Strona:Maria Rodziewiczówna - Ona.djvu/209

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Potem się opamiętała i czerpiąc śmiałość z poważnych a poczciwych oczu młodego pana, mówiła dalej, nie chełpiąc się ani rozszerzając nad nieszczęściem, ale tylko nagie fakty cytując i jakby się tłumacząc.
— Żeby on choć rodzinę miał, choć przyjaciół, krewnych, tedybym do nich po ratunek i pomoc poszła, ale on sierota był i ja sierota. Więc pomyślałam sobie: Bóg wiedział, że go to spotka i dlatego nasze dusze połączył, by on w swej nędzy sam nie został i bym mu poratowaniem była. Więc go takim, jakim go mi Bóg uczynił, wzięłam i takim aż tu przywiodła, boć to przecie mój obowiązek był i taka droga wyznaczona.
— Mąż to twój?
— Żeby mąż był, tobym prawa miała wobec ludzi i ludzkiejbym sprawiedliwości dla niego szukała. Ale on mi nie mąż, ni brat, ni kochanek, a jednak więcej niż brat i mąż i kochanek.
— Ktoś ty? Skąd?
— Sierota bezdomna, panie. Nie wiem, gdzie ojca mogiła i gdzie domu węgły, i gdzie granice ziemi, która ojcowską kiedyś była. Hodowali mnie krewni, służyłam im, potem odeszłam.
— Daleko stąd ci krewni?
— Bardzo daleko. Szliśmy lato i jesień, do Bożego Narodzenia. Nikt nas przyjąć nie chciał, ulitowali się rodzice pana. Żeby za nich krew dać było, dałabym rada.
— Jakże ty się nazywasz?
— Skowrońska, a on Stamierowski. Ojczym go