Przejdź do zawartości

Ona (Rodziewiczówna, 1931)/VIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Rodziewiczówna
Tytuł Ona
Podtytuł Powieść
Wydawca Wydawnictwo Polskie R. Wegnera
Wydanie piąte
Data wyd. 1931
Druk Concordia
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VIII

Gdy nazajutrz pan Michał przypatrzył się Kostusi, zdała mu się wcale inną. Nie zmieniła się przecie przez tę jedną noc, ale zmieniły się myśli jego i oczy, któremi się jej przyglądał. Teraz zobaczył niezgrabne chodaki na jej nogach, łaty i wytarte szwy odzienia, twarde i czarne ręce, zamyślenie czoła, ból ust, rozszerzone Izami i troską źrenice.
Woziła go znowu łodzią o świcie do bobrowych chat, rozpowiadając o skarbach i tajniach boru. Zauważył, wyjeżdżając, że tylko Sewera nakarmiła, a sama nie tknęła chleba i teraz pracowała, jak wczoraj, sama, wyprostowana u końca łodzi, pozornie zajęta tem co mówiła i służbą swoją, a wewnątrz targana niepokojem i myślą dalszej włóczęgi.
Pan jej mówić pozwalał, ale już nie żartował, a potem zajął się znowu obserwacją Sewera. Ona to spostrzegła i trwogą zdjęta, usiłowała uwagę jego odwrócić, pokazując to stadko wzlatujących kaczek, to zakręt dziki, to przemykającą rybę. Daremnie. Panu Michałowi głęboko wpadły jej słowa, wczoraj usłyszane: «Może On na twoją biedną głowę wejrzy i coś stracił, ci odda. Wołaj do Boga!» Jakie sztuczny był jej głos w porównaniu z tamtym.
Obejrzeli bobry i ruszyli dalej. Sewer, usłyszawszy nawoływanie kaczek, począł je naśladować, uśmiechając się bezmyślnie. Wtedy pan Michał raptem do Kostusi się zwrócił.
— Słuchajno — rzekł — wczoraj myślałem, że oszukujesz siebie, więc ci nie chciałem bólu sprawić. Dzisiaj wiem, że ból ten twój i tylko mnie oszukujesz. Zapomniałaś albo nie wiesz, żem doktór. Ten człowiek jest idjotą.
Dziewczyna zbladła aż po usta, straciła na chwilę mowę, opuściła ręce. Była jak posąg rozpaczy.
— Proszę Pana, — wyjąkała wreszcie — ja nie chciałam oszukiwać. Myślałam, że panu wszystko jedno, kto boru pilnuje, byle bór był cały. Jak pan nie rad, pójdziemy sobie.
— Nie o to idzie! Nie myślę przecie o głupich ptaszkach, ale o człowieku, który cierpi. Opowiedz mi teraz wszystko. Swoje dzieje i jego. Dawno on jest w tym stanie?
— Dawno, panie. Więcej niż rok.
— Tylko! To jeszcze niedawno. Dziedziczne to u niego w rodzie, czy przypadkowe?
— Wypadkowe i z mojej winy. On taki okropnie gwałtowny był, ale mnie słuchał, gdym go prosiła. A wtedy mnie przy nim nie było, chorowałam. A kiedym pozdrowiała i poszła go szukać, takim już znalazłam.
Przestała mówić i łzawemi oczami popatrzyła na biedaka.
Potem się opamiętała i czerpiąc śmiałość z poważnych a poczciwych oczu młodego pana, mówiła dalej, nie chełpiąc się ani rozszerzając nad nieszczęściem, ale tylko nagie fakty cytując i jakby się tłumacząc.
— Żeby on choć rodzinę miał, choć przyjaciół, krewnych, tedybym do nich po ratunek i pomoc poszła, ale on sierota był i ja sierota. Więc pomyślałam sobie: Bóg wiedział, że go to spotka i dlatego nasze dusze połączył, by on w swej nędzy sam nie został i bym mu poratowaniem była. Więc go takim, jakim go mi Bóg uczynił, wzięłam i takim aż tu przywiodła, boć to przecie mój obowiązek był i taka droga wyznaczona.
— Mąż to twój?
— Żeby mąż był, tobym prawa miała wobec ludzi i ludzkiejbym sprawiedliwości dla niego szukała. Ale on mi nie mąż, ni brat, ni kochanek, a jednak więcej niż brat i mąż i kochanek.
— Ktoś ty? Skąd?
— Sierota bezdomna, panie. Nie wiem, gdzie ojca mogiła i gdzie domu węgły, i gdzie granice ziemi, która ojcowską kiedyś była. Hodowali mnie krewni, służyłam im, potem odeszłam.
— Daleko stąd ci krewni?
— Bardzo daleko. Szliśmy lato i jesień, do Bożego Narodzenia. Nikt nas przyjąć nie chciał, ulitowali się rodzice pana. Żeby za nich krew dać było, dałabym rada.
— Jakże ty się nazywasz?
— Skowrońska, a on Stamierowski. Ojczym go takim uczynił. Warjatem okrzyczał, aż on się nim stał naprawdę, w lochu jak pies wściekły zamknięty.
— A przez ten rok nie było nigdy polepszenia? Nie miał ataku furji?
— Nie, panie, jak trup żywy zawsze. Zpoczątku tom go wiodła za rękę, głosu mojego przez tę martwotę nawet słuchał. Potem tak do mnie przywyknął, że niewołany, jak cień chodzi, nie zostanie beze mnie na chwilę a gdym raz do dworu pobiegła, to mnie po całym borze szukał i odchorował. Nie rozumie, a czuje, że beze mnie gorzejby mu było biedakowi.
Umilkła na chwilę i wtem, w nagłem ożywieniu, pochyliła się do ręki pana i niespokojnie zawołała:
— Pan doktór! Proszę pana, czy takim nigdy nie wraca już rozum? Taki on do śmierci zostanie?
Nie postało jej w myśli przy tem pytaniu jej własne przeznaczenie, tylko jego niedola. Uwielbieniem zdjęty, pan Michał ją uścisnął.
— Kostusiu — rzekł — on ma przecie ciebie za orędowniczkę u Boga i ludzi! — Bóg może cud sprawić, a ja uczynię, co tylko jest w mocy ludzkiej. Wracajmy do chaty, muszę go zbadać szczegółowo, zanim się wezmę do kuracji. Daj mi rosołu, a sama spocznij.
— Nie zmęczonam, proszę pana. Dziękuję.
— Dajże pokój i nie czyń mi wstydu patrzenia bezczynnie na twój trud. Napracowały się twoje biedne ręce, nacierpiała dusza. Taki rok za dziesięć się liczy.
Za powrotem do straży podzieliła się Kostusia nadzieją i otuchą z mamką, Pan Michał obejrzał Sewera, ostukał, opukał skrupulatnie. Chory poddawał się temu niechętnie. Ze strachem spostrzegła Kostusia, że dzikość jego względem pana nie zmniejszała się, ale rosła. Widocznie bał się go albo instynktownie nie lubił.
Potem pan siadł na łódkę i odpłynął, obiecując wrócić nazajutrz. Kobiety z obudzonej nadziei i wrażeń przeróżnych nie spały tej nocy i tylko Sewer przez sen coś mruczał.
Ale nazajutrz nie przyjechał pan Michał. Kostusia wyglądała go dzień cały, przesłaniając od słońca oczy i wpatrując się w szlak rzeki, ciągnącej się przez bezbrzeżne łąki i błota, aż het, gdzie kępa topoli dwór oznaczała. Słońce purpurą zaszło, gdy dojrzała dwie łodzie na rzece i radośnie zawołała mamki.
Ale na łodzi nie było pana, tylko dwóch chłopów, na drugiej także chłopi i bydlak jakiś. Kobiety sądziły, że to ludzie, wracający z miasta, i że ich miną, kierując się na inne rzeczne ramię, ale ci skręcili ku chacie i wnet dobili. Parobcy to byli dworscy, a łódź wyładowana sprzętami, pościelą i żywnością. Na drugiej była krowa.
— To pani wam przysłała, a to pan młody tę cieluszkę — oznajmili ludzie i pozdejmowali przed Kostusią kapelusze. Łaska pańska natchnęła ich niezwykłym szacunkiem.
Kobiety popłakały się z radości. Mamka natychmiast objęła rząd nad krową, ludzie znieśli graty do izby, jako tako uprzątnęli obórkę, zniszczoną wylewem, krzątali się żywo i chętnie. Kostusia ciągle ku rzece spoglądała, wyczekując.
— Nie przyjedzie sam pan? — spytała wreszcie.
— U pana goście. Zajęty. Gadał, że jutro przyjedzie.
Zdjął ją smutek i zniechęcenie. Co jej po tych dostatkach, kiedy ich Sewer ani widzi, ani ceni. Ratunek, pomoc, tak gorąco spodziewana, umykała znowu wdal.
Łodzie wypróżnione odjechały, mamka gospodarzyła w chacie, ona pozostała na dworze, niemożliwego czekając. Sewer obok niej na przyzbie siedział, a ona, patrząc nań, zapłakała.
Kiedy dla niego ratunek przyjdzie, kiedy nad nim się ulitują? Jej zawsze dobrze było w głodzie, w chłodzie, w nędzy.
I znowu dzień przeszedł i pan się nie zjawił. Nazajutrz Kostusia o świcie do boru odpłynęła.
— Zapomniał. Co robić! — szepnęła mamce na rozstanie. Trzeba do roboty wrócić, pozbyć się próżnych nadziei.
Zabrała tedy Sewera i zniknęła w gąszczu z łodzią swoją.
Ale nadziei trudno się pozbyć, trudno i boleśnie. Trawiły ją łzy dzień cały. Półgłosem skarżyła się, tłumaczyła przed biedakiem.
— Pan mówił, że ci może zdrowie wrócić, że rok to nie długo, że dla ciebie ratunek będzie. Mój Boże, co ja ci uczynić mogę, mój ty serdeczny! Dokąd ja cię zawiodę? Życie za ciebiebym dała, ale kto je przyjmie. Drugie tyle nędzy zniosę, ale gdzie ona nas zaprowadzi? Żebyś ty mi choć słowo rzekł, czy ci lepiej, czy gorzej, czego ci trzeba, co boli? O, Sewer! Sewer!
Ale chory milczał i tylko patrzał na nią spokojnie, mgławo, jak dziecko bezmyślne.
Ona, zmęczona łzami i wiosłowaniem, zawróciła wreszcie zpowrotem. Chata zdaleka jaśniała blaskiem lampy. Gęsty dym buchał z komina, snać mamka warzyła sutą wieczerzę. Kostusię już nic nie cieszyło. Przybiła do brzegu, wzięła wiosło na ramię i zawoławszy Sewera weszła do sieni.
Stanęła raptem. W izbie rozmawiano. Serce jej zabiło młotem, pan sobie ich przypomniał. A przecie nie głos to pana był, co ją pierwszy doleciał. Obcy, a jednak tak znany, tylko skąd on się tu wziął — taki daleki. Z drżeniem otworzyła drzwi. Jasność buchnęła na nią i aż oślepiła, a wtem, gdy jeszcze stała ze zdziwienia skamieniała, od stołu ktoś wstał, ramieniem za szyję objął i ucałował.
— Kazio! — wyjąkała, myśląc, że śni.
— Moja serdeczna siostrzyczko! Przeciem trafił do ciebie. A niepoczciwa! Zapomnieć o koledze, przyjacielu!
— Kazio! — powtarzała, wpatrując się w niego ze łzami i broniąc rąk, które teraz chciał całować. — Skądeś? Wiedzą w Podgaju o mnie?
— Nie wiedzą. Ziemię i niebo przetrząsnęli. Ja do kolegi Michała przyjechałem w gościnę i takem trafił. Jakaś mizerna, Kostusiu, biedaczko!
— A tyś tak urósł i zmężniał! Głos twój poznałam w sieni, ale nie wierzyłam i teraz ledwo wierzę, że to ty sam, we własnej osobie.
— We własnej. We dwóch z kolegą Michałem będziemy go ratowali. Myślisz, że on mnie pozna?
Kostusia obejrzała się na Sewera. On wcale na Kazia uwagi nie zwracał, patrzył na pana Michała, patrzył źle, ostro, a doktór przyjmował to spojrzenie i badał, słowa nie mówiąc.
Dziewczyna się przeraziła wyrazem tych oczu.
— Sewer! — krzyknęła.
Zwrócił się do niej, dłonią mu przeszła po oczach.
— Co tobie się dzieje? Widzisz, Kazio przyjechał! Poznajesz go? Takeście dokazywali w Podgaju!
Ale Sewer nie okazywał, aby co słyszał lub uważał. Otarł się o Kazia i w kąt najdalszy izby się wszył jak dzikie zwierzę.
— Proszę go tam zostawić — rzekł pan Michał do stroskanej dziewczyny. — Dobrze tak jest dla mnie. Od dzisiaj zaczynamy kurację. Pani tutaj usiądzie z nami i nawet w tamtą stronę nie będzie patrzała. Tak trzeba, pani — dodał, widząc jej wahanie.
Ona żałośnie raz tylko spojrzała w kąt na biedaka i posłuszna, usiadła u stołu przy Kaziu. Pan Michał dalej mówił:
— Przywiozłem lekarstwa i zostaniemy tu z Kazimierzem, aż coś stanowczego nie nastąpi. Uważała pani, że on mnie nie lubi?
Poczerwieniała, nie śmiejąc potwierdzić.
— To dobrze — rzekł — stąd nastąpi wybuch. Jego z tej martwoty wyrwać trzeba, koniecznie. Wybuch to ocalenie...
Kazio spoważniał i zwracając się do niego, zcicha się odezwał:
— Czemuż jej i tego nie powiesz, Michale, że wybuch może też być śmiercią — głucho zakończył.
Kostusia wzdrygnęła się. Przerażeniem rozszerzone źrenice utkwiła w swym młodym panu, ale milczała.
— Nie powiedziałem — odparł — bo mam nadzieję, że to nie nastąpi. Widziałem wyzdrowienia daleko mniej spodziewane.
— Boisz się, Kostusiu? — zagadnął Kazio, biorąc ją za rękę i z serdecznem współczuciem patrząc w oczy.
Ona długą chwilę pasowała się z sobą.
— Mnie się zdaje — rzekła — że zgrzeszyłabym względem niego, gdybym swój lęk samolubny stawiała między nim a ratunkiem. Nieprawda, Kaziu?
Teraz Kazio zawahał się pod jej jasnem, a tak rozdzierająco smutnem spojrzeniem.
— Trzeba próbować, Kostusiu — szepnął wreszcie. — Może twój strach jest próżny. Michał zrobi, co w ludzkiej jest mocy. Trzeba ufać!
Kostusia wstała i podeszła do pana Michała.
— Pan się nie gniewa na mnie za ten lęk — prosząco szepnęła. — Mnie tak straszno o niego. Ale już teraz czynić będę, co pan każe.
— Gniewać się? Oprócz bezmiernego szacunku, przyjaźni i uznania nic więcej dla pani czuć nie potrafię — odparł wzruszony.
Trochę spokojniejsza, zaczęła rozmawiać z Kaziem, ale ukradkiem ku Sewerowi rzucała spojrzenia.
— Panie — nieśmiało po chwili spytała — on głodny. Mogę go nakarmić?
— Mamka niech to zrobi.
— On jej nie usłucha. On tak przywykł do mnie.
— Trzeba właśnie, żeby pani brak poczuł.
— Więc go zupełnie porzucić muszę?
— Zupełnie.
— Panie, to pozwólcie tylko pacierz z nim odmówić.
Pan Michał zachwiał się w swej stanowczości.
— Niech pani odmówi — rzekł cicho.
Sewer nie przyjął od mamki posiłku. Ze swego kąta wciąż patrzył ku światłu i tym trojgu, nieruchomie, z jakiemś dzikiem natężeniem. Nic nie mówił, ani się poruszał.
Kazio zaczął o rodzinie mówić z Kostusią. Fela za mąż wyszła w karnawale świetnie. Mieszka w Warszawie. Pan Odachowski od czasu zniknięcia Kostusi stracił humor i wesołość. Wspominali ją często z synem i Podgaj bez niej dla nich obu był jakiś smutny i pusty. Rudakowski ożenił się z wdową jakąś. Rozsiedli się na dziedzictwie w Stamierowie. Sewera podają za nieżyjącego a ludzie, trochę pogadawszy, ucichli już i tolerują bogacza. Kazio mogiłki wśród pól odwiedzał. Stoją brzozy i szumią wśród zbóż i mamki chata stoi i znowu w niej starucha bezdomna mieszka.
Ożywiła się Kostusia i poczęła rozpytywać o ludzi i stosunki, przypominali sobie zabawy wspólne, dzieciństwo, swawole. Tylko już słonecznych jej uśmiechów nie odnalazł Kazio, tak je powaga bólów omroczyła, i nie jak na rówieśnicę patrzył, ale jak na kogoś, stokroć nad się wyższego, z wielką czcią.
Wieczerzali wspólnie. Pan Michał opowiadał, że matka jego chciała koniecznie zabrać biedaków ze straży, ale że on woli chorego tu zostawić tymczasem. Że tu spokojniej, ciszej, swobodniej. Zostaną też obadwa z Kaziem aż do rezultatu starań.
Rozmawiali długo w noc, radzili się, urządzali plan. Kostusia, raz się przemógłszy, już nie sprzeciwiała się niczemu, słuchała, patrząc ufnie na młodego lekarza.
Sewer z kąta swego wciąż patrzył nieruchomy. Patrzył to na Kostusię, to na pana Michała. Patrzył uparcie i gdy się rozchodzili, przeprowadził młodego człowieka aż do progu i pozostał z wzrokiem, w drzwi utkwionym, złowieszczym.
Kostusia zbliżyła się do niego.
— Sewer! Zmówimy pacierz — rzekła.
Ani drgnął, ani słyszeć zdawał.
— Sewer! — powtórzyła, przyklękając przed nim — nie patrz tak strasznie. Toć twoje zbawienie blisko. Bóg na cię wejrzał i dobrego pana litością natchnął. Ale w wołaniu do Boga ustawać nie można. Chodź!
Nie odwrócił oczu od drzwi.
— Sewer, czy ty już mnie zapomniałeś? Czy ty mnie nie pamiętasz? Nieboże moje serdeczne, jestem przy tobie.
Zapłakała wreszcie, żalem zdjęta, ale on ani jej słów, ani łez nieświadomy, w drzwi się wpatrywał. Godzina minęła, zanim go uspokoiła, zanim usłuchał i do pacierza klęknął. Ale już nie powtarzał za nią. Zawziął się w jakiemś okropnem milczeniu, które ją, biedną, zgrozą przejmowało. Przeczuwała poza tem milczeniem straszny rozstrój w nieprzytomnej głowie. Niechętnie przyjął lekarstwo, niechętnie dał się do snu ułożyć. Czuwała nad nim aż zasnął, wyczerpany.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Rodziewiczówna.