Strona:Maria Rodziewiczówna - Ona.djvu/214

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— We własnej. We dwóch z kolegą Michałem będziemy go ratowali. Myślisz, że on mnie pozna?
Kostusia obejrzała się na Sewera. On wcale na Kazia uwagi nie zwracał, patrzył na pana Michała, patrzył źle, ostro, a doktór przyjmował to spojrzenie i badał, słowa nie mówiąc.
Dziewczyna się przeraziła wyrazem tych oczu.
— Sewer! — krzyknęła.
Zwrócił się do niej, dłonią mu przeszła po oczach.
— Co tobie się dzieje? Widzisz, Kazio przyjechał! Poznajesz go? Takeście dokazywali w Podgaju!
Ale Sewer nie okazywał, aby co słyszał lub uważał. Otarł się o Kazia i w kąt najdalszy izby się wszył jak dzikie zwierzę.
— Proszę go tam zostawić — rzekł pan Michał do stroskanej dziewczyny. — Dobrze tak jest dla mnie. Od dzisiaj zaczynamy kurację. Pani tutaj usiądzie z nami i nawet w tamtą stronę nie będzie patrzała. Tak trzeba, pani — dodał, widząc jej wahanie.
Ona żałośnie raz tylko spojrzała w kąt na biedaka i posłuszna, usiadła u stołu przy Kaziu. Pan Michał dalej mówił:
— Przywiozłem lekarstwa i zostaniemy tu z Kazimierzem, aż coś stanowczego nie nastąpi. Uważała pani, że on mnie nie lubi?
Poczerwieniała, nie śmiejąc potwierdzić.
— To dobrze — rzekł — stąd nastąpi wybuch. Jego z tej martwoty wyrwać trzeba, koniecznie. Wybuch to ocalenie...
Kazio spoważniał i zwracając się do niego, zcicha się odezwał: