Strona:Maria Rodziewiczówna - Ona.djvu/211

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

wera, ostukał, opukał skrupulatnie. Chory poddawał się temu niechętnie. Ze strachem spostrzegła Kostusia, że dzikość jego względem pana nie zmniejszała się, ale rosła. Widocznie bał się go albo instynktownie nie lubił.
Potem pan siadł na łódkę i odpłynął, obiecując wrócić nazajutrz. Kobiety z obudzonej nadziei i wrażeń przeróżnych nie spały tej nocy i tylko Sewer przez sen coś mruczał.
Ale nazajutrz nie przyjechał pan Michał. Kostusia wyglądała go dzień cały, przesłaniając od słońca oczy i wpatrując się w szlak rzeki, ciągnącej się przez bezbrzeżne łąki i błota, aż het, gdzie kępa topoli dwór oznaczała. Słońce purpurą zaszło, gdy dojrzała dwie łodzie na rzece i radośnie zawołała mamki.
Ale na łodzi nie było pana, tylko dwóch chłopów, na drugiej także chłopi i bydlak jakiś. Kobiety sądziły, że to ludzie, wracający z miasta, i że ich miną, kierując się na inne rzeczne ramię, ale ci skręcili ku chacie i wnet dobili. Parobcy to byli dworscy, a łódź wyładowana sprzętami, pościelą i żywnością. Na drugiej była krowa.
— To pani wam przysłała, a to pan młody tę cieluszkę — oznajmili ludzie i pozdejmowali przed Kostusią kapelusze. Łaska pańska natchnęła ich niezwykłym szacunkiem.
Kobiety popłakały się z radości. Mamka natychmiast objęła rząd nad krową, ludzie znieśli graty do izby, jako tako uprzątnęli obórkę, zniszczoną wylewem, krzątali się żywo i chętnie. Kostusia ciągle ku rzece spoglądała, wyczekując.