Przejdź do zawartości

Płodność (Zola)/Księga czwarta/II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Émile Zola
Tytuł Płodność
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1900
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Fécondité
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


II.

W Chantebled Mateusz i Maryanna kładli fundamenta coraz to rozleglejszego rolnego gospodarstwa, żyli w miłości i płodzili dzieci. W przeciągu czterech lat, które znów minęły, byli zwycięzcami w walce, jaką życie toczy ze śmiercią, rodzina ich powiększała się stopniowo wraz z rozszerzeniem się pól urodzajnego gruntu. Stało się to treścią ich życia, ich radością i siłą. Miłosna żądza nawiedzała ich płomieniem boskich pożądań i rozkoszy a zapładniając ich pieszczoty, darzyła ich potęgą zdrowia, dobroci i szczęścia. Resztę, dopełniała ich energia, wola czynu, wytrwałość w pracy, tej fabrykantce i regulatorce świata. Lecz pierwsze dwa lata były wyjątkowo ciężkie i tylko dzięki nieustającej zapobiegliwości, otrzymali zwycięstwo. Obie zimy były wyjątkowo ostre i śnieżne a gdy powiały marcowe zawieruchy, spadły grady, pokładając zboża. Zdawało się, że zawistne przepowiednie młynarza zaczynają się spełniać i że ziemia jest dla nich macochą niewdzięczną za łożoną pracę, obojętną na straty, jakie ztąd poniosą. W przeciągu tych dwóch lat wyratowali się jedynie skutkiem nowych dwudziestu hektarów nabytych od Séguin’a. Okazało się, że w tej części płaskowzgórza leżały najżyzniejsze grunta, które osuszone z pod bagien, wydały plon nadspodziewanie obfity, pomimo, że i na nich zboże zostało gradem dotknięte. Lecz obszar posiadanej już ziemi był teraz tak znaczny, że łatwiej można było znosić zdarzające się niepowodzenia. Ale mieli również wiele kłopotów i zmartwień rodzinnych z pięciorgiem swoich dzieci. Gerwazy, najmłodszy, ledwie że nie umarł z zaraźliwej gorączki. Rózia niezmiernie ich wystraszyła spadłszy z drzewa, lecz okazało się, że tylko rękę sobie zwichnęła. Na szczęście, starsza trójka, Błażej, Denizy i Ambroży chowali się zdrowo, rosnąc w siły, jak młode dęby. A gdy Maryanna powiła szóste dziecko, córkę, dano jej na imię Klara.
Mateusz cieszył się tym nowym podarkiem ich miłości, uszczęśliwiony, że tym sposobem wzmaga się ich potęga i majątek. Następne dwa lata były dalszym ciągiem walk, smutków, radości i zwycięstw. Maryanna znów urodziła dziecko a Mateusz zdobył nowe obszary ziemi. Pracowali, żyli i wiele urzeczywistniali. Tym razem Mateusz powiększył ilość pól w stronie pustkowia składającego się z kamienistych spadków, z piasku, na którem nigdy nic nie rosło. Lecz od kilku lat skierowane w tę stronę źródła tworzące bagna na rozległem płaskowzgórzu, zwilżyły grunt, pokryty obecnie dość bujną roślinnością. Pierwsza oprawa tej ziemi marne dała owoce i trzeba było wytrwałej cierpliwości, by tu nie zaniechać twórczego dzieła. Ale usilna praca przemogła i pola zaczęły wydawać bogate plony. W tym samym roku zakupiona część lasu, przyniosła znaczne zyski, po umiejętnem zaprowadzeniu leśnego gospodarstwa. Mateusz miał zamiar kupić całość zadrzewionych obszarów i wykarczować w nich polanki, zarosłe gąszczem ciernistych krzewów. Tak więc, dzieci rosły i przybywały w miarę, jak zwiększał się majątek posiadany przez rodziców. Trzej starsi chłopcy, Błażej, Denizy i Ambroży, zostali umieszczeni w liceum w Paryżu i co rano jechali tam pierwszym odchodzącym pociągiem a wracali dopiero wieczorem. Troje młodszych dzieci Gerwazy i dziewczynki Rózia i Klara, rosło na swobodzie, puszczeni na łono natury. Kłopotów nie przysparzali rodzicom żadnych, bo zwykłe drobne ich nieszczęścia dawały się usunąć pieszczotą, podczas której łzy osuszało słońce.
Ale przy siódmem dziecku, połóg Maryanny był tak ciężki, iż Mateusz przez chwilę myślał, że ją utraci. Przewróciła się, wracając z folwarcznego podwórza i musiała się natychmiast położyć, tak silne porwały ją bóle. Nazajutrz urodziła niedonoszone dziecko a Boutan przywołany z Paryża, nie ręczył za życie ich obojga. Zdrowy temperament matki przemógł jednak grożące zło. Siły jej wracały a przedwcześnie o cały miesiąc urodzony Grzegorz, odzyskiwał czas stracony nabierając życia z jej piersi jako z naturalnego źródła wszelkiego istnienia. Gdy Mateusz ujrzał ją znów uśmiechniętą i z ukochanem maleństwem na ręku, ucałował ją namiętnie, tryumfując raz jeszcze, pomimo tyle przebytych umartwień i najdotkliwszych cierpień. Jeszcze jedno dziecko! zatem wzmożenie się bogactwa i potęgi nowa siła rzucona w świat, nowe pole zasiane dla jutra.
Tak więc, wciąż tworzyło się wielkie dzieło, dzieło dobre, dzieło płodności za pomocą ziemi i kobiety, tych dwóch zwycięzkich sił wszelakiego zniszczenia. Mateusz nie ustawał w pracy, tworząc nowe bogactwa dla wyżywienia każdego przybywającego dziecka. Żyli kochając się, walcząc, pracując i dążąc bezustannie ku potęgowaniu życia i rozszerzaniu kresów nadziei.
Minęło lat dwa. A w przeciągu tych lat dwóch Mateusz i Maryanna znów mieli dziecko, córkę. Tym razem równocześnie z powiększeniem się familii, przybyło trzydzieści hektarów lasu, aż pod wioskę Mareuil a z drugiej strony nowe trzydzieści hektarów przedłużyło pola do wsi Monval, wzdłuż linii kolei żelaznej. Dawny stary pawilon, w którym dotychczas zamieszkiwali, okazał się za szczupły, więc trzeba było wznosić nowe folwarczne budynki dla służby, stodoły, obory, stajnie, bo liczba domowych zwierząt wzrastała z każdym przykupionym kawałem ziemi.
Mateusz narzekał, że zbyt często musi jeździć do Paryża, powoływany tam interesami to z Séguinem, to dla sprzedaży lub kupna i zamówień wszelkiego rodzaju przedmiotów. Rano, w upalny dzień na początku sierpnia, przybył do zakładu Aleksandra Beauchêne dla zobaczenia ulepszonej żniwiarki. Nie zastał ani Konstancyi, ani Maurycego, których wczoraj wywiózł Beauchêne nad morze, do Houlgate, mając sam powrócić do Paryża w przyszły poniedziałek. Obejrzawszy żniwiarkę, która mu się nie podobała, wbiegł na chwilę na górę do biura dla zobaczenia się z Morange’m, wiecznie pochylonym nad stosami regestrów.
— Poczciwie to z twojej strony, że nigdy o mnie nie zapominasz, przyjechawszy do miasta. Lecz mam do tego prawo, bo nie od wczoraj się znamy!
— To pewna, że nie od wczoraj! i wiesz, że zawsze byłem dla ciebie życzliwie usposobiony!
Morange ochłonął już obecnie po doznanym ciosie, wrócił do życia i śmiał się jak za dawnych dni szczęśliwego pożycia z żoną. Z wrażenia okropnej śmierci Waleryi pozostało mu tylko pewne zniedołężnienie umysłu, łatwy był do łez i wzmogła się w nim łagodna dobroć połączona z nieśmiałością. Chociaż dopiero miał lat czterdzieści sześć, był zupełnie łysy, lecz starannie utrzymywał brodę, której pięknością lubił się szczycić. Przyczyną szczęśliwej przemiany w jego umartwieniu była córka Regina, która stała się jego bożyszczem i w której dopatrywał się coraz to większego podobieństwa do ukochanej zmarłej. Dziś Regina miała lat dwadzieścia i była zupełnie drugą Waleryą, zdawało mu się, że zmartwychpowstała w młodzieńczej urodzie, by go pocieszyć, by mu dać cudowny dowód swego przywiązania. Odkąd sobie to wyobraził, zacierało się w nim wspomnienie widoku zmarłej Waleryi, leżącej we krwi na nędznym barłogu, w brudnem mieszkaniu akuszerki la Rouche i żył pochłonięty obecnością Reginy, napełniającej jego dom wdziękiem młodocianej swej urody. Przestał drżeć za najlżejszym szelestem a przygnębienie zamieniło się w rodzaj ciężaru, jaki zawsze czuł w sercu już w zupełności wolnem od dawnych zgryzot i wyrzutów, jakie sobie czynił. Kochał Reginę do szaleństwa, miłością złożoną ze wszystkich odcieni uczuć. Odradzała się w nim młodość, zdawało mu się, że wczoraj się ożenił i mieszkał z pożądaną kobietą, która w stanie dziewiczym została mu przywrócona i pozwalała mu być zakochanym na znak przebaczenia. Ubóstwiał Reginę świętą miłością, czcił ją i szanował, jak nieprzystępne bóstwo, przed którem wolno mu było modlić się, odgadując życzenia.
— Jeżeli chcesz mi zrobić wielką przyjemność — rzekł do Mateusza — to chodź do mnie na śniadanie... Od wczoraj jestem wdowcem...
— Jakto wdowcem?...
— A tak, bo Regina wyjechała na kilka tygodni, jest w jednym z zamków nad Loarą. Pani baronowa de Lovicz wymogła na mnie, bym jej pozwolił wziąć z sobą Reginę... Nie miałem ochoty rozstawać się z moją jedynaczką, lecz widząc, że ma ochotę pojechać z baronową, ustąpiłem... Cóż chcesz, nie byłem w stanie oprzeć się jej chęci zobaczenia wsi, pól, lasów... Ona biedaczka nigdy dotąd nie podróżowała, nigdy nie była dalej jak w Wersalu! Pomyśl więc, jaką dla niej było uciechą jechać aż nad Loarę... A jednak, pomimo to, byłbym ją chętnie zatrzymał w domu...
Mateusz uśmiechnął się i rzekł:
— Wiem, że jesteś niezdolny oprzeć się prośbie twojej córki!
I tak było rzeczywiście. Dawniej Morange ulegał Waleryi panującej w domu z absolutną władzą, obecnie zaś Regina była wszechwładną jego panią, której wolę uważał za świętą. Po śmierci żony czuł się wytrącony z równowagi, zgubiony bez ukochanej swej przewodniczki a teraz odzyskał spokój i zdrowie, bo znów miał przy sobie ubóstwioną towarzyszkę, która nim kierowała. Żył z jedynem tem pragnieniem, by we wszystkiem być jej podległy i posłuszny, Regina była całym jego światem.
— Powróci narzeczoną, jeżeli nie zamężną! — zawołał Mateusz z odcieniem przyjaznej uszczypliwości, znając pod tym względem uczucia ojca Reginy.
— Mam nadzieję, że nie, bo dałem co do tego przestrogę baronowej. Regina jeszcze jest dzieckiem i nie ma uzbieranego majątku, jaki pragnę jej dać, by mogła sobie wybrać odpowiedniego męża. Pracuję i oszczędzam i zobaczysz, jaki jej dam posag!... Wreszcie, ona mnie kocha, więc nie zrobi mi przykrości, wychodząc za mąż bez mojego pozwolenia... Wie, że jeszcze nie pora, że umarłbym tym razem, gdyby się miały rozwiać moje marzenia, pragnę jej szczęścia, takiego szczęścia, jakie dla niej projektowaliśmy z moją biedną Waleryą... Ty nawet nie wyobrażasz sobie, jak niezrównanie szczęśliwe życie wiedziemy teraz we dwoje... Prawda, że cały dzień Regina jest sama, ale za to, cóż to za radość, gdy wracam wieczorem!... Nie, nie, ona jest jeszcze zupełnem dzieckiem i w niewinności swych myśli nie przypuszcza rychłego wyjścia za mąż, wie, że byłoby to przedwcześnie, pod każdym względem przedwcześnie...
Uśmiechnął się uspokojony i dodał:
— Chodź do mnie na śniadanie... Będziemy o niej mówić, opowiem ci różne moje sekreta, o czem dla niej marzę i co zdołałem już uczynić, pokażę ci także jej fotografię, zrobioną przed tygodniem... Chodź, doprawdy, że to będzie bardzo poczciwie z twojej strony, dotrzymasz mi towarzystwa w jej nieobecności, jeść będziemy śniadanie, jak dwaj słomiani wdowcy... Więc zgoda? przyjdziesz tu po mnie około godziny dwunastej?...
Mateusz nie mógł zastosować się do jego życzenia.
— Nie mogę, doprawdy nie mogę, mam dziś rano za wiele bieganiny po mieście... Ale pojutrze znów muszę być w Paryżu. Więc jeżeli chcesz, to wtedy przyjdę do ciebie na południe we śniadanie.
Rzecz została postanowiona i pożegnawszy się, Mateusz puścił się na miasto a na śniadanie wstąpił do restauracyi przy alei Clichy, gdzie w sąsiedztwie przetrzymały go różne sprawunki. Spuścił się następnie ulicą Amsterdam ku ulicy Caumartin, gdzie miał sprawy pieniężne do załatwienia u jednego z bankierów. Gdy doszedł do ulicy de Londres, przyszła mu ochota skrócić sobie drogę idąc pasażem Tivoli, który wychodzi na ulicę Saint-Lazare bramą tak wązką, że nieledwie niedozwalającą na przejazd powozom. Pasaż Tivoli jest mało uczęszczany i tylko przez osoby idące piechotą a właściwie wyłącznie przez mieszkańców tej samej dzielnicy, bo trzeba być znawcą zaułków Paryża, by wiedzieć o istnieniu tego przejścia. Mateusz wspomniał, że tędy nie szedł od lat bardzo dawnych. Rozglądał się więc ciekawie, jak po nieznanej miejscowości a jest to stary, zapomniany kąt Paryża, wilgotny i ciemny nawet w skwarne południe podczas lata; domy wzdłuż uliczki są ubogie, odrapane z tynku, pokryte trądem, na dole mają wąskie, brudne sklepiki, rażące bramy i okna, z których buchają wyziewy odrażającej zgnilizny. Wtem ujrzał tu coś najzupełniej niespodziewanego. Właśnie dziwił się, że w tem zaułku stoi prywatna kareta, zaprzężona w rasowego konia, gdy z jednego z najbrudniejszych domów wyszły dwie kobiety i wsiadłszy do powozu, znikły; lecz pomimo gęstych woalek przysłaniających ich twarze, poznał Serafinę w towarzystwie Reginy. Przez chwilę wahał się czy to naprawdę Serafina, tak dalece wydała mu się zmieniona i dziwna, lecz nie mógł powątpiewać, że drugą kobietą była Regina, bo nie widząc go, obróconą miała twarz w jego stronę. Kareta już wjechała na ulicę Saint Lazare i zamieszała się w powodzi powozów, bezustannie tędy przejeżdżających a Mateusz stał jak wryty na miejscu, rażony tem spotkaniem. A więc ta śliczna Regina, której ojciec jest przekonany, że ona bawi u znajomych w zamku pod Orleanem, znajduje się w Paryżu! Zatem nie wyjeżdżała z Paryża? Ale uczęszcza z baronową do jednego z tych wstrętnych domów i kryje się w mieście zamiast spacerować w cieniu staroświeckiego parku! Serce Mateusza ścisnęło się złowrogiem przeczuciem i zaczął robić najstraszniejsze przypuszczenia. Spojrzał na dom z którego wyszły. Był to nizki, podejrzany budynek, noszący piętno hańby i kału. Zapewne był to jeden z owych domów, służących na tajemne schadzki, lecz jakże poniżająca musiała być rozpusta ukrywająca się po za takiemi murami! Chciał się przekonać, więc puścił się wązkim, smrodliwym korytarzem i doszedł do cuchnącego podwórka, ciemnego jak studnia. Rozglądał się, chcąc się rozpytać u stróża. Lecz nie było tu żywej duszy i nie dolatywało żadne echo życia. Już miał odejść niczego się nie dowiedziawszy, gdy przy drzwiach zobaczył miedzianą blachę z wyrytemi słowami: „Klinika doktora Sarraille.“ Odrazu sobie przypomniał tego pomocnika doktora Gaude, o twarzy ociężałej, jak pysk wołu. Przypomniał sobie przedewszystkiem co o nim słyszał od doktora Boutan, który znał wartość tej osobistości. Więc po cóż Serafina była u niego z Reginą?... Czyżby zaszła potrzeba ukrywania jakiej choroby? zasięgania rady lekarskiej w najgłębszej tajemnicy?... Idąc powoli drgnął z przerażenia, bo chociaż nie chciał się zatrzymywać i utrwalać w posądzeniach, ten dom w pasażu Tivoli zamieszkany przez doktora Sarraille, był uderzająco podobny do owego ohydnego domu, będącego siedliskiem akuszerki la Rouche. Taki sam był tutaj ciemny cuchnący korytarz, wychodzący na takie same odrażające podwórko, była to niezawodnie taka sama jaskinia najstraszliwszych zbrodni. Odetchnął, wyszedłszy na ruchliwą ulicę, pełną słońca, ciepła, mówiącą o Paryżu pracy, o Paryżu zajętym przysparzaniem życia!
A jednak historya Reginy była logicznym wynikiem jej wychowania. Pragnęła posiadać pieniądze, używać i z każdym dniem wzmagała się w niej gorączkowa namiętność do zadawalniania zbytkownych upodobań, których ziszczenie odkładane na później, niecierpliwiło jej doraźne zachcianki. Będąc dzieckiem, jeszcze gdy matka jej żyła, wciąż słyszała jej marzenia o strojach, o powozach i nieustających zabawach a pozostawszy sam na sam z ojcem, w dalszym ciągu żywiła się wyłącznie takiemi samemi rojeniami. Przestała być pilnowaną i całe dnie spędzała w towarzystwie służącej a znudzona czytaniem i graniem na fortepianie, przesiadywała na balkonie, wyczekując, czy nie nadchodzi upragniony królewicz obciążony skarbami, które złoży u jej stóp i pojąwszy ją za żonę, wprowadzi w świat bezustannych zabaw i używania. Regina czuła się w prawie do tej przemiany w swoim losie, bo oboje rodzice a teraz ojciec, utwierdzili w niej przekonanie, że jest stworzona na królowę najświetniejszych salonów. Nic więc pozatem dla niej nie istniało, wymagała urzeczywistnienia się marzonych obietnic a próżniacze wyczekiwanie wszelkich rozkoszy, podnieciło jej temperament płomienny z natury; przedwcześnie rozwinęła się na kobietę o zapalnych zmysłach i zaostrzonej ciekawości. Zamiast wyczekiwanego napróżno królewicza, jawiła się Serafina i zabierała ją na spacer, na przedstawienia w cyrkach i teatrach, zabawiona gorączkowem uszczęśliwieniem dziewczynki, w której odgadywała własną naturę i budzące się pragnienia żarów, jakie ją paliły. W miarę, jak Regina z dziecka przemieniała się w dorosłą pannę, baronowa bez ułożonego naprzód planu popychania jej do zguby, prowadziła ją na wieczory, na zebrania i widowiska, które ostatecznie roznamiętniły wrażliwą naturę jej młodej towarzyszki. Z zupełnem zapomnieniem różnicy wieku, były z sobą w coraz ściślejszych stosunkach, zwierzając się wzajemnie i to z tak niepowściągliwą swobodą, że wkrótce nic nie nie miały przed sobą skrytego. Obie były wyznawczyniami religii rozkoszy i porozumiawszy się, z pasyą oddały się uprawianiu tego samego kultu. Starsza, chociaż już dla siebie niczego nie potrzebowała się obawiać, nauczała młodszą nabytem doświadczeniem, zalecając, że należy unikać skandalu, utrzymać się na stanowisku zajmowanem w świecie, strzedz się macierzyństwa, bo to jest najniebezpieczniejszym dowodem i niepowetowanem nieszczęściem. Regina nie ledwie codziennie przychodziła do przyjaciółki na herbatę, gdzie od godziny piątej do siódmej po południu, zbierało się przyjemne męzkie towarzystwo a była już tak biegłą w sztuce strzeżenia się od niepotrzebnych następstw, że dotąd zdołała się uchronić od wypadku jakiego najwięcej się obawiała.
Lecz stało się, co stać się mogło od dawna. Regina spostrzegła, że zaszła w ciążę. Jakim sposobem stało się to nieszczęście? Nie była w stanie tego wyjaśnić przed samą sobą, przerażona chwilą nieoględności, nie przypominająca sobie nic w trwodze co jutro z nią będzie. Wyobrażała sobie swego ojca, tego ojca ubóstwiającego ją jak świętość, powalonego niespodziewanie spadającym nań ciosem, płaczącego, umierającego z nadmiaru rozpaczy. Zło było nie do naprawienia, bo sprawca jej nieszczęścia był człowiekiem żonatym, ojcem familii, wysokim urzędnikiem uczęszczającym do domów rozpusty a wreszcie, ciąże objawiające się w tych warunkach nie miewają wiadomego sprawcy. Gdy płacząca, strwożona Regina wyspowiadała się przed swoją przyjaciółką Serafiną, ta w pierwszym porywie gniewu o mało co że jej nie obiła, zła że głupi wypadek psuje jej zwykłe pasmo rozwiązłych hulanek. Lecz opanowawszy się na myśl, że wiadomość o skandalu mogłaby nadwyrężyć jej pozycyę w świecie, postanowiła odważnie zwalczyć przedstawiającą się trudność. Pacałunkami, pieszczotami pocieszać zaczęła zasmuconą Reginę, składając jej zarazem przysięgę, że jej nie opuści i wyrwie z niemiłego położenia Pierwszą jej myślą było wywołanie poronienia, lecz zawiadomiła o tem swoją młodą przyjaciółkę dopiero po kilku dniach a chociaż uczyniła to z pewnemi ostrożnościami, wywołała przerażenie w dziewczynie, która wpadła w atak rozpaczliwego płaczu. Przez długie lata Regina była przekonana, że matka jej umarła podczas połogu, lecz w chwili zwierzenia, Serafina opowiedziała jej prawdę, nie pomijając żadnego szczegółu kryminalnej działalności la Rouche, która uśmierciła Waleryę we wstrętnej kloace, będącej jej kliniką dla położnic. Regina pod wrażeniem tego opowiadania nabrała teraz przesądnego strachu i wylękła krzyczała, że umrze jak matka, jeżeli się podda takiej samej próbie. Serafina zastanowiwszy się, osądziła, że może rzeczywiście nie należy mieć do czynienia z akuszerką, bo ztąd mogą wyniknąć wielorakie niedogodności i zdrady; drżała jeszcze na wspomnienie własnego strachu, przypominając sobie wiedźmę, z którą osobiście miała do czynienia. W głowie Serafiny inny powstał projekt. Dlaczegóżby Regina nie miała raz na zawsze się uwolnić od groźby macierzyństwa za pomocą operacyi, która zarazem wybawi ją od obecnej ciąży? Myśl ta wydała się jej wyborną, tryumfującą. Zaczęła więc przygotowywać przyjaciółkę, opowiadając jej ostrożnie, następnie coraz to wyraźniej, o chirurgach chętnie wpadających w pomyłkę i operujących chore na różne dolegliwości, będące w rzeczywistości zwykłym stanem początkowego macierzyństwa. Czyż nie najlepiej będzie udać się do jednego z takich doktorów?.. Temwięcej, że operacya nie przedstawia żadnego niebezpieczeństwa. A dając siebie jako przykład, nęciła Reginę opowiadaniem swej teraźniejszej szczęśliwości nie zamąconej obawami; utrzymywała, że teraz dopiero zapoznawała się z bezbrzeżnością zmysłowych rozkoszy, niczem nie hamowanych a podniecających do bezkarnego ich używania. Serafina sama przed sobą siliła się ukryć zmęczenie, jakiemu coraz wyraźniej ulegała objawiającemu się zmarszczkami, które poczynały rysować jej dotychczasową nieskazitelną piękność ciała. Gdy dostrzegła, że Regina już jest zachwianą, Zaczęła jej mówić o ojcu, tłomacząc jej, że w takim razie mogłaby zawsze przy nim pozostać, zadawalając jego chęć niewydawania jej za mąż, co zgadzało się z jej usposobieniem, przekładającem wolność używania bez zaciągania żadnych obowiązków. Czyż nie jest warto poddać się operacyi, by następnie módz żyć, według chwilowego upodobania, z kochankiem, który narazie jest jej wybrańcem i oddawać się upragnionym rozkoszom bez obawy macierzyństwa, z możnością odebrania się i dania komu innemu, według fantazyi lub żądzy? Pozostanie tym sposobem samowładną panią swego życia, wyczerpie wszystkie szały, pozna wszystkie upojenia, bez trwóg i wyrzutów sumienia. Całem jej zadaniem będzie wtedy granie zręcznie swej roli przywiązanej córki, trzymanie w tajemnicy swego pozadomowego życia, co przyjdzie jej łatwo, zważywszy na ślepą miłość, jaką otacza ją ojciec, spędzający codziennie kilkanaście godzin w biurze, nad regestrami zakładu Beauchêne’a. Gdy wreszcie ujrzała Reginę uspokojoną i zezwalającą, zaczęła ją całować, uszczęśliwiona, że pozyskała nową adeptkę a dumna z jej młodości i urody, nazwała ją swoją córką. Obecnie więc chodziło tylko o wynalezienie chirurga, któryby zechciał podjąć się operacyi. Ani na chwilę nie pomyślała o doktorze Gaude, była to bowiem zbyt wielka figura i osądziła, że nie chciałby się puszczać w taką jak ta historyę. Wkrótce zatrzymała swój wybór, postanawiając odwołać się do usług doktora Sarraille, ucznia doktora Gaude i zwykłego jego pomocnika przy dokonywanych operacjach. Serafina znała go dobrze, bo nie tylko był przy mistrzu, gdy oddała się w jego ręce, lecz następnie często z nim rozmawiała podczas swej rekonwalescencji i całemi godzinami słuchała jego zwierzeń. Był on wściekły na swój brak urody, widząc całą szpetotę swej ociężałej maski o cerze ołowianej, rzadkim, twardym i sztywnym zaroście, o włosach zlepionych na skroniach; z rozgoryczeniem mówił, że to mu przeszkodzi w zdobyciu łask niewieścich i odstręczy wiele klientek. Uważał się ztąd za życiowego bankruta; mającego niezwalczoną przeszkodę przed sobą, przeszkodę tak potężną, że może go popchnąć w otchłań wiecznej nędzy a może katorgi. Był synem ubogiego chłopa i będąc studentem, musiał żyć jak pies nie mający pana i wyszukujący sobie jadła we wszystkich śmietniskach; noce spędzał na różnych podejrząnych pracach, by mieć czem opłacić wpis uniwersytecki. Obecnie zaś, pomimo protekcyi potężnego doktora Gaude, nie widział przed sobą jaśniejszej przyszłości i chociaż ceniony był przez mistrza za swoją akuratność w czynnościach, znajdował się nieledwie na bruku. By mieć z czego żyć, otworzył własną klinikę w nędznym domu smrodliwego pasażu Tivoli i tam przyjmował klientelę, do której wstydził się przyznać, oraz podejmował się kuracyi pacyentek odrzuconych przez innych dostatniejszych kolegów, nie chcących się kompromitować. Najgorszem było, że Sarraille był pożerany żądzą szybkiej karyery, czyhał więc na każdą korzystniejszą okazyę, nie odrzucając najniebezpieczniejszych; wierzył, że tylko w ten sposób zdoła przemódz zawistne losy i zdobyć świat wraz ze wszystkiemi jego uciechami; w pogoni za tem gotów był własne życie stawić na kartę. Serafina wiedziała, że może na niego liczyć. Lecz dla zaspokojenia jego sumienia a raczej dla zachowania pozorów, opowiedziała mu zmyśloną historyę. Regina była więc jej siostrzenicą, którą jej przysłano z prowincyi dla porady u lekarza na dziwną jakąś chorobę, bo miewała straszliwe bóle w dole żołądka, zachowując przytem wygląd zupełnie zdrowej osoby. Za kuracyę ofiarowała dać tysiąc franków a gdy Sarraille już domyślił się, czego od niego żądała, przyprowadziła do niego Reginę, którą zbadawszy oznajmił, że ma stwardnienie organu, zagrożonego złośliwym wrzodem. Po kilku wizytach w klinice stan zdrowia Reginy zdawał się pogarszać, udawała, że bóle bardzo się wzmagają, zatem zdecydowano, że tylko operacya może ją od tego uwolnić. Ułożono więc naprzód, że chora operowaną będzie w klinice w pasażu Tivoli i że tam pozostanie przez kilka tygodni potrzebnych do zupełnego powrotu do zdrowia. Wtedy właśnie Serafina wymyśliła kłamstwo o podróży nad brzegi Loary i skłoniła Morange’a, by jej pozwolił zabrać z sobą Reginę. W dniu projektowanego wyjazdu były w klinice doktora Sarraille, by ostatecznie zdecydować o szczegółach powziętego planu i wtedy właśnie Mateusz je ujrzał, wsiadające do powozu w pasażu Tivoli. Operacya miała się odbyć nazajutrz. Regina wieczorem, w mieszkaniu baronowej, napisała do ojca list czuły i wesoły, z opisem doznawanych miłych wrażeń a Serafina miała go posłać zaufanej osobie w dalekiej prowincyonalnej wiosce, by tam rzucony na pocztę, doszedł do Paryża z właściwem ostemplowaniem.
Gdy w dwa dni później Mateusz przybył na śniadanie do Morange’a, zastał go w mieszkaniu przy bulwarze de Grenelle w wybornym humorze, śmiejącego się jak dziecko.
— Nie zapomniałeś!... przyszedłeś! — zawołał witając gościa. — Ale musisz trochę poczekać, bo służąca się opóźniła i jeszcze sos majonezowy nie jest zrobiony! Chodźmy do salonu!
Był to zawsze ten sam salonik wyklejeny jasno perłowym, szarym papierem w złote kwiaty, umeblowany w stylu Ludwika XV, z fortepianem palisandrowym, prawie że czarnym. Mateusz dobrze pamiętał, gdy go tutaj po raz pierwszy wprowadziła Walerya. Sporo lat od tego czasu ubiegło i wszystko tu przypłowiało i zdawało się być w zaniedbaniu jak w pokoju, do którego prawie nigdy nikt nie wchodzi.
— Mieszkanie to jest może za obszerne dla mnie i dla Reginy — mówił Morange — lecz serceby mnie zbyt bolało ztąd się wyprowadzać. Już zżyliśmy się z temi kątami. Regina bo najchętniej przesiaduje w swoim pokoju. Chodź, pokażę ci jak u niej ładnie, jak ona umie wszystko zręcznie ustawić. I chcę, byś zobaczył dwa wazony, jakie jej niedawno złożyłem w podarku.
Blado niebieski pokój Reginy niewiele się odmienił w ogólnym wyglądzie, lecz był przepełniony wytwornemi gracikami, jakiemi ojciec bezustannie córkę obdarzał, znosząc jej coraz inne cacka.
Ostatnio ofiarowane jej dwa wazony z emaliowanego kryształu były bardzo piękne. Morange w pokoju córki chodził na palcach, jak w świętem miejscu i mówił zniżonym głosem, z twarzą człowieka pobożnie rozradowanego i wtajemniczającego profana w obrządki kultu miejscowego bożyszcza. Uprowadził go następnie z temże przejęciem w drugą stronę swojego mieszkania, do swojego pokoju, w którym nic nie zmienił od czasu śmierci Waleryi, uważając tu każdą rzecz za prawdziwą relikwię. Lecz ściany, kominek, stoły, były pokryte fotografiami. Była to kolekcya portretów jego żony powiększona znaczną ilością portretów córki, którą od dzieciństwa kazał fotografować co sześć miesięcy.
— Chodź... Chodź... pokażę ci ostatnio zrobiony portret Reginy. Patrz!
I postawił gościa przed ramkami w rodzaju kapliczki, stojącej na stole wprost ulubionego jego fotelu, naprzeciwko okna. Na tym stole były zgromadzone najpiękniej udane portrety, ułożone przez niego symetrycznie po dwa a powtarzające rysy matki i córki. Ostatnie dwa przedstawiały je w jednym wieku. Były one zadziwiająco do siebie podobne, jak dwie siostry bliźniaczki, zarówno ładne i wesoło uśmiechnięte.
Łzy nabiegły do oczu Morange’a i wzruszony, rzekł w ekstazie miłości dla tych dwóch kobiet:
— Cóż ty mówisz na te piękności?.. Moją ukochaną, nieodżałowaną Waleryę czuję zwróconą mi w postaci Reginy. Zapewniam cię, że to jest ta sama kobieta. I widzisz sam, że się nie łudzę... bo przypatrz się jednej i drugiej... te same oczy, te same usta, te same włosy... Moja Walerya odżyła. I patrz, jaka jest piękna! Całemi godzinami wpatruję się w nią i modlę się do niej... to mój Bóg!...
Mateusz do łez był wzruszony, tak głęboką miłością, lecz patrząc na portrety tych dwóch kobiet niezrównanie do siebie podobnych a z których jedna już nie żyła, czuł się zatrwożony o los Reginy, wiedząc od kilku dni, że jest zagrożona czemś dla niego nieznanem. Lecz służąca zawezwała ich do stołowego pokoju mówiąc, że rak morski z sosem majonezowym już jest podany. Morange poprowadził gościa z wesołym uśmiechem i otworzył okno na balkon, by można się było rozkoszować pięknością rozległego widoku. Na stole było tylko dwa nakrycia. Ale przy zwykłem miejscu Reginy stał wielki bukiet ślicznych róż białych.
— Usiądź po jej prawej stronie — rzekł z poczciwym uśmiechem. — Bo pomimo wszystko jest nas tutaj troje!
Był wesoły podczas całego śniadania. Po morskim raku służąca podała kotlety a następnie karczochy. Morange zwykle małomówny, bezustannie miał coś do opowiadania, jakby chcąc przekonać Mateusza, iż obecnie w domu odzyskał dawny dobry humor, bo zrozumiał nagrodę, jaką mu los zgotował i odtąd posiada nieledwie że takie same szczęście jak za życia Waleryi. Przejąwszy się teoryami swej zmarłej żony, mówił, że miał słuszność, nie chcąc mieć więcej dzieci, bo tym sposobem może bezpodzielnie oddać się przywiązaniu, ubóstwieniu Reginy i gdyby miał raz jeszcze rozpoczynać życie na nowo, pragnąłby mieć ją tylko, ją jedną! Gdyby nie śmierć Waleryi, to byłby przyjął urząd w banku kredytu narodowego i dziś posiadałby może miliony! Lecz nic w tem straconego, właśnie z powodu, że ma tylko tę jedną córkę. Wdał się w opowiadanie o swoich marzeniach, o posagu, jaki dla niej zbiera, z swych obawach, czy zdoła dla niej znaleźć odpowiednio godnego męża: przez nią wejdzie w najwyższą towarzyską sferę; ale może ona nie zechce wyjść zamąż, co byłoby dla nich obojga największą szczęśliwością, prawdziwym rajem; na dnie serca zachowywał tę nadzieję, która jeżeli się ziści, zachęci go do zadowolenia jej ambicyi osobistą usilnością. Wyznał, że jest posłuszny Reginie, jak niegdyś jej matce i że widzi w niej tę samą chęć używania życia, błyszczenia w świecie i otaczania się zbytkiem. Otóż miał zamiar grać na giełdzie i nie wątpił, że potrafi skorzystać z pierwszej nadarzającej się dobrej okazyi a wtedy, zgarnąwszy pieniądze, żyć będzie w dostatkach, Regina będzie jeździła własnym powozem a na lato mieszkać będą we własnej wykwintnej willi.
— Chociaż jesteś odmiennych ze mną zapatrywań, ręczę ci, drogi Mateuszu, że mając tylko jedno dziecko, gromadzi się szanse szczęścia i powodzenia. Jedno dziecko starczy, by zapełnić serce a tym sposobem pozostają ręce wolne do pracy, aby dlań zdobyć pożądane bogactwa.
Właśnie służąca przyniosła czarną kawę, gdy zawołał z wybuchem radości:
— Zapomniałem ci powiedzieć, że Regina już do mnie zdążyła napisać! ach jaki miły jej list! jaki czuły i wesoły! Bawi się tam wybornie i opisała mi swoje przybycie do zamku, oraz spacer, jaki całe towarzystwo odbyło zaraz nazajutrz. List od niej otrzymałem dziś rano.
Podczas, gdy przeszukiwał w kieszeniach, chcąc list odnaleźć, Mateusza przebiegł dreszcz obawy na myśl o niewiadomym losie Reginy. Od chwili jak spotkał ją w pasażu Tivoli, napróżno chciał się uspokoić i wytłumaczyć sobie to dziwne zdarzenie. Dzisiejsze śniadanie tak wesołe w towarzystwie uszczęśliwionego jej ojca ukołysało jego obawy, przypominające się wszakże znienacka jak napastnicza zmora a ten list, który oczywiście że musiała napisać w Paryża, rozbudził je na nowo w Mateuszu, ogarniając go bolesnem politowaniem nad biednym Morange’m, radującym się w nieświadomości, gdy właśnie może największe zło groziło jego ukochanej jedynaczce.
— Najdroższe moje dziecko! — mówił Morange, przerywając sobie czytanie ustępów z listu córki. Cóż dziwnego, że ją tam rozpieszczają! ona taka urocza! Dano jej piękny pokój czerwony z tak wielkiem łóżkiem, że się w niem gubi! Sypia na haftowanych prześcieradłach, ma najprzedniejsze perfumy na swojej toalecie i stąpa po miękkich kobiercach. Baronowa mi powiedziała, że zamek należy do arystokratycznej rodziny niezmiernie bogatej. Otóż gdy przyjechały, baronowa poprowadziła Reginę do parku i przez dwie godziny przechadzały się wśród najpiękniejszych kwiatów. Są tam szpalery z drzew stuletnich a przypominające nawy kościelne. Są wielkie baseny, po których pływają stada łabędzi. Są cieplarnie pełne najrzadszych podzwrotnikowych roślin o kwiatach upajającej woni. Wiesz, nie jestem próżny, lecz wyznam ci, że sprawia mi przyjemność, że moja córka jest gościem w takiej wspaniałej pańskiej rezydencyi. Niech zatem tam pozostanie jaknajdłużej, niechaj się bawi i używa szczęśliwego życia!
Zapomniał o stojącej przed nim czarnej kawie, tak się rozgadał o rozkoszach pobytu Reginy na wsi. Nagle, roztworzyły się drzwi i zjawiła się w nich tak niespodziewana postać, że Morange oniemiał. Była to baronowa.
Morange patrzał na nią ze zdumieniem, nie rozumiejąc jej przybycia, wreszcie rzekł:
— Jakto?.. więc to pani?.. Regina też wróciła?.. już ją pani przywozi z powrotem?..
Machinalnie wstał i poszedł do przedpokoju, wyobrażając sobie, że Regina tam się zatrzymała, by zdjąć kapelusz. Zaraz z tamtąd powrócił, znów pytając:
— Pani odwozi mi Reginę?.. ale gdzież ona jest?
Serafina stała blada i nie spieszyła się z odpowiedzią. Wyprostowana wysoka jej postać miała wyraz stanowczy, gotową była zwalczać i zwyciężać każdą grożącą jej napaść. Podała Mateuszowi rękę na przywitanie jakby dla wyrażenia, że jest zadowolona, że go tutaj zastaje a dłoń jej była lodowato zimna, ale nie drżąca. Wreszcie odezwała się spokojnie:
— Tak, Regina jest w Paryżu. Nagle zaniemogła, więc uznałam, że lepiej przyśpieszyć jej powrót. Jest u mnie.
— Ach!.. ozwał się ojciec prawie nieprzytomnie.
— Jest zmęczona podróżą i czeka u mnie na pana.
Morange wpatrywał się w mówiącą, wytrzeszczywszy oczy, przerażony jej słowami, nie dostrzegając nieprawdopodobieństwa tej opowieści. Nie umiał się nawet zapytać, dlaczego nie odwieziono mu córki wprost do domu, jeżeli niedomaga.
— Więc pani przyjechałaś po mnie?
— Tak... niech się pan śpieszy, zaraz pojedziemy.
— Dobrze, tylko powiem służącej, by przygotowała pokój Reginy na jej przyjęcie.
Wyszedł, znikł na chwilę, jeszcze nie bardzo zaniepokojony, lecz rozgorączkowany a pozornie zajęty znalezieniem swego kapelusza i rękawiczek, których nie mógł się doszukać z pośpiechu.
Skoro tylko wyszedł z pokoju, Serafina, która oczyma za nim śledziła, znów się wyprostowała jak w przygotowaniu do walki, przewidując, że ciężki bój będzie miała do przetrwania. Pod płonącemi, ryżemi włosami, twarz Serafiny wydawała się przerażająco bladą a oczy jej o złotych iskierkach paliły się złowrogim ogniem. Spotkawszy się z oczyma Mateusza, patrzeli na siebie w milczeniu, ona z dziką śmiałością, on równie blady jak ona i tknięty okropnością swoich domysłów.
— Co się stało?.. spytał głosem zniżonym.
Straszne nieszczęście. Jego córka umarła.
Ledwie, że zdołał powstrzymać krzyk wyrywający mu się z piersi i załamał ręce w geście rozpaczliwego pożałowania.
— Umarła!.. Umarła tam... u tego Saraille, w tej łotrowskiej jaskini!
Serafina drgnęła ze zdziwienia a zarazem ze strachu.
— Ty o tem wiesz? Kto ci powiedział? Kto nas zdradził?
Lecz już się opanowała i wyprostowana, odważnie zaczęła się spowiadać, mówiąc cicho, pośpiesznie.
— Nie potępiaj mnie przedwcześnie. Widzisz, że się nie kryję i osobiście przyszłam tutaj dla zabrania jej ojca. Wyznaję, że gdy zaszła w ciążę, namówiłam ją, by się poddała operacyi, pragnąc ją tym sposobem wyswobodzić od dziecka i następnych dzieci. Dlaczegóż nie miało się z nią udać, to co zemną się udało?.. I trzeba było nieszczęsnego trafu, najniespodziewańszego i najgłupszego, który pokrzyżował nasze plany... podobno, że założone szczypce pękły, czy też osunęła się w nich sprężyna dziś w nocy, podczas gdy dozorczyni spała, dość, że nad ranem znaleziono Reginę umarłą i leżącą w powodzi krwi własnej. Ach, jaka jej szkoda! była taka ładna, taka namiętna! Szczerze i bardzo ją kochałam...
Zabrakło jej głosu a łzy nabiegając do oczu przygasiły złote iskierki, dodające im zwykle blasku. Mateusz nigdy jej nie widział płaczącej i czuł się tem wzruszony, pomimo, że górowała w nim odraza do tej kobiety i przerażenie nad okrutną prawdą, której się teraz dowiedział.
Dopiero co byłam przy niej i całowałam jej twarz zastygłą, alabastrowo bladą... wyrwałam się ztamtąd, by tu przyjechać... Trzeba położyć temu koniec... trzeba powiadomić tego biednego człowieka... wiem, że ja jedna mam obowiązek to spełnić. Nie cofam się... Lecz kiedy tu jesteś, proszę, pojedź z nami. On uważa ciebie za swego najbliższego przyjaciela.. lepiej więc, byśmy oboje przy nim byli. Tem więcej, że wsiadłszy do powozu, należy go przygotować do ciosu, jaki go spotyka...
Zamilkła, bo do pokoju wszedł Morange. Zapewne zauważył, że coś z sobą szeptali bo spojrzał na nich z budzącą się nieufnością. A może trochę oprzytomniał, szukając rękawiczek i raziły go nieprawdopodobieństwa, których początkowo nie dostrzegł. Zaniepokojonym, niepewnym głosem spytał:
— Niechaj mi pani powie, czy aby ona nie jest ciężko chora?.. czy naprawdę jest tylko niedomagająca?..
— Uspokój się pan! zawołała Serafina, nie śmiejąc przystąpić do zadania mu pierwszego ciosu.
— Zatem szkoda, że pani mi jej nie odwiozłaś wprost z dworca kolei żelaznej. Byłoby to najprostsze i najwłaściwsze.
— Zapewne. Ale ona nie chciała, w obawie, że się pan przerazi... Już pan gotów?.. więc jedźmy...
Morange schodził krokiem ociężałym, nie mówiąc ani słowa. Był widocznie pogrążony w rozmyślaniach, pragnąc coś odgadnąć i wyjaśnić w krzyżujących się domysłach. Wszak Regina wie, że rano do południa jest zajęty po za domem, więc mogła była przyjechać i nawet położyć się do łóżka, bez obawy wystraszenia go narazie. Zaniepokojenie w nim wzrastało, lękał się stawiać pytania, nurtowała go obawa czegoś nieznanego, zdawało mu się, że jakaś otchłań się przed nim otwiera. A gdy ujrzał, że Mateusz siada z niemi do powozu, zbladł jeszcze dopytując się:
— I ty z nami jedziesz?.. dlaczego?.. dlaczego?..
— Nie, on z nami nie jedzie — odpowiedziała z pośpiechem baronowa, my go tylko podwieziemy trochę, bo właśnie w tamtych stronach ma interes do załatwienia.
Jednakże chwile upływały, Morange tracił głowę, coraz silniej napastowany niepokojącemi myślami. Powóz toczył się szybko i Serafina była w obawie, że się on spostrzeże, iż jadą nie do jej mieszkania, lecz wręcz w inną stronę miasta. Przymusiła się więc do opowiadania mu o chorobie Reginy, ubolewając, że to biedne dziecko jest dotknięte jakąś dolegliwością, która niezawodnie ją znagli do poddania się chirurgicznej operacyi. Patrzał na nią, słuchał a twarz mu się mieniła wszystkiemi wyrazami bólu. Gdy przejechali i minęli Pola Elizejskie, spostrzegł, że się oddalają od mieszkania baronowej i wybuchnął płaczem, nagle przekonany, że córka jego już musiała być zoperowaną, kiedy mu tak ciągle mówią o konieczności operacji. Mateusz ujął go za rękę drgającą konwulsyjnie i płakał wraz z nim, podczas gdy Serafina rozpoczynała wyznanie, że operacja rzeczywiście już została dokonana a wymyśliła pozorną podróż na wieś, by w ten sposób mógł uniknąć męczącej trwogi o zdrowie córki. Dozując dawane mu teraz wiadomości, zaczęła utrzymywać, że obecnie stan zdrowia Reginy polepszył się i jest nadzieja rychłego uzdrowienia. Znów przeczekała chwilę, by zadać mu cios ostateczny. Jednakże nie uspokajał się, rzucał się nieprzytomnie, wyglądał z powozu na tę i na drugą stronę, był jak zwierzę pochwycone i uwięzione w klatce. Wysilał się rozpoznać przejeżdżane ulice, pragnął odgadnąć nieznane miejsce dokąd go wieziono, lękając się, trwożąc przed prawdą, którą chciał wiedzieć. Powóz przejeżdżał około dworca kolei żelaznej Saint Lazare. Poznał wtedy spuszczającą się, spadzistą ulicę du Rocher o domach ponurych, nieledwie że czarnych. Prawda mignęła przed nim jak błyskawica, olśniewając go swem okrucieństwem; padł na poduszki jakby piorunem rażony pod wrażeniem okropnych wspomnień o śmierci swej żony, zmarłej tam, w jednym z tych domów, na nędznym barłogu zbroczonym krwią popełnionej zbrodni.
— Moja córka umarła!... moja córka umarła!... zabito mi ją... zamordowano...
Powóz jechał szybko, przesuwając się wśród ruchliwej ulicy a wreszcie zawrócił pod łukową bramę, prowadzącą do wązkiego pasażu Tivoli, prawie pustego teraz i rażącego brudem swym i stęchłą wilgocią zasmolonych, starych domostw. Morange wyrywał się, patrząc jak szaleniec a Mateusz, płacząc, z trudem trzymał go za obie dłonie, podczas gdy Serafina, umiejąca nad sobą panować, błagała go, by nie krzyczał, gotowa ręką zasłonić mu usta, jeżeliby nie przestał jęczyć jak nędznik wiedziony na stracenie. Czego właściwie chciał?.. sam nie wiedział: potrzebował wyć, wyskoczyć z powozu, biedz, ale nie znał nawet kierunku! Gdy wreszcie kareta zatrzymała się, kołami szorując o kamienie wązkiego chodnika, gdy ujrzał podejrzany dom, do którego zapewne zaraz wejdą, uspokoił się, poddając się woli Mateusza i Serafiny, którzy go wydostali z powozu, jak niedołężne dziecko, jak martwe ciało na poduszkach złożone. Ale gdy wszedł w ciemny, smrodliwy korytarz i gdy wilgotny chłód go opłynął, opadając mu na ramiona i piersi jak śmiertelna, zimna płachta, oprzytomniał pod nawałem dawnych wspomnień, stających przed nim w całej potędze okropności, dotąd niezatartych w jego pamięci. Był to ten sam dobrze znany mu kurytarz o murach popękanych, cieknących wilgocią a dalej podwórze, ciasne i wązkie niby studnia, cuchnące jak kloaka. Więc miało się wszystko na nowo powtórzyć?.. straszny dramat rozpoczynał się raz jeszcze i o wiele straszniejszy niż przed laty! I wszystko działo się jak wtedy w tej ruchliwej dzielnicy St. Lazare, wśród tłoku, ścisku, popychania się wyjeżdżających i przyjeżdżających podróżnych, w pobliżu placu przed dworcem kolei żelaznej, zwożącej tu z całego świata wszystkie zarazy, zaprzepaszczając się w bezimiennym wielkomiejskim tłumie. Na prawo i na lewo przy ulicy du Rocher, w pasażu Tivoli gnieździły się ohydne domy, będące przytułkiem wszelakich występków, gotowe skryć w swem potwornem wnętrzu tysiączne nędze i zbrodnie; tu znajdowały się też dwie otchłanie śmierci: dom położniczy akuszerki la Rouche i klinika doktora Saraille!
W wązkiej, ciemnej izbie, będącej gabinetem konsultacyjnym, prawie, że nieumeblowanym i cuchnącym eterem, stał doktór Saraille, wyczekując na przybyłych, w starym, wytartym, tużurku spoglądając ponurym obojętnym wzrokiem niewielkich oczu, z brzydką i rozlaną twarzą ołowianej cery. Morange, drepcząc, patrzał nieprzytomnie po kątach, zęby mu szczękały jak w febrze i powtarzał bez końca!
— Gdzie ona? gdzie ona, chcę ją widzieć!... pokażcie! pokażcie mi ją zaraz!
A gdy Saraille zbierał się doń przemówić — chcąc także ze swej strony przygotować go na nieszczęście, Morange, jakby go teraz dopiero nagle zobaczył, podbiegł ku niemu wściekły, zaciskając pięści.
— A więc, ty jesteś owym lekarzem, ty ją zabiłeś, zawołał!
Któż opisze tę straszną scenę: ojca wygrażającego rękoma, miotającego obelgi i groźby, wynurzającego ustami wszystko, co mu przez głowę przebiegło, ów ból biednego słabego człowieka, któremu rozdarto serce; doktór tymczasem z początku z wielką bronił się godnością, wielką powagą, uniewinniając nawet zachowanie zaczepiającego go ojca, aż zniecierpliwiony wreszcie, sam począł krzyczeć, że go oszukano, że wobec brzydkiej komedyi odegranej przez ową młodą damę nie może brać żadnej na siebie odpowiedzialności. I nie nakładając już żadnego hamulca słowom, wyjawił jej brzemienność, udawanie bólu, fałszywą sytuacyę, w jaką go wprowadziła, każąc mu operować — wrzód wewnętrzny, gdy tymczasem, zamiast wrzodu, była brzemienność. Tak, zapewne omylił się, nie rozpoznając odrazu przypadku, ale i więksi od niego mistrze w kunszcie lekarskim, mieli podobne omyłki na sumieniu. Nieomylnym nie jest nikt. A gdy zbolały ojciec rzucił się ku niemu, nazywając go kłamcą i zbójem, wrzeszcząc, że go odda sądowi, Saraille odrzekł, iż chętnie na to się zgadza i tam, przed sądem całą historyę jasno i dobitnie opowie. Wtedy opuściły Morange’a siły, zachwiał się i padł ciężko na krzesło, przygnieciony ciosami tych ohydnych wyjaśnień. Jego córka brzemienną, wielki Boże! jego córka zbrodniarką, współwinną i ofiarą! Zdawało mu się, że niebo zapada się nad nim, że ziemia usuwa mu się z pod stóp. I szlochając, z gestami szaleńca, jakby odsunąć chciał od siebie rękami te straszne mary, powtarzał wciąż bezmyślnie:
— Jesteście mordercami! mordercami, wszyscy mordercami!... pójdziecie na deportację wszyscy, wszyscy, wszyscy!
Serafina, siedząca obok niego, chciała pochwycić go za ręce, starając się odważnie, prawie siłą ułagodzić.
— Nie! jesteście mordercami — wołał — wszyscy mordercami!... pójdziecie na deportacyę, pani pierwsza pójdziesz na deportacyę!
Ona, nie słuchając go, mówiła doń wciąż, opowiadała rzeczy czułe, przypominała jak bardzo lubiła to ukochane dziewczątko, opowiadała o swem przywiązaniu, o jedynem pragnieniu swem, aby ją uczynić szczęśliwą.
— Nie, nie — wołał — tyś morderczynią! na deportacyą, na deportacyą, wszyscy mordercy!
Tymczasem Saraille, pozwalając Serafinie uspakajać Morange’a, odwiódł na stronę Mateusza, przewidując w nim możliwego świadka, gdyby rzeczy zły miały wziąć obrót. Objaśniał mu więc operacyę, wycięcie przy użyciu naturalnego przewodu całego organu, co nie wymagało więcej niż trzech minut czasu. Zawsze jednak trzeba było się liczyć z wielkiem niebezpieczeństwem upływu krwi. Dlatego pragnął się posługiwać przy operacyi tylko nowemi szczypczykami do przytrzymania tętnic, których zabliźnienie osiąga się przez silne ściśnięcie. Użył ośmiu szczypczyków, był nawet tak ostrożnym, że się wieczorem przekonał, iż wszystkie trzymały, przeliczając je i kontrolując; trzeba jednak nieszczęścia, że niektóre z nich odpadły w nocy, przez zluzowanie się sprężyny z powodu wadliwego wyrobu zapewne i teraz jedynym wyrzutem, jaki sobie robi, jest żal, że się posługiwał nowemi szczypczykami, o których funkcyonowaniu nie przekonał się jeszcze; tym sposobem ukarany został właśnie przez zbytek gorliwości. A potem, trzeba jeszcze było na dobitkę, twardego snu dozorującej kobiety, osłabienia operowanej, która najwyraźniej nie czuła, że krew z niej uchodzi i zapewne umarła łagodnie i bez boleści, niby kołysana do snu. Wreszcie przysięgał z pełną spokoju czelnością, że organ brzemienny, ciężki i twardy, byłby w błąd wprowadził każdego z lekarzy, szczególniej wobec stanowczych zapewnień młodej panny, której zmyślone boleści miały wielki pozór prawdy.
— Och, zupełnie jestem spokojny, mruknął i zresztą zakrywa mnie baronowa Lowicz, która się tu znajduje, bo i ona kłamała, mówiąc mi o siostrzenicy, którą jej niby z prowincyi przysłali rodzice. Niech mnie skarżą, będę się bronił... Skarga, po tak wspaniałej operacji, po kompletnem udaniu się, którego pozazdrościłby mi mój mistrz, Gaude!
Mimo to, był blady jak ściana, twarz jego wykrzywiła się konwulsyjnie a w oczach błyszczał jakby wyrzut przeciw zawistnemu losowi. Tak, los się przeciwko niemu zawziął, podjął się tej ryzykownej roboty w nadziei, że wprzęże do swego rydwanu współwinną baronową a tu ślepy traf, gotów go zaprowadzić jeszcze na ławę oskarżonych! Nie był nawet pewnym, czy otrzyma tysiąc franków, przyrzeczone mu przez tę kobietę, bo znał jej sknerstwo, zapłaciłaby chyba z przywiązania do swej młodej przyjaciółki. Była to najgorsza klęska, jaka go kiedykolwiek spotkała w jego bezsilnej zaciekłości — zniewolenia dla siebie fortuny.
Mateusz wrócił do Serafiny, starającej się wciąż jeszcze ukołysać Morange’a swemi radami i słowami pociechy. Na nowo pochwyciła jego ręce i próbowała znużyć temi samemi słowami przywiązania, żałoby, niepokoju na myśl, że pamięć drogiej zmarłej zostanie zohydzoną i skalaną, jeżeli się on nie zdobędzie na tyle rozsądku, aby straszliwy sekret dla siebie zachować. Brała na siebie część winy, przyznawała się do niej otwarcie, mówiła o wyrzutach sumienia, które pozostaną na zawsze. Ależ wielki Boże! niechaj to wszystko pogrzebane zostanie z tą ukochaną dzieweczką, niechaj na jej grobie rosną tylko czyste kwiaty powszechnego żalu, wywołanego śmiercią młodości, niewinności i takiego piękna! Zwolna Morange chwiał się, ustępował słabości serca a słowo „mordercy“, które powtarzał wciąż z uporem maniaka, wracało w coraz to dłuższych przerwach, stawało się coraz rzadsze i konało w jękliwem, zduszonem łzami łkaniu. Córka jego miałaby być wleczona przed sąd, jej ciało otwarte i wystawione na widok publiczny z tą obrzydłą zmazą, dzienniki opowiadałyby zbrodnię, wytykałyby ohydę tej jamy, w której on ją odnalazł, nie, przenigdy! on nie mógł tego chcieć, ta kobieta miała racyę. Niemożność pomszczenia jej, przygniotła i złamała go zupełnie, czuł się jak gdyby obity, bolały go wszystkie członki, głowę miał pustą, zmrożone serce, które ledwo kołatało. Zdziecinniały, składał ręce i prosił jak mały lękliwy chłopczyk, jąkając płaczliwie z wielkim strachem i rezygnacją biednej słabej istoty, która błaga litości nad swojem cierpieniem.
— Nikomu krzywdy nie uczynię, nikomu, ale nie dręczcie mnie... Pokażcie mi ją tylko, chcę ją widzieć.
Zwyciężywszy nareszcie, Serafina chciała powstać z siedzenia, Mateusz musiał jej przy tem pomódz, tak znękaną, wycieńczoną i zgnębioną była sama. Pot kroplisty występował na jej twarz i musiała przez chwilę opierać się na ramieniu, które jej podał Mateusz; potem, podnosząc się powoli i prostując swą dumną figurę, spojrzała nań tryumfująco, że aż do ostatka okazała się mężną, czuła przecież, że energia, z jaką dotąd broniła swych uciech opuszczała ją. On zaś zdziwił się, widząc ją tak podstarzałą, jak gdyby oznaki przekwitania, które był już stwierdził, teraz nagle spotęgowały się, żłobiąc jej bladą twarz tysiącem zmarszczek.
Morange, wyciągając drżące ręce, powtarzał swą smutną, dziecinną skargę.
— Zaklinam was, pokażcie mi ją, chcę ją widzieć... Nikomu krzywdy nie uczynię, pozostanę przy niej spokojny i cichy.
W końcu Seraille zdecydował się uczynić zadość jego życzeniu, ponieważ zdawał się teraz już zrezygnowanym. Podtrzymując, zaprowadzono go do straszliwej izby w końcu małego korytarza.
Mateusz i Serafina weszli wraz z nim, doktór tymczasem zatrzymał się w progu naoścież otwartych drzwi.
Była to ta sama izba, przerażającą i straszliwa, w której nieszczęśliwy mąż znalazł lat temu ośm swoją żonę umarłą. To samo zakurzone okno wpuszczało tylko mdłe, zielonawe światło z dziedzińca, te same meble, przypominające podrzędne hoteliki, stały brudne pod nagiemi czterema scianami, wyklejonemi tapetami w różowe kwiaty, których strzępy wisiały miejscami, zniszczone wilgocią. Więc tu, wśród tej ohydy, na tem brudnem legowisku znalazł dziś ojciec swoją córkę, swoją ukochaną Reginę, swój ideał, bóstwo swoje, którego kult wyłączny wypełniał całe jego życie. Prześliczna głowa dziewczęcia, blada jak wosk, gdyż krew cała uszła z ciała przez występne rany, spoczywała w rozsypanych splotach ciemnych włosów. Jej okrągła i świeża buzia, tak miła, tak wesoła, rozpłomieniona żądzą zbytku i uciech, gdy jeszcze żyła, przybrała teraz po śmierci straszliwą surowość i powagę zrozpaczonego żalu po wszystkiem co w tak okropny sposób porzucić musiała. Była martwą i samą, nie było przy niej nikogo, nawet świecy nie postawiono. Tylko prześcieradłem przykryto ją aż pod brodę a za całe przybranie żałobne izby, w której spoczywała, wymyto źle, strugi krwi pod łóżkiem, która tam popłynęła po przez materace. Ta wielka mokra plama na podłodze, źle wytarta i miejscami jeszcze czerwona, opowiadała cały straszliwy dramat.
Pijany z bólu, chwiejąc się, zatrzymał się Morange. Byłaż to Walerya, byłaż Regina, która z nich obu? Zdawało mu się, że matka odżyła w córce, że powróciła, aby w ten sposób znowu przeżyć z nim kilka chwil pełnych miłości, że zawsze stanowiły jedną i tę samą kobietę, teraz zaś miał tego dowód, bo oto córkę stracił w ten sam sposób, w jaki odeszła matka. Rozkwitła na chwilę w całej swej piękności jak kwiat rozwijający się w słońcu, wracała znowu w ciemność i śmierć, przez tę samą przeklętą bramę. Zamordowano ją dwa razy. Teraz już skończyło się wszystko, nie powróci już więcej. A on nieszczęśliwy doświadczał tej tortury, której żaden człowiek nigdy nie zaznał, tracił dwa razy ukochaną nadewszystko kobietę po dwakroć był świadkiem ohydnego skalania, przeżył burzę hańby i zbrodni, która druzgotała jego serce.
Upadł na kolana spłakany a gdy Mateusz chciał go podnieść, szepnął cichym, ledwo dosłyszalnym głosem:
— Nic, nic, zostaw mnie, wszystko się skończyło... Odeszły mnie obie, jedna za drugą i ja sam tylko jestem winien. Niegdyś skłamałem przed Reginą, mówiąc jej, że matka jest w podróży; a teraz ona skłamana przedemną dni temu kilka, opowiadając mi o zaproszeniu do zamku na wieś. Gdybym się był oparł szaleństwu mojej biednej Waleryi lat temu osiem, gdybym nie był obecnym w mojej bezsilności przy jej morderstwie, moja biedna Regina nie byłaby dziś powtórzyła tej okropności... To moja wina, to ja, ja sam je zabiłem, te ukochane moje istoty! Bo czyż one zdawały sobie z tego sprawę, czyż nie miały mnie, który je kochać i bronić i przewodnikiem ich być w życiu i szczęśliwemi je uczynić byłem powinien? A ja je zabiłem, więc jestem mordercą!
I przygnieciony bólem połykał swe łkania, trzęsąc się jak w śmiertelnej febrze.
— Ach, nędzny głupiec, zabiłem je dlatego, że je zanadto kochałem.. Takie były piękne, tyle rzeczy usprawiedliwiało ich chęć być bogatemi, żyć wesołe i szczęśliwie! Jedna po drugiej zabrały mi moje serce, żyłem tylko w nich, dla nich i przez nie. Gdy pierwszej już nie było na tym świecie, wtedy druga stała się moją wolą, wznowiłem ambitne sny, które snuła matka, w jedynej żądzy zrealizowania ich dla córki, w której odżywała moja miłość... I zabiłem je, szalona chęć zdobycia majątku, wyniesienia się, doprowadziła mnie do tej podwójnej zbrodni i to poświęcając najlepszą cząstkę samego siebie, najprzód tę biedną istotę, której gwałtowna śmierć odebrała życie matce a potem ducha mej córki zepsutej złym przykładem, pożeranej tą samą żądzą i konającej w takiej samej krwi kałuży... Ach! gdy pomyślę, że jeszcze dziś rano nazywałem siebie w swojej ślepocie szczęśliwym, że mam tylko tę córkę jedyną, aby módz kochać tylko ją jedną! Ach, jakież to głupie było bluźnierstwo przeciwko życiu, przeciw miłości! Oto umarła teraz, umarła tak jak matka i jestem sam, sam jeden, nie mam nikogo, kogobym kochał, nikogo przez kogo byłbym kochany, ani żony, ani córki, żadnego pragnienia, żadnej woli i jestem sam, sam na zawsze!
Był to krzyk ostatecznego opuszczenia, z nim padł na ziemię niby biedny i pusty łachman ludzki; miał jeszcze tylko tyle siły, by uścisnąć obie dłonie Mateusza, jąkając:
— Nic, nic, zostawcie mnie, nie mów nic, ty sam tylko miałeś racyę. Występowałem przeciwko życiu i życie zabrało mi wreszcie wszystko co posiadałem.
Mateusz uścisnął go, płacząc, pozostał jeszcze kilka minut, w tej tragicznej norze, zakrwawionej najwstrętniejszemi odpadkami życia, na widok jakich kiedykolwiek ściskało się jego serce. W końcu oddalił się, zostawiając Serafinę, która brała w swą opiekę biedaka, traktując go jak małe, chore dziecko, z którym teraz mogła robić co tylko chciała.




W Chantebled Mateusz z Maryanną, wznosząc i budując, rodzili. I w ciągu tych dwóch lat ubiegłych na nowo stanęli, jako zwycięzcy w tej odwiecznej walce życia, przeciwko śmierci, powiększając wciąż rodzinę i przysparzając urodzajnej gleby, co było treścią ich istnienia, radością i siłą. Żądza posiadania się, ogarniała ich jako płomień, zapładniała ich tu boska żądza, dzięki sile kochania się, w bycie dobrym i bycie zdrowym, jaką posiadali; reszty zaś dopełniała energia, spokojna wytrwałość w pracy, koniecznej tworzycielce i przewodniczce świata. Ale nie bez walki osiągnęli w ciągu tych dwóch lat zwycięstwo.
Wciąż jeszcze byli na progu przyszłych podbojów, płakali też nieraz z bólu i troski. Dawny domek myśliwski, ów ciasny pawilonik już im nie wystarczał, mieli więc dużo kłopotu i zachodów, zanim zbudowali, powoli całe obejście folwarczne, z jego budynkami, stajniami, chlewami i stodołami. Wkłady pieniężne były przy tem znaczne, żniwa zawodziły nieraz i zdawało się, że braknie na opłacenie rachunków przedsiębiorców. W miarę wzrostu produkcyi, potrzeba też było i coraz więcej inwentarza, koni, parobków, dziewek a codzienna kontrola tak licznego personelu i inwentarza, przygniatała ich brzemieniem pracy, tak długo, póki podrastające dzieci nie mogły im być pomocą. Mateusz kierował uprawą roli, wprowadzał ciągłe melioracye, wytężając swe siły i myśli, aby ziemia wydała z siebie całą pełnię życia, drzemiącego w jej łonie. Maryanna zajmowała się podwórzem, czuwała nad oporami, mleczywem, kurnikami, stała się dzielnym rachmistrzem, trzymającym w porządku książki, wypłaty i kasę. To też, pomimo ciągłych kłopotów, przypadków i nieuniknionych pomyłek, mimo strat i zawiedzionych rachub — sprzyjało im szczęście, tak byli dzielni, oględni i wytrwali w codziennej walce z losem.
Nie licząc nowowzniesionych budowli, powiększyła się ferma ich jeszcze o trzydzieści hektarów piaszczystych stoków ciągnących się aż do Mouval, na płaskowzgórzu zaś rozszerzyło je trzydzieści hektarów lasu w kierunku Mareuil. Walka Mateusza z temi piaszczystemi stokami wzgórza stawała się jeszcze bardziej zaciętą, jeszcze więcej bohaterską, w miarę jak powiększał swe pole działania; ale dzięki genialnej idei, jaką powziął, oblania ich ze wszech stron źródłami, robiły się one z każdym rokiem urodzajniejsze. Na płaskowzgórzu zaś, nabywszy nowy las, poprzeprowadzał szerokie drogi w celu ułatwienia komunikacyi i zamienienia polanek leśnych na pastwiska dla bydła, którego budowlę miał na względzie. W tym zdwojonym wysiłku tworzenia, walka więc się rozszerzając na całej panowała linii a w tym samym stosunku zwiększały się też szanse ostatecznego zwycięztwa. Możliwe straty ze złego żniwu na jednem polu, wynagradzał obfity zbiór z drugiego. Podobnie jak dom, rosła w miarę jak podrastały dzieci i ferma. Opieszalszych pchały pilniejsze. Bliźniaki, czternastoletni Błażej i Denizy, zbierali nagrody w gimnazyum, zawstydzając młodszego od nich o dwa lata Ambrożego, który obdarzony żywą inteligencyą, zajmował się najczęściej czem innem niż lekcyami. Następna czwórka: Gerwazy, dwie córki, Róża i Klara oraz i najmłodszy Grzegórz, nadto młodzi, by ich co dnia posyłać do Paryża, bujali po świeżem powietrzu, rozwijając się pomyślnie, bez zbytku guzów i sińców. A gdy wreszcie po upływie tych dwóch lat, Maryanna porodziła ósme z rzędu swe dzieccko, tym razem córeczkę, Luizę, nie nacierpiała się tyle co przy Grzegorza, który omal, że nie przyprawił ją o utratę życia, ale choć zwolna, bo powstała zbyt wcześnie do jakiegoś prania, przychodziła do siebie. Gdy ją wreszcie Mateusz ujrzał na nogach, uśmiechniętą z drogą maleńką na ręku, uściskał ją w miłosnym tryumfie przemagającym wszelkie troski i bóle. Więc jeszcze jedno dziecię, to znaczy nowe bogactwo, nowa energia, nowa siła wzbogacająca świat, nowa uprawna i obsiana rola dnia jutrzejszego.
I zawsze było to samo wielkie i dobre dzieło płodności, rozrastające się coraz to bardziej przez ziemię i niewiastę, pogromicielkę zniszczenia, przysparzającą dobytku z każdem nowem dzieckiem kochającą, chcącą, walczącą i pracującą w boleści, w ciągłym pochodzie naprzód do pełniejszego życia, do większych nadziei.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Zola i tłumacza: anonimowy.