Ostatnia wola/Akt I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Fredro
Tytuł Ostatnia wola
Rozdział Akt I
Pochodzenie Dzieła Aleksandra Fredry tom VIII
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1880
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tom VIII
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


AKT I.
(Scena przedstawia duży salon — drzwi w głębi, na prawo i lewo okno — przy środkowych drzwiach mała szafka zapieczętowana — na przodzie sceny na prawéj stronie od aktorów duże biórko z dolną szufladą i w górę otwierającym się pulpitem przy téj saméj stronie mały stoliczek przed kanapą na ukos do widzów obróconą — na środku stół okrągły, w koło krzesła — dzwonek na stole.)


SCENA I.
Paulina, Serafin.
(Paulina siedzi na kanapie przy stoliczku zajęta robótką; Serafin płasko zaczesany, bez wąsów i faworytów, w czarnym fraku zapiętym pod szyję — mówi powoli i łagodnie, najczęściéj ze spuszczonemi oczyma.)
Serafin.

Kochana Panno Paulino, najdroższa kuzyneczko moja. Nie osobistym zasługom, ale jedynie szczególnemu zrządzeniu Opatrzności winien jestem, że otrzymałem obietnicę twojéj ręki. W szlachetnym twoim sposobie myślenia, w pojęciu obowiązków kobiety wstępującéj w święte śluby małżeńskie, mam rękojmią niezawodną przyszłego szczęścia. Cnota osłaniać będzie niezłomną tarczą pożycie nasze. Ale kiedy serce moje przepełnione jest miłością i wdzięcznością, dlaczegóż ty kochana Panno Paulino jesteś tak obojętną dla mnie? Dlaczegóż smutek wyczytuję w twojéj twarzy?

Paulina.

Panie Serafinie, nim ci rękę przyrzekłam, oświadczyłam ci otwarcie, że tylko szacunek i ufność w twoim charakterze skłoniły mnie ku temu. Głębsze cie serca nie jest mi znane. „Nie żądam więcéj“ odpowiedziałeś — a ja przyjęłam twoją rękę.

Serafin.

Miłości nie wymagałem, ale i nadziei wyrzec się nie mogłem; wszelkie wszakże starania, abym do zamierzonego zbliżył się celu, były daremne — nie idziemy naprzód, ale raczej zdajemy się cofać.

Paulina.

Nie cofam się, ale stoję w miejscu.

Serafin.

To wyznanie....

Paulina.

Dowodzi mojéj otwartości, na której się Pan nigdy nie zawiedziesz. Co się zaś tycze smutku, który mniemasz wyczytywać w twarzy mojéj, powiem, że to nie smutek, ale głębokie roztrząsanie własnego sumienia.

Serafin.
Kto zawsze nad krętemi ścieżkami żywota wznosić będzie pochodnię sumienia, ten zbłądzić nie może.
Paulina.

Wznoszę téż tę pochodnię i pytam się sama siebie, czyli ulegając namowom ciotki dobrze czy źle zrobiłam.

Serafin.

Pozwól sobie powiedzieć kochana kuzynko, że to powątpiewanie zadziwia mnie nieco.

Paulina.

Dlaczegóż ma dziwić, że jeszcze w moją przyszłość swobodnie spoglądać nie mogę?

Serafin.

Właśnie ze względu na tę przyszłość chcę zwrócić twoją uwagą droga Paulino. Gminne bowiem przysłowie powiada: Jak sobie pościelesz, tak się wyśpisz... Nie wątpię, że z czasem, kiedyś, nieustające dowody przywiązania mego wzajemnością uwieńczone zostaną. Ale my w odosobnieniu żyć nie możemy. Jaki wpływ na otaczający nas świat wywierać będziemy, takim i świat oddziaływać musi na rodzinne, domowe stosunki nasze.

Paulina.

Niekoniecznie rozumiem.

Serafin.

A więc wychodząc z ogólników pozwól mi przełożyć istotny stan położenia, w którém się znajdujemy obecnie.

Paulina.

Bardzo proszę.

Serafin.

Pan Jenerał Zielski oddawna już zamieszkał w Paryżu — od czasu tylko do czasu pojawiał się na dni kilku, tu w Krzewinie, dziedzicznym swoim majątku — nie miał sposobności albo może i nie chciał poznać swojéj rodziny. Teraz zdaje się, że zmienił zdanie i przez gazety wezwał wszystkich imienia Zielskich, aby się do niego zjechali na 24 Czerwca. Rodzina nasza nieliczna składa się tylko z czterech członków, których pokrewieństwa między sobą trzebaby genealogicznie dochodzić. Pierwszą jest Pani Eufrozyna z Zielskich Zielska, która niechętnie raczyła względem ciebie przyjąć tytuł ciotki — drugą jesteś ty Pani, trzecim Stanisław Zielski, czwartym nakoniec tegoż samego imienia jest najuniżeńszy twój sługa Serafin. Łatwo więc pojąć, że tylko na nas dwoje liczyć można, aby nasz szanowny weteran chcący na wawrzynach w rodzinném kole spocząć, szczerą dziecięcą miłością otoczonym został.

Paulina.

Dlaczegóż Pan wykluczasz Pana Stanisława i Panią Eufrozynę?

Serafin.

Ja Stanisława kocham jako krewnego, kocham go jak chrześcianin bliźniego kochać powinien, ale z drugiéj strony sumienie nakazuje mi ochraniać sędziwą głowę naszego stryja, czyli dziada od wszelkiéj możliwéj zgryzoty.

Paulina.

Zgryzoty?

Serafin.

Pan Stanisław — niech to będzie ściśle między nami — jest człowiekiem bez wszelkich zasad moralności, jest przytém niepowściągniętym graczem; duszęby zastawił, gdyby ta miała jaką wartość. Nie będzieże naszym obowiązkiem ostrzedz tego, który ojcem naszym się staje, z kim on będzie miał do czynienia?

Paulina.

Ależ nam mieszać się w to nie należy, raz że nie mamy przekonania, a powtóre, że nie powinniśmy zagradzać drogi do poprawy każdéj złéj skłonności.

Serafin.

Poprawy? — Zabójca może żałować swojego czynu i stać się późniéj uczciwym człowiekiem, ale gracz, graczem umrzeć musi. Co zaś do Pani Eufrozyny, szanuję ją jako starszą wiekiem, jako kobietę, jako krewną, jak siostrę w Chrystusie — ale postępując sumiennie będę musiał powiedzieć Jenerałowi, że to jest osoba lekkomyślna, złośliwa, fałszywa, zanurzona w długach, których ma więcéj jak włosów na głowie; dziwić się nawet trzeba, że jéj dotychczas nie zamknięto.

Paulina.

Jenerał da jéj może sposób wydobycia się z przykrego położenia.

Serafin.

Być może i bardzo cieszyć się będę, jak zwykłem cieszyć się z każdej pomyślności mego bliźniego. Ale czyż Jenerał nie będzie miał powodu oskarżać pożnięj i nas, żeśmy zataili okoliczności mogące mieć wpływ tak wielce szkodliwy na zgodę rodzinnego koła, które tylko na zasadach ścisłej moralności istnieć może. Przejdźmy teraz do tego, co się nas tycze wyłącznie, przypuszczając, bo tylko wnioskować można, że wolą Pana Jenerała będzie otoczyć się swoją rodziną. Niema więc wątpienia, że przyszłe szczęście naszego opiekuna na nas tylko polegać będzie; ale na to potrzeba od pierwszéj zaraz chwili wywrzeć jakieś przyjemne na nim wrażenie — jeżeli pozna w nas kochającą się parę, swobodą i wesołością swoją mogącą umajać zawsze wspólny nasz dom, łatwo pozyskamy jego serce; ale jeżeli będziemy posępni, zamyśleni z jakichbądź to powodów, niemiłemi będziemy dla niego gośćmi, bo ludzie starzy smutku nie lubią. Pozwól więc sobie powiedzieć, że trwożliwe roztrząsanie tego co czekać może w przyszłości, nie wyjaśni jéj bynajmniéj a zachmurzyć może.

Paulina.

Ufam ci Panie Serafinie i podzielam poniekąd przekonanie, że tak ciotka jak i Stanisław nie są zdolnemi zapewnić czyjejbądź spokojności, ale dlaczegóż mamy narzucać nasze zdanie człowiekowi, którego zupełnie nie znamy, który zapewne potrafi podług własnéj woli utworzyć sobie stosowne towarzystwo — zbyteczna troska, gorliwość zawczesna, narzucająca się opieka niepodobać mu się może i wywrzeć skutek całkiem przeciwny.

Serafin.

Biorąc rzeczy ze stanowiska światowego, obawa twoja Panno Paulino może być słuszną; ale ze stanowiska moralności bezstronnéj, nieoglądającéj się na chwilowe korzyści, rzecz musi się zupełnie inaczéj przedstawić. Wydarza się sposobność jakby Opatrznością wskazana, że człowiek już w podeszłym wieku, którego życie obozowe nie dozwala liczyć na gruntowne zasady moralności, chwyta się ocknionéj miłości rodzinnéj jak rószczki zbawienia, wyciąga ku nam ręce i woła: ratujcie resztki dni moich, wskażcie jak okupić mogę długie zadrętwienie egoizmu. Mamyż my, którzy posiadamy siłę i zdolność, nie iść mu na pomoc z bojaźni, abyśmy się nie zawiedli w naszéj nadziei — mamyż dla téj bojaźni opuszczać sposobność wprowadzenia na drogę przykładnego życia tego, który się pod naszém przewodnictwem stać może nietylko podporą swojéj rodziny ale i błogosławieństwem dla całéj cierpiącéj ludzkości — nie, nie droga Paulino, nie odsuwajmy naszéj ręki a skutek zwierzmy Bogu.





SCENA II.
Ciż sami i Stanisław.
Serafin.

Jakże tam dziś twoje zdrowie kochany Panie Stanisławie, wczoraj byłeś cierpiący.

Stanisław.

Dziękuję, mam się lepiéj.

Serafin.

Powinienbyś trochę wiecéj się szanować, jeżeli nie dla siebie, to dla nas, którzy cię tak kochamy.

Stanisław.

Jeżeli mnie tak bardzo kochacie, to nie dajcież mi tu zamrzeć z nudów — rozpiszcie listy na cztery części świata, telegrafujcie wszystkiemi kontynentalnemi i podwodnemi drutami, zasiągnijcie dla Boga wiadomość, co się dzieje z Jenerałem.

Serafin.

Ależ nie mamy jego adresu, w Paryżu go nie znajdą.

Stanisław.

Cóż u djabła, wezwać nas na dwudziesty czwarty Czerwca, a dziś już mamy ósmego Lipca — czyliż Pan Jenerał chciałby odbyć egzamin z cierpliwości swoich kuzynów i kuzynek — odjechałbym niezawodnie, gdybym mojéj kochającéj rodzinie nie sprawił przez to wielkiego... ukontentowania.

Serafin.

Cóż to mnie lub Pannę Paulinę obchodzić może, czy odjedziesz, czy czekać będziesz cierpliwie?

Stanisław.

Cierpliwie! ależ ja cierpliwie czekać nie umiem. Wam prędko czas biegnie, bawicie się w synogarliczki, Pani Eufrozyna zaś pół dnia maluje.

Serafin.

Maluje? co?

Stanisław.

Siebie.

Serafin.

O! o! biedna Pani Eufrozyna zbytecznie zajmuje si okrasą, ale to jest słabość a nad słabością litować się a nie śmiać się z niéj należy.

Stanisław.

Litość moich nudów nie zmniejszy — co ja tu mam robić, ja najnieszczęśliwszy człowiek w Europie? — wyjdę na polowanie, bekasa ani zoczyć; gdzie były błota, bagna, lokomotywa przejeżdżać może bezpieczniéj jak na Czerniowieckiéj kolei — porżnęli, posiekali łąki rowami, bodaj djabli wzięli tych naszych agronomów, już bagna nie zoczysz chyba na drogach albo na naszych przedmieściach. W braku bekasów wracając do domu zastrzeliłem srokę — sroka złodziej, niech nie psuje ludziom rzemiosła, każę ją wypchać i zawieszę gdzie przy dworcu, na elektrycznym drucie. (p. k. m.) Żeby przynajmniéj była jaka taka niewinna partyjka — wiseczka we dwóch, albo sztosika. Ty nie grasz, Panie nie umią — proboszczowie nawet już w marjasza grać nie chcą.

Serafin (wznosząc oczy w górę)

Bogu dzięki najwyższemu, moralność kroczy wielkim krokiem.

Stanisław.

Wolałbym aby Jenerał tak kroczył — Panie Serafinie, bogobojny człowieku, zmiłuj się nademną.

Serafin.

Cóż ja ci pomódz mogę?

Stanisław.

Idź do Pani Eufrozyny, może ma w Paryżu jaką znajomość... między wojskowémi — przecież muszą się znaleźć środki dowiedzenia się o człowieku nawet mniéj znaczącym jak nasz Jenerał.

Serafin.

Pójdę naradzę się z Panią Eufrozyną, będę pisał, telegrafował, zrobię wszystko co można, aby ci usłużyć, bo dla mnie służyć najprzyjemniejszym jest zawsze obowiązkiem.

(Odchodzi.)





SCENA III.
Paulina, Stanisław.
Stanisław (patrząc za odchodzącym p. k. m.).

Miły chłopiec! Tysiąc pociech!

Paulina.

Nie lubisz go.

Stanisław.

Nie.

Paulina.

Dlaczego?

Stanisław.

Dlaczego? jabym raczéj powinien się ciebie zapytać, dlaczego ty go lubisz? — powiedz mi moja Paulinko, co cię mogło skłonić do twojego szalonego przedsięwzięcia?

Paulina.

Mój Panie Stanisławie, nie jesteś tak złym jak się wydajesz, jak się chcesz wydawać, odpowiem ci więc szczerze: Kiedy po śmierci mojéj matki zostałam zmuszoną opuścić pensjonat, w którym byłam wychowaną, sama bez wszelkiéj pomocy musiałam szukać ślizkiego utrzymania w uczeniu dzieci w obcym domu; poznałam Serafina, nie obudził miłości w mojém sercu, ale obudził przekonanie, że stać się kiedyś może opiekunem moim. W jego moralności, bogobojności, rozumie, nareszcie i bezinteresowności zdawało mi się znaleźć to, do czego w mojém zupełném osamotnieniu mogłam tylko rościć prawo, to jest do wolnéj, niezawisłéj pracy w kąciku własnym — miłość nie jest tak pewnym doradzcą jak zimny rozsądek i za poradą ciotki postanowiłam pójść za niego.

Stanisław.

Obyś moje dziecie znalazła czego jesteś godną, to ci powiadam z głębi mojego serca. Ale gdybym był kobietą mniéj ładną i mniéj rozumną jak ty jesteś, gdybym był kobietą głupią jak gęś, z nosem jak burak, ustami jak kreda a włosami jak szafran, jeszczebym za tego moralnego Serafina nie poszedł.

Paulina (roześmiawszy się).

Ale zkądże takie uprzedzenie?

Stanisław.

Prawdę mówiąc sam nie wiem — jakiś instynkt ostrzega mnie, odtrąca od niego. Nigdy nie patrzy w oczy, nigdy mowa jego nie wychodzi z harmonijnéj swojéj słodyczy; figura jego kręci się zawsze, raz na prawo, raz na lewo, jakby ciągle równowagi szukał — on mi się wydaje tyrbuszonem co się powoli wkręca i coraz głębiéj wgłębia a zawsze nieustającym zygzakiem. Tak, tak moja Paulinko, szkoda, szkoda ciebie, i jeżeli tylko zdarzy ci się jaka sposobność daj mu odkosza jak najprędzéj, radzę ci to jako twój prawdziwy przyjaciel.





SCENA IV.
Paulina, Stanisław, Pani Zielska.
P. Zielska (zasłyszawszy ostatnie słowa).

Dobre rady, niema co mówić, godne prawdziwie Pana Stanisława — nie Paulinko, nie słuchaj go, o męża teraz nie łatwo; kiedyś złapała, trzymaj się jak pijany płotu — młody nie młody, ładny nie ładny, mąż mężem, a za mąż pójść trzeba, potém zaś mądra kobieta potrafi postępować podług okoliczności.

Stanisław.

Podług okoliczności, tysiąc pociech!

P. Zielska.

Pamiętaj, że jesteś Zielska, że ani służyć możesz, ani dzieci piastować, ani czépki robić. Serafin jest bardzo stosowną dla ciebie. partją i przykro mi jest, że już nieraz przedemną skarżył się na ciebie, że jesteś więcéj obojętną niż ci być wolno z narzeczonym. Choćbyś miała i trochę udawać miłosnego zapału, to niema nic złego — mężczyźni lubią być oszukiwani.

Stanisław.

Lubią być oszukiwani, tysiąc pociech!

Paulina.

Dziękuję cioci dobrodziejce za jéj rady, z których wszakże pozwolę sobie wybrać, co mi się najstosowniejszém wyda w teraźniejszém mojém położeniu.

(Odchodzi.)




SCENA V.
P. Zielska, Stanisław.
P. Zielska.

Nędza, nędza! zgroza, zgroza! miłość jak kamfora znikła z tego świata. Starzy tylko jeszcze kochają się w młodych, a młodzi...

Stanisław (wpadając w mowę).

Kochają się w starych.

P. Zielska.

No tego nie powiem, ale młodzi nie kochają się już nigdy, serce im skamieniało.

Stanisław.

Prawda, prawda, smutne czasy, ale powiedz mi droga kuzynko, co ci tak wielce na tém zależy, abyś tę biedną Paulinkę za tego tyrbuszona wyprawiła?

P. Zielska.

Mam ci otwarcie powiedzieć?

Stanisław (na stronie).

Pewnie skłamie. (głośno) Bardzo proszę.

P. Zielska.

My dawni znajomi, my się za ręce trzymać powinniśmy.

Stanisław.

Niezawodnie w naszym wieku podpory trzeba.

P. Zielska.
Nie o tém mowa. Pytasz się, dlaczego młodą, ładną Paulinkę skłoniłam do oddania ręki Serafinowi, powiem ci więc, dlatego, że młoda i ładna.

A gdyby była brzydka, odradzałabyś?

P. Zielska.

Niezawodnie.

Stanisław.

Proszę objaśnienia, bo nie rozumiem.

P. Zielska.

Jenerał nieżonaty...

Stanisław.

Oho.

P. Zielska.

Stary, powiesz — ale w starych piecach djabli palą.

Stanisław.

Prawda, prawda i palą piekielnie.

P. Zielska.

Któż ręczy, że mu się Paulina nie podoba, że się z nią nie ożeni, i że nas wszystkich na lodzie nie osadzi?

Stanisław.
Biedny ten Jenerał! zaledwie dowiedziano się że żyje, już ze wszystkich stron rozpoczęto obławę. Sprzedają skórę z niedźwiedzia, a niedźwiedź jeszcze w lesie. Ja jeden tylko obojętny i wołam z mędrcem: Vanitas vanitatis! — Nie wiem prawdziwie dlaczego i przyjechałem, bo supponuję, że Jenerał jest człowiekiem rozsądnym, szedłbym więc zawsze przy nim jak krzywe koło i niedalekobyśmy zajść mogli. Odjechałbym nawet, gdyby nie ten tyrbuszon, któregobym chciał wszelkiemi siłami wyświdrować z ręki lubéj, dobréj, ale zbyt naiwnéj biednéj Paulinki.
P. Zielska.

Nic nie pomoże, niech idzie za mąż i to czémprędzéj.

Stanisław.

A przez to kochana kuzynko odsuniesz i dla siebie niebezpieczną rywalkę.

P. Zielska.

O niewdzięczny! jakże ty, ty o takie myśli oskarżać mnie możesz. Czy ty pamiętasz owe złote promienne chwile naszej wiosny? — czy ty pamiętasz...

Stanisław.

Nie, nie pamiętam.

P. Zielska.

Czy ty pamiętasz ten bal w Bardjowie, gdzie w mglistéj sukience, z wszystkich najpiękniejsza, szukałam tylko ciebie? — czy ty pamiętasz...

Stanisław.

Nie, nie pamiętam.

P. Zielska.

Czy ty pamiętasz ten wieczór, kiedy srebrném światłem księżyca oblane posępne świerki po skałach szumiały — kiedyśmy zbłądzili z drogi, o niewdzięczny, czy ty pamiętasz?

Stanisław.

Ten wieczór przypominam sobie, była to piąta rocznica twego zamążpójścia — było to roku...

roku... podobno (jakby szukając w pamięci) tysiąc ośmset... tak pamiętam tysiąc ośmset... a zatém już trzydzieści lat temu i to z okładem.
P. Zielska.

Nieprawda, fałszywy rachunek, tylko chęć dokuczania — byłeś zawsze i jesteś teraz najzłośliwszym człowiekiem w świecie.

Stanisław.

No, nie gniewaj się, droga kuzyneczko, rachunku tego nie przedłożę Jenerałowi — a ponieważ stopień naszego pokrewieństwa nie jest dostatecznie wyjaśniony, jeżeli zechcesz, pozwolę ci się nazywać stryjaszkiem albo wujaszkiem, a Jenerał będzie znał Paulinę Paulinką, a Eufrozynę Fruzią.

P. Zielska.

Z tobą rozsądnie rozmawiać nie można.

Stanisław.

I owszem, czyliż to nie rozsądek oświadczyć ci, że całemi siłami chcę ci pomagać, abyś została kiedyś Jenerałową i bodaj nie Jenerałową dywizyi.

P. Zielska.

Chcesz pomagać?

Stanisław.

Chcę.

P. Zielska.

Pewnie?

Stanisław.

Ach czyliż wątpić możesz, wszakże i całéj rodzinie Zielskich wiele na tém zależy, abyś Jenerałowi syna powiła, któryby propagował gasnący ród Zielskich.

P. Zielska.

Jaszczurka!

(Odchodzi.)

Stanisław (sam).

Tysiąc pociech! — (ziewa) Ale cóż ja teraz nieszczęśliwy pocznę ze sobą — chyba passiansa pociągnę, albo w bilard zagram sam ze sobą, miła zabawka! O Jenerale, Jenerale! niech ci Bóg tego nie pamięta!

(Idzie ku drzwiom w głębi.)
(Słychać trąbkę pocztarską — wszyscy wybiegają z różnych stron wołając: Jenerał! Jenerał!)

Stanisław (spojrzawszy w okno).

Nie, nie, nie Jenerał — lubo kiedyś nim być może, bo to jakiś młody oficer z pocztowego wyskoczył wózka.

P. Zielska.

Paulinko, popraw mi kołnierzyk, jak ja wyglądam?

Paulina.

Jak zawsze, kochana ciociu.





SCENA VI.
P. Zielska, Paulina, Stanisław, Serafin, Dorski.
Dorski (do Stanisława).

Czy mam honor mówić z Panem Jenerałem?

Stanisław.

Nawet nie z doboszem, Pana Jenerała Zielskiego niema w domu a może nawet i w kraju — oczekujemy go lada chwilę.

Dorski.

A więc czekać muszę. — Przywożę od Ministra wojny depeszę, która zapewnie dobrze będzie przyjętą przez Pana Jenerała, jest to dawno zasłużona nagroda, wstęga krzyża wojskowego.

Stanisław.

Niechże się Pan rozgości z łaski swojéj, będziemy razem bawić się oczekiwaniem przyjazdu, który nad wszelkie spodziewanie bardzo się opóźnia. Jenerał bowiem zwołał tu swoją rodzinę na dzień 24ty Czerwca i dotychczas nietylko nie przyjechał, ale nawet żadnéj o nim niema wiadomości.

Dorski.

Pozwolę sobie przedstawić się szanownéj rodzinie Zielskich, jestem Kazimierz Dorski.

Paulina (na stronie).

Dorski.

Dorski.

Porucznik trzeciego pułku huzarów.

Stanisław.

Ja jestem Stanisław Zielski — to Pan Serafin Zielski.

Dorski.

Zapewne brat.

Stanisław.

Nie, daleki krewny — Pani Eufrozyna z Zielskich Zielska.

Dorski.

Zapewne matka?

Stanisław.

Nie, kuzynka.

P. Zielska.
Znałam niegdyś jakiegoś Pana Dorskiego, pięknego młodzieńca, był oficerem kirasjerów.
Dorski.

To nieboszczyk mój dziad, Mościa Dobrodziejko.

P. Zielska.

Znałam go będąc jeszcze dzieckiem.

Stanisław.

Niemowlęciem, niemowlęciem — to jest Panna Paulina Zielska.

Dorski.

Zgadłem.

Serafin.

Moja narzeczona.

Dorski (porywczo).

Być nie może.

(Zadziwienie wszystkich — krótkie milczenie.)
Serafin.

Dlaczegóż być nie może, jeżeli spytać się wolno?

Dorski.

Zadziwienie ustanie, jeżeli powiem, że Panna Paulina nie jest mi obcą, jest mi nawet bardzo dobrze znaną, (zwracając się ku Paulinie) bo jestem bratem Malwiny.

Paulina.

Malwiny, kochanéj Malwiny, mojéj najdawniejszéj przyjaciołki.

Dorski.
Najdawniejszéj i pewnie najlepszéj, bo razem wzrosłe i wychowane w jednym pensjonacie, kochałyście się jak siostry. Powiedziałem, być nie może, bo Panna Paulina byłaby przecież swojéj przybranéj siostrze coś o tém doniosła.
Paulina.

Pisałam dwa razy i myślałam, że mnie już zapomniała.

Dorski.

Ach któż Panią zapomnieć może, ale w domu jéj nie było. A więc tak jest w istocie, jesteś Pani narzeczoną?

Paulina.

Tak jest, narzeczoną Pana Serafina.

Dorski.

Muszę wyznać otwarcie, że ta wiadomość przejęła mnie niepojętą boleścią — wojskowi nie są panami swojego czasu, za późno więc prosiłem mojéj siostry, aby tu dziś przyjechała, i w imieniu mojém prosiła Jenerała, jako opiekuna, którego spodziewała się zastać, o rękę swojéj przyjaciółki Panny Pauliny.

(Czas jakiś milczenia.)
Serafin.

Opatrzność raczyła zrządzić inaczéj.

Dorski.

W ostatnim wszakże swoim liście nie wspominałaś nawet Pani, że jest na świecie jaki Serafin, jakimże sposobem nastąpiła tak nagła decyzya? Proszę mi przebaczyć pytanie, do którego nie mam prawa, ależ to tak boleśnie wyrzec się nawet nadziei.

Stanisław.

Dlaczegóż masz się Pan wyrzec?

P. Zielska.
Tylko Pan Stanisław może o to pytać.
Serafin.

Dlaczego? — bo Panna Paulina słowo swoje dała.

Stanisław.

Co to znaczy — zaręczyny nie ślub — sam Serafin uskarżał się dziś jeszcze na obojętność Paulinki.

Dorski.

Czy być może?

Paulina.

Panie Stanisławie, bardzo proszę...

Stanisław.

Rozsądek tylko, powiadam rozsądek źle zrozumiany był powodem jéj nagłego usposobienia.

P. Zielska i Serafin.

Ależ Panie Stanisławie...

Stanisław.

Co prawda nie grzech i sam moralny Serafin inaczéj nie powié. Na co w bawełnę obwijać, tajemniczości nienawidzę.

Dorski.

I ja także.

Stanisław.

Nie trać nadziei Panie Dorski, lepszym Pan jesteś dla naszej Paulinki niż Serafin.

Serafin.
Pozwól Panno Paulino, abyśmy się usunęli od fantastyczno-sardonicznych wybryków Pana Stanisława.
Stanisław (zatrzymując Paulinę).

Zaraz, zaraz. — Co to znaczą zaręczyny? I z kobierca czasem się rozchodzą. — Paulinko, słowa nie chcesz złamać, dobrze, niech i tak będzie, ale zajść mogą różne pomyślne okoliczności — Pan Serafin naprzykład po długiéj, ciężkiéj chorobie umrzeć może.

Serafin.

Dlaczego, dlaczego mam umrzeć? jestem zdrów zupełnie.

Stanisław.

Źle źle wyglądasz — cera żółta, oczy podbite, źle wyglądasz Serafinku.

Serafin.

Zresztą z Boską wolą zawsze zgadzać się będę.

Stanisław.

Nie trać nadziei Panie Dorski, ja ci powiadam — i cholera się zbliża, kto wie co się stać może — nie trać nadziei, ja ci powiadam.

Lokaj (anonsując).

Pan notarjusz Zawilski.

(Lokaj odchodzi.)




SCENA VII.
Ciż sami, Notaryusz, Kulesza.
Notaryusz.

Uszanowanie moje składam szanownéj rodzinie

Zielskich. Przykre dla mnie otrzymałem zlecenie. Smutnéj, bardzo smutnéj wiadomości jestem przymuszonym zwiastunem.
Stanisław.

Tylko śmiało i wyraźnie — o co idzie? Jesteśmy zdolni przyjąć i znieść każde złe, które nas spotkać może.

Notaryusz.

Odebrałem od sądu zawiadomienie o śmierci JWgo Jenerała Franciszka Zielskiego.

Paulina.

O Boże! straciłam opiekuna.

P. Zielska.

Paulinko! wody kolońskiéj prędko! mdleję!

Stanisław.

Nikt z rodzeństwa tu obecnego nie miał ukontentowania znać szanownego naszego krewnego Jenerała Zielskiego, nie dziw się więc Pan, że ubolewając nad stratą zacnego człowieka nie możemy, jako nad krewnym, wiele łez wylewać.

Notaryusz.

Przybyłem z powodu aktu obsygilacyi, niechże mi wolno będzie niektóre zadać pytania. (do Stanisława) Pan jesteś jak się zdaje najstarszym.

Stanisław.

Tak jest.

Notaryusz.

Jest Panu wiadomém, czy nieboszczyk zostawił jaki testament?

Stanisław.

Ja nic nie wiem.

Serafin.
I ja nie.
P. Zielska.

I ja nie.

Paulina.

I ja nie.

Notaryusz.

Nikomu więc z rodzeństwa nie jest wiadomo, czy został jaki testament — muszę więc także spytać się Pana Kuleszę, rezydenta tutejszego, czy może mi udzielić jakiego objaśnienia w tym względzie?

Kulesza.

JWny Jenerał bawił ciągle za granicą, rzadko kiedy przyjeżdżał i nad kilka dni nigdy tu dłużéj nie bawił.

Notaryusz.

Nie słyszałeś Pan od niego, albo od kogobądź, czy sporządził testament?

Kulesza.

Nie słyszałem.

Notaryusz.

W którym pokoju zwykł był przesiadywać podczas swoich tu odwiedzin?

Kulesza.

Zwykle w bibliotece, ale czasem i w innych pokojach.

Notaryusz.

Pokoje zamknięte?

Kulesza.
Nie — mam klucze od wszystkich, ale klucze od biór, szaf, kufrów, tu w téj szafie zamknięte i ręką własną ś. p. Jenerała, herbową pieczęcią zapieczętowane.
Notaryusz.

Zdaje się, że najpierwéj trzeba nam dostać kluczów a potém szukać, czy niema jakiego dokumentu oznajmującego ostatnią wolę nieboszczyka — zgadzasz się Pan na to?

Stanisław.

Zupełnie.

Notaryusz (do Serafina).

I Pan?

Serafin.

I ja.

Notaryusz (do Dorskiego).

I Pan?

Dorski.

Ja nie mam zaszczytu należyć do familii, przywiozłem od ministra wojny wstęgę Jenerałowi, któréj już nigdy nosić nie będzie. (jakby do siebie) U nas wszystko za wcześnie albo za późno.

Notaryusz.

Proszę jednak Pana oficera, abyś tu został jako świadek, tém bardziej, że z władzą wojskową będę miał do czynienia. — Panie Kulesza proszę otworzyć szafkę.

(Kulesza otwiera.)
Kulesza.

Oto jest pęk kluczów — Panu go oddaję.

Notaryusz.
Teraz proszę wskazać nam bibliotekę — od biblioteki, jako zwykłego mieszkania Jenerała, musimy zacząć.
Stanisław.

Proszę o głos. Znajdzie się, czy nie znajdzie testament, my jesteśmy domniemanymi spadkobiercami, a zatém w układ między sobą wejść możemy.

Notaryusz.

Nikt zabronić nie może.

Stanisław.

Proponuję więc rodzeństwu, abyśmy się rozegrali.

Serafin.

Gra rzecz niemoralna.

P. Zielska.

Grać nie umiem, tylko w mruczka albo gotowalnią.

Stanisław.

No to się rozbierzmy.

P. Zielska.

Fi!

Stanisław.

Podzielimy się zarówno.

P. Zielska.

Dobrze, pod warunkiem, aby mi się Krzewin dostał, bo ja potrzebuję wiejskiego powietrza — proszę także, abyście z waszych części zapłacili moje dłużki.

Serafin.

Dłużki! bagatela! kuzynki długi...

Stanisław.
Djable długie, nie uchwycilibyśmy końca, więc nie przystajemy.
Serafin.

Oczywiście.

Stanisław.

Chodźmy więc szukać skarbów.

Notaryusz.

Służę Państwu.

(Wszyscy wychodzą — Paulina siada przy stoliczku, spiera głowę na łokciu i chustką twarz zakrywa — Dorski nieco głębiéj spogląda na nią w milczeniu — zasłona spada.)
Koniec aktu I.




  1. Przypis własny Wikiźródeł Brak w tekście oznaczenia — Stanisław.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Aleksander Fredro.