państwa... Tłusty jest i ładny... Ale też sypią się i sypią dzieci u państwa!
Młynarz nie mógł się powstrzymać, by nie przywtórzyć żonie głośnym, drwiącym śmiechem i z familiarnością chłopa wobec burżuaza, o którym wie, że jest ubogi, rzekł:
— A więc macie państwo już pięcioro tego drobiazgu! My, biedni ludzie, nie moglibyśmy sobie pozwolić na taką czeredę dzieci!
— Dlaczego?... — spytał spokojnie Mateusz. Przecież macie ten młyn a prócz tego sporo pola, zatem ręce do pracy tylkoby was wzbogaciły, ciągnąc większe dochody z ziemi.
Te proste słowa podziałały na młynarza jak smagnięcie batem.
Zaczerwienił się ze złości i zaczął urągać swojemu losowi. Przecież ten butwiejący młyn nie może go wzbogacić, kiedy nie wzbogacił ani jego ojca, ani dziadka. A pola, które mu żona wniosła w posagu, nic nie są warte i chociażby człowiek rosił je własnym potem, to nigdy nic nie będzie na nich rosło, nawet koszta uprawy i ziarna się nie zwrócą.
— A mnie się zdaje, że możnaby mieć niemałe zyski, mówił znów Mateusz. Ale należałoby młyn naprawić, doprowadzić do porządku, zmienić stary mechanizm a lepiej jeszcze postawić w nim dobrą maszynę parową.
— Naprawić mój młyn! postawić parową maszynę! ależ to byłoby szaleństwo! po co?... I tak nie codzień mam co do zmielenia a cóżbym mielił, kiedy ludzie w okolicy coraz gromadniej przestają siać zboże!
Mateusz, nie zważając na utyskiwania pana Lepailleur, mówił dalej:
— A jeżeli pola są nieurodzajne to jedynie dlatego, że są źle uprawiane, podług starej rutyny zarzuconej przez postępowych gospodarzy, używających maszyn i sztucznych nawozów.
— Maszyny! ładny wynalazek! a toż dobrze wiem, że zaprowadzenie maszyn zrujnowało i rujnuje niemało ludzi... Nie mnie do takich rzeczy namawiać! Pan mówi o ziemi, jak każdy, co się na niej nie zna, bo nigdy nie miał z nią do czynienia... Chciałbym pana zobaczyć gospodarującego tutaj, toby się pan przekonał, że nie można od ziemi otrzymać tego, czego dobrowolnie dać nie chce...
Mówił z coraz większem uniesieniem, z gwałtowną brutalnością obwiniając nie własne lenistwo i upór, lecz ziemię, tę macochę, jak ją nazywał. Chełpił się, że wiele świata widział, bo będąc w wojsko, bił się w Afryce a ztąd wyciągał wniosek, że wiele więcej wie, aniżeli ci, którzy zawsze siedząc na miejscu, są głupi jak bydlęta. Powróciwszy z pułku do domu, odrazu okazywał wstręt do młyna i ziemi, utrzymując, że to niewdzięczna praca, mogąca dać zaledwie kawałek suchego chleba. Ziemia i niebo zbankrutowały! A chłopi teraz dopiero zaczynają jasno widzieć położenie i tracą wiarę, by stara, zużyta, wyczerpana ziemia mogła dawać plony. Nawet słońce tak nie świeci jak dawniej i ono się popsuło, słowem, wszystko się sprzysięgło, by praca rolna była cośkolwiek bądź wartą.
— Nie, panie, do tego już nikt nie powróci, to skończone! Ziemia, praca na wsi, to głupstwo i to przestało dla mnie istnieć. A ci chłopi, którzy się jeszcze zawezmą i znoją, to dla nich nietylko że chleba ale i wody wkrótce nie będzie... Dlatego też wolałbym utopić się w rzece, aniżeli mieć jeszcze jedno dziecko... po co wyprowadzać na świat jeszcze jednego głodomora więcej?... Antoni jest jedynakiem, więc starczy to, co mu po nas zostanie... Dlatego też strzedz się będziemy drugiego dziecka! Z Antoniego nie zrobimy chłopa, przysięgam panu, że go od takiego nieszczęścia zdołamy uchronić... Jeżeli będzie się chciał uczyć i karyerę robić w Paryżu, to ja go od tego nie będę powstrzymywać, bo podług mnie tylko w Paryżu można się czegoś dorobić... Pozwolę mu wszystko tutaj sprzedać i puścić się na zbiór żniwa na paryzkim bruku... Tam talary łatwiej rosną aniżeli kłosy na pola... moje życie zmarnowane, bo tam nie poszedłem, gdy pora była po temu a teraz, kiedy widzę, którędy trzeba było iść, to chociaż syna na dobrą drogę skieruję...
Mateusz się roześmiał. Bo czyż nie było to dziwnem zjawiskiem, że on, burżuaz z dziada pradziada, człowiek z wyższem wykształceniem, pragnął osiąść na roli, zżyć się z ziemią, matką wszelkiej pracy i dobra a oto ten prosty chłop wymyślał ziemi, przeklinał swój młyn i pola, upierając się wychować syna w nienawiści do wiejskiej pracy. Te dwa przeciwne sobie dążenia, zastanowiły Mateusza i bolał nad tem bezustannem wyludnianiem się wsi na korzyść miasta, w progresywnej tej wędrówce wiejskiego ludu dopatrując się niepowetowanej szkody dla ogólnego dobra swojego kraju.
— Pan się mylisz w swoich dowodzeniach, rzekł wesoło, chcąc załagodzić ostry ton rozmowy. Nie trzeba opuszczać ziemi, bo ona pomścić się gotowa... Na pana miejsca podwoiłbym staranność w uprawie roli i mam przekonanie, że miałbym wdzięczność za pracę. Bo ziemia jest tem, czem była, płodność jej jest niewyczerpana i będzie zawsze dawała plony tym, którzy z miłością oddadzą się jej uprawie.
Lepailleur nie dał się przekonać i podnosząc w górę zaciśnięte pięści, krzyknął:
— Ziemia jest nic nie warta i znoić się nad nią nie myślę!
— A wiesz pan — rzekł Mateusz — ja wydziwić się nie mogę, że dotąd się nie znalazł inteligentny, odważny człowiek, któryby się pokusił o zużytkowanie olbrzymich, opuszczonych włości Chantebled, zakupionych przez ojca pana Séguin i dotąd leżących odłogiem. Masę gruntu możnaby wykarczować z pod zarośli a przy tem lasy doprowadzić do porządku... Mam przekonanie, że z tych jałowych obszarów, możnaby mieć urodzajne pola... Wspaniałe zadanie dla człowieka chcącego coś stworzyć własną pracą i wytrwałością.
Lepailleur zrazu osłupiał a wreszcie parsknął śmiechem.
— Ależ, mój kochany panie, jesteś waryatem, że mówisz coś podobnego, przepraszam bardzo, ale doprawdy jesteś pan waryatem! Chautebled zamienić w urodzajną ziemię! Karczować kamienie i wpakować się z orką w bagniska! Miliony-by pan wyłożył a wszystek ten grunt nie wyda i worka owsu! Cała ta okolica jest dyabła warta! Dziadek mojego dziadka widział ją pustkowiem jak dzisiaj i wnuk mojego wnuka taką samą będzie ją oglądał... Nie jestem ciekawy, ale chciałbym zobaczyć waryata, któryby się rzucił do uprawy gruntów, jakie pan Séguin tutaj posiadał Chantebled pod żadną uprawę nigdy się nie nada i zginie każdy, co się do tego chwyci!
— A kto to wie, może się taki śmiałek znajdzie i zrobi dobry interes, rzekł Mateusz na zakończenie. Miłością cudów można dokonać!
Młynarka, zebrawszy po kątach tuzin jaj zniesionych tu i owdzie przez kury, nadeszła i wpatrzyła się w męża, podziwiając jak to on umie pięknie rozmawiać, nawet z takim mądrym burżuazem. Małżonkowie Lepailleur żyli z sobą w zgodzie, bo jednakowo byli chciwi i rozgoryczeni, że nie mogą łopatą zgarniać pieniędzy w swoim młynie i jednakową mieli wzgardę dla pracy rolnej; marzyli, by syna wychować na miejskiego pana noszącego cylinder, bo tylko taki i w mieście może się łatwo wzbogacić.
Maryanna, biorąc jajka z rąk pani Lepailleur, włożyła je za poduszkę w głębi wózka a ta zwróciła jej uwagę na Antoniego, który wyskrobawszy dołek w ziemi, pluł teraz do środka:
— Pani widzi, jaki on rozgarnięty... O, z niego wyrośnie uczony człowiek, już zna litery, więc go zaczniemy posyłać do szkoły... Wdał się w ojca, zatem jestem spokojna, że nie będzie głupi!
W dziesięć dni później, w niedzielę, Mateusz podczas spaceru z Maryanną i z dziećmi, wpadł wreszcie na myśl, która jasno tym razem przed nim stanąwszy, miała zdecydować o przyszłości ich wszystkich. Wyszli z domu po południu z zamiarem zjedzenia podwieczorku na otwartem powietrzu, wśród traw i ziół już wysokich. Przebyli sporo ścieżek, nachodzili się po gajach i pustkowiach, by znów powrócić na skraj lasu gdzie zasiedli pod dębem, mając przed sobą widok na pawilon, w którym zamieszkiwali i na całą rozległą płaszczyznę aż do Janville. Na prawo, ciągnęło się bagniste płaskowzgórze, opuszczające się szerokiemi, wklęsłemi smugami wyschłego gruntu. Po za siedzącą pod dębem rodziną były lasy, złożone przeważnie z gęstych zarośli, z polanek o trawach wysokich i nigdy nie koszonych. Cisza była zupełna, nie było widać ani jednej ludzkiej postaci, nic, tylko natura pozostawiona w stanie zupełnej dzikości i jasne słońce pogodnego dnia kwietniowego. Ziemia zdawała się pęcznieć nagromadzonemi sokami płynącemi z niewiadomego, głębokiego jeziora życia, które ujawniało się obfitością i bogactwem traw, siłą młodych pędów na krzewach, bujnością liści drzew w lesie. Zapach niezaspokojonej miłości, zapach silny i upajający, unosił się nad ziemią i młodą roślinnością.
— Nie odchodźcie za daleko! — wołał Mateusz do dzieci. Pozostaniemy tutaj pod dębem i niedługo będzie podwieczorek.
Błażej i Denizy galopowali a za niemi podążał Ambroży; bawili się w ściganie, podczas gdy Rózia nie mogąca biedz tak szybko jak bracia, gniewając się, wołała na nich, by lepiej zbierali z nią kwiaty. Dzieci były upojone zabawą na świeżem powietrzu a przy kulaniu się po ziemi naczepiały się o nie trawy, tak, iż podobne były do małych faunów, pląsających pośród dzikich gajów. Zmęczeni, wrócili ku rodzicom, zaczęli układać wiązanki kwiatów i znów wszystko porzuciwszy, rozpierzchli się w nowych pościgach, biorąc na przemiany Rózię na plecy.
Podczas odbytego już długiego spaceru, Mateusz wpadał w zamyślenie, wpatrując się w tę lub inną stronę na rozległe otaczające grunta. Zdarzało się, że nie odpowiadał na pytania Maryanny, zaprzepaszczony w myślach nad kamienistą równiną, gajem zwikłanych drzew i krzewów, źródłem wytryskującem i wlewającem się do bagna lub kałuży. A jednak Maryanna odczuwała, że Mateusz nie był smutny ani względem niej zobojętniały, bo gdy spojrzał na nią był jak zwykle tkliwie kochający i szczerze wesoły. Od pewnego czasu dostrzegła w nim zamiłowanie do długich przechadzek, zdarzało się, że go samego wyprawiała w stronę lasu, domyślając się, że on coś ważnego projektuje w swej głowie, lecz o nic się go nie pytając, wyczekiwała z ufnością, by się przed nią wypowiedział.
Lecz pomimo, że Mateusz głęboko się zamyślił, cały zapatrzony w ciągnące się dokoła obszary gruntu, głośno zawołała:
— Zbliż się, zbliż i przekonaj!
Pod dębem, tuż przy rodzicach, leżał Gerwazy w wózku, zatopionym wyżej kół w bujnych trawach i chwastach. Podczas gdy Maryanna przygotowywując podwieczorek, wyjęła z koszyka srebrny kubek, zauważyła, iż dziecko obracało główkę, śledząc za jej ręką w której błyszczał metal oświetlony słońcem. Powtórzyła doświadczenie i znów dziecko powiodło oczami za błyszczącą gwiazdą, której blask po raz pierwszy uderzył niepewność zmąconego jeszcze jego wzroku.
— Tym razem nikt nie powie, że się mylę, że sobie nie wiedzieć co wyobrażam... On już widzi, napewno widzi!... Ach, ty moja śliczności, mój skarbie ukochany!...
I rzuciła się, by całować dziecko, uszczęśliwiona pierwszem jego spojrzeniem. A zaraz spotkała ją i druga radość. Gerwazy po raz pierwszy wyraźnie się uśmiechnął.
— Patrz, patrz! — wołał teraz Mateusz, który wraz z żoną pochylił się nad wózkiem. On się uśmiechnął, jak tylko przewidział na swoje ślepki tak i śmiać się zaczął!
Maryanna serdecznie i głośno się roześmiała.
— Prawda, on się śmieje! naprawdę się śmieje! Ach jaki on zabawny, ach a jaka ja kontenta!
Ojciec i matka śmieli się z zadowolenia, śmieli się razem do uśmiechającego się dziecka, chociaż ten jego uśmiech był zaledwie dostrzegalny, przelotny, jak lekki dreszcz na równej powierzchni krynicznej wody.
Z radości przywołano czwórkę rozbrykanych dzieci, które się zbiegały, wyskakując pomiędzy roślinnością.
— Róziu! Ambroży! chodźcie... Błażeju! Denizy! chodźcie, czas na podwieczorek!
Zamiast stołu była ziemia pokryta wiosenną trawą. Mateusz odczepił koszyk zawieszony na przodzie wózka a matka zaczęła obdzielać dzieci przygotowanemi w domu krajankami chleba! Dzieci zamilkły gryząc i łykając z tak wyśmienitym apetytem, że aż miło było patrzeć. Ale Gerwazy zaczął krzyczeć, zniecierpliwiony, że jego najpierwej nie obsłużono.
— Tak, tak mój maleńki! o tobie zapomniano! — mówiła do niego matka. — Ale i ty dostaniesz! Otwórz pyszczek a będziesz miał swoją porcyę!...
Z prostotą i spokojnie, rozpięła stanik i wydostała pierś białą, delikatną jakby z jedwabiu, nabrzmiałą mlekiem, z różowym drobnym pączkiem z którego życie tryskało. I uczyniła to siedząc skąpana w złotych promieniach słońca, niepomna wstydu a nawet niepokoju, że ją może kto zobaczyć gołą, bo ziemia była goła, rośliny i drzewa były gołe i jak ona płynące sokami życia. Wyjąwszy dziecko z wózka, usiadła z niem na trawie, nieledwie znikając wśród bujnej roślinności, pędzonej ciepłem kwietniowych słonecznych promieni. Dziecko przytulone do obnażonych jej piersi, wciągało w siebie strumyki mleka, tak jak te niezliczone rośliny pojące się życiem, które wysysały z ziemi.
— Był głodny — rzekła. — No, no! proszę mnie nie szczypać tak mocno, ty mały żarłoku...
Mateusz stał przed nią w zachwyceniu, szczęśliwy z pierwszego uśmiechu dziecka, szczęśliwy z wesołości i apetytu ich wszystkich, szczęśliwy obfitością mleka, życiem świat darzącego. Znów pochwyciło go marzenie zamierzonej twórczości i po raz pierwszy odezwał się o tem głośno, wyznając przed Maryanną to, czego dotąd przed nikim nie wyjawił.
— Czas, bym się wziął do dzieła i założył królestwo pozwalające tem dzieciom mieć chleba poddostatkiem... A przecież przybędą nam inne dzieci, z każdym rokiem zjawi się nowy przybysz... Czy chcesz wiedzieć? czy chcesz, bym ci powiedział, jak widzę naszą przyszłość?...
Podniosła na niego oczy i z uśmiechem, z zajęciem zawołała:
— Ach dobrze, dobrze! powiedz mi swój sekret, jeżeli uznałeś, że już możesz się ze mną tem podzielić.. Domyślałam się, że się nosisz z jakiemi ważnemi projektami... Lecz o nic ciebie nie pytając, czekałam.
Nie odpowiedział jej wprost, lecz ulżył sobie w oburzeniu, jakie go nagle chwyciło pod wrażeniem wspomnienia rozmowy z młynarzem.
— Czy wiesz, ten Lepailleur, chociaż wygląda chytrze, jest głupi i leniwy. Bo czyż może być coś niedorzeczniejszego, jak wyobrażać sobie, że ziemia przestała być płodną, że ziemia bankrutuje; ziemia! ta nasza wiekuista matka, wiekuista nasza rodzicielka i karmicielka! Jest ona macochą tylko dla niewdzięcznych swoich synów, dla złych, upartych, ograniczonych, dla nieumiejących ją kochać i pielęgnować. Ale niechajże znajdzie inteligentnego syna, który otoczy ją czcią, który odda się jej całkowicie, który potrafi ją uprawiać za pomocą wszystkich nowych sposobów nagromadzonych przez wiedzę a opartych na doświadczeniu a wtedy ziemia drgnie wzmożonem życiem i okryje się bogatemi plonami. Mówią w całej okolicy, że dobra Chantebled są nic nie warte i że na tych gruntach tylko chwasty rość mogą! Otóż znajdzie się człowiek, który przekształci tutaj wszystko i ziemię tę przygotuje do wydawania plonów, jakich od niej zażąda!...
Odwrócił się, wyciągnął ramię i wskazywał punkta, o których mówił:
— Tam, po za nami, jest przeszło dwieście hektarów zarośli ciągnących się do folwarków. Mareuil i Lillebonne. Zarośla te są poprzecinane żyznemi polankami obfitującemi w źródła, możnaby z łatwością krzaki wykarczować i mieć bogate łąki a źródła są tak obfite, zwłaszcza tam na prawo, że nie mając ujścia, zamieniły całe płaskowzgórze w bagniska i stawy zarosłe trzciną i wiklinami. Otóż, gdyby się znalazł odważny człowiek, pożądający zdobyć dla siebie królestwo, toby zdrenował płaskowzgórze, oswabadzając je od wody martwo stojącej i dzięki kilku kanałom, posiadłby olbrzymie pola nadzwyczaj żyzne, mogące rodzić zboże najlepszego gatunku. A teraz patrz na okolicę przed nami... te łagodne spadki ciągnące się do Janville i Vieux Bourg, prawie w całości należą do Chantebled... przeszło dwieście hektarów leżących bez uprawy, porzuconych jako zbyt suche, zbyt chude i kamieniste. Więc rzecz prosta że należałoby wodę odciągniętą z bagnistego płaskowzgórza, skierować w tę stronę i za pomocą irygacyi doprowadzić grunt do pożądanej żyzności... Wiesz, ja te wszystkie grunta już zbadałem i doszedłem do przekonania, że nieużytkami leżące dobra Chantebled, możnaby zamienić na ziemię żyzną, najwydajniejszą... Na tych obszarach mogą dojrzewać łany najpiękniejszego zboża, nowy świat można tu stworzyć pracą i z pomocą wód dobroczynnych oraz słońca, tego naszego ojca, będącego źródłem istnienia wszechrzeczy...
Maryanna patrzała na niego z podziwem podczas gdy tak mówił z najwyższem przejęciem, rozegzaltowany wywoływaniem swojego marzenia. Lecz była wystraszona wielkością rojonych przez niego nadziei i nie mogła się powstrzymać od wypowiedzenia obawy, dyktowanej przezornością.
— Nie, nie, to za wiele; ty żądasz rzeczy niemożliwych... Jak możesz przypuszczać, że podołamy tak wielkiemu zadaniu, jak zagarnięcie tych obszarów i przetworzenie ich w kraj zboża! Gdzież weźmiesz na to kapitały i ręce, nieodzownie potrzebne do takiego podboju?...
Przez chwilę milczał, zbyt szorstko strącony z marzenia w rzeczywistość. Lecz roześmiawszy się, pocałował ją, mówiąc:
— Masz słuszność, jestem rozmarzony i prawię szaleństwa... Ale moja ambicja nie sięga tak daleko, by się stać z dnia na dzień królem Chantebled, co nie przeszkadza, że wszystko co ci powiedziałem o zmianach, jakieby można tutaj przeprowadzić, jest oparte na prawdzie a przecież nic w tem zdrożnego, że marzę o wielkich projektach, bo to dodaje otuchy i wiary... Tymczasowo więc jestem zdecydowany zająć się rolnictwem na małą skalę i wynajmę od Séguina kilka hektarów ziemi w pobliżu naszego pawilonu... przypuszczam, że Séguin nie zażąda wygórowanej ceny za dzierżawę gruntu leżącego odłogiem,.. Wreszcie wiem, że dobra Chantebled są dla niego ciężarem, bo ciągnie z nich zyski tylko z wydzierżawianego prawa polowania... Zatem spróbuję na małem i zobaczymy czy ziemia się nam odwdzięczy za naszą chęć kochania jej i codziennego z nią obcowania... Ja wierzę w dobroczynne odwzajemnianie się ziemi, więc pój tego małego żarłoka a wy, dzieci, jedzcie i pijcie, byście rośli w sile, bo ziemia do tych należy, którzy są zdrowiem i liczbą...
Błażej i Denizy odpowiedzieli mu, prosząc o drugie porcje chleba, podczas gdy Rózia kończyła wychylać kubek wody z winem, do połowy wypróżniony przez Ambrożego. Maryanna była jakby bóstwem przewodniczącem uczcie, była szczodrobliwą płodnością, źródłem siły i podboju, jaśniejąc w słońcu z obnażoną piersią karmiącą Gerwazego, który ją zawładnął gwałtownością swego łakomstwa. Ciągnął tak mocno, że słychać było cmokające jego usteczka wywołujące lekki szmer tryskającego źródła, sączącego mleko drobnym strumykiem, który wezbrawszy, miał się w rzekę przemienić. Matka nadsłuchiwała tego szemrzącego źródła, które raz zrodzone miało całą tą okolicę zagarnąć. A nie ona jedna była karmicielką, wiosenne soki wartko krążyły, pędząc rozwój lasu i traw, na których siedziała, kąpiąc się w zieloności. Ziemia w bezustannym będąc porodzie, wezbrana była jak ona sokami życia. Maryanna czuła jakby wspólność z tą matką rodzicielką, zdawało się jej, że z ziemi czerpie w siebie pokarm, w miarę jak mleko płynęło z własnej jej piersi. I właśnie były to owe strugi nigdy niewyczerpanego mleka, świat cały karmiącego, strugi wiekuistości życia, zapewniającego wiekuiste istnienie wszystkich tworów ziemi. I w wesoły dzień wiosenny, cała okolica jaśniejąca, śpiewająca, pachnąca, nabierała tryumfującego wyrazu obrazem piękna matki, która z obnażoną piersią karmiła dziecko, kąpiąc się z nim w słońcu, przed otwartą przestrzenią dalekiego widnokręgu.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Zola i tłumacza: anonimowy.