Strona:Maria Rodziewiczówna - Ona.djvu/212

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Nie przyjedzie sam pan? — spytała wreszcie.
— U pana goście. Zajęty. Gadał, że jutro przyjedzie.
Zdjął ją smutek i zniechęcenie. Co jej po tych dostatkach, kiedy ich Sewer ani widzi, ani ceni. Ratunek, pomoc, tak gorąco spodziewana, umykała znowu wdal.
Łodzie wypróżnione odjechały, mamka gospodarzyła w chacie, ona pozostała na dworze, niemożliwego czekając. Sewer obok niej na przyzbie siedział, a ona, patrząc nań, zapłakała.
Kiedy dla niego ratunek przyjdzie, kiedy nad nim się ulitują? Jej zawsze dobrze było w głodzie, w chłodzie, w nędzy.
I znowu dzień przeszedł i pan się nie zjawił. Nazajutrz Kostusia o świcie do boru odpłynęła.
— Zapomniał. Co robić! — szepnęła mamce na rozstanie. Trzeba do roboty wrócić, pozbyć się próżnych nadziei.
Zabrała tedy Sewera i zniknęła w gąszczu z łodzią swoją.
Ale nadziei trudno się pozbyć, trudno i boleśnie. Trawiły ją łzy dzień cały. Półgłosem skarżyła się, tłumaczyła przed biedakiem.
— Pan mówił, że ci może zdrowie wrócić, że rok to nie długo, że dla ciebie ratunek będzie. Mój Boże, co ja ci uczynić mogę, mój ty serdeczny! Dokąd ja cię zawiodę? Życie za ciebiebym dała, ale kto je przyjmie. Drugie tyle nędzy zniosę, ale gdzie ona nas zaprowadzi? Żebyś ty mi choć słowo rzekł,