Ocalenie (Conrad)/Część III/III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Joseph Conrad
Tytuł Ocalenie
Pochodzenie Pisma zbiorowe Josepha Conrada (Józefa Konrada Korzeniowskiego) z przedmową Stefana Żeromskiego
Wydawca Dom Książki Polskiej Spółka Akcyjna
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Aniela Zagórska
Tytuł orygin. The Rescue
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część III
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

III

Wzrok Lingarda, oderwawszy się od niemego morza, wędrował zwolna po niemych postaciach skupionych na baku, po twarzach marynarzy, uważnych i zdumionych, po twarzach nigdy dawniej nie widzianych, lecz przywodzących mu na myśl dawne czasy — młodość — inne morza — dalekie wybrzeża złączone z wczesnemi wspomnieniami. Pan Travers ocknął się także i ręka jego, skubiąca zarost z lewej strony, powędrowała do kieszeni kurtki, jakby wyciągnęła z bokobrodów coś, co warto było przechować. Posunął się szybko o krok w stronę Lingarda.
— Nie wyobrażam sobie, w jaki sposób mógłbym skorzystać z pańskich usług — rzekł z chłodną stanowczością.
Lingard trzymał się za brodę w zadumie i spoglądał na niego zgóry przez krótką chwilę.
— Może to i dobrze — rzekł bardzo wolno — ponieważ panu swych usług nie proponowałem. Proponowałem, że wezmę państwa na pokład na przeciąg kilku dni — ponieważ to jedyny sposób, aby zapewnić wam bezpieczeństwo. A pan pyta o moje pobudki. Moje pobudki! Jeśli pan ich nie widzi, to panu nic do tego.
I ci dwaj ludzie, którzy parę godzin przedtem nigdy się nie widzieli, stali przez chwilę wrogo tuż obok siebie, jak odwieczni nieprzyjaciele; jeden krępy, ruchliwy, ze wzrokiem podniesionym, drugi wysoki, barczysty, patrzący nań z pogardą i gniewem.
D’Alcacer, nie spuszczając z nich oczu, pochylił się nisko nad leżakiem.
— Czy widziała pani kiedy człowieka rzucającego się na kamienny mur? — spytał poufnie.
— Nie — odrzekła pani Travers, patrząc wprost przed siebie z nad kołyszącego się wolno wachlarza. — Nie, nie wiem, czy to się kiedy stało; ludzie podkopują się pod mur, albo przemykają się spokojnie naokoło, patrząc w przeciwną stronę.
— A, to jest określenie dyplomacji — mruknął d’Alcacer. — Nie zaszkodziłaby tutaj odrobina dyplomacji. Ale nasz malowniczy gość wcale jej nie posiada. Mam do niego wielką sympatję.
— Już! — szepnęła pani Travers z uśmiechem, który dotknął jej ust jasnem skrzydłem i uleciał prawie, zanim stał się widzialnym.
— Istnieje sympatja od pierwszego wejrzenia — dowodził d’Alcacer — tak samo jak i miłość; to się nazywa coup de foudre — wie pani.
Podniosła wzrok na chwilę, a on ciągnął dalej z powagą:
— Myślę, że to jest najistotniejsze, najgłębsze z uczuć. Nie kocha się kogoś z powodu tego, co jest w nim. Kocha się z powodu czegoś, co jest w nas — czegoś żywego — w nas samych. — Uderzył się zlekka w piersi końcem palca. — Jest taka zdolność w człowieku. Ale nie w każdym; i nie każdy na to zasługuje, aby ogień z niebios zstąpił na niego.
— I spalił go — rzekła.
Poruszył się zlekka.
— Któż to wie? Mniejsza o to. Ale to zawsze jest przywilejem, nawet jeśli się musi żyć jeszcze jakiś czas — po spaleniu.
Skroś ciszy, która zapadła między nimi, doszedł wyraźnie głos pana Traversa, mówiący z irytacją:
— Powiedziałem już panu, że pana nie potrzebuję. Wysłałem gońca do gubernatora Straits. Niechże pan się nie narzuca.
Na to Lingard, stojący do nich tyłem, warknął coś, co musiało pana Traversa rozjątrzyć, bo podniósł głos jeszcze bardziej.
— Pan prowadzi niebezpieczną grę, ostrzegam pana. Tak się składa, że Sir John jest moim osobistym przyjacielem. Wyśle tu krążownik —
Lingard przerwał głośno i niedbale:
— To mi jest obojętne, byle ten krążownik przez dziesięć dni tu się nie zjawił. W tej chwili mało jest krążowników w cieśninach; a jeśli zostawię was waszemu losowi, wisieć za to nie będę. Mogę zaryzykować i to, i jeszcze więcej. Słyszy pan? Jeszcze więcej!
Tupnął ciężko w pokład. Pan Travers odstąpił wtył.
— Nic pan przez to nie wskóra, jeśli pan będzie się starał mnie zastraszyć — rzekł. — Nie wiem nawet kim pan jest.
Wszystkie oczy na jachcie były szeroko otwarte. Stłoczeni majtkowie gapili się idjotycznie jak stado baranów. Pan Travers wyciągnął chustkę i przesunął nią po czole. Twarz kapitana, który stał oparty o główny maszt — tak blisko jak tylko śmiał podejść do państwa — połyskiwała i czerwieniła się wśród białych bokobrodów, jak rozżarzony węgiel między dwiema grudkami śniegu.
D’Alcacer szepnął:
— To już jest kłótnia; malowniczy człowiek gniewa się. Jest urażony.
Wachlarz pani Travers spoczął na jej kolanach; siedziała bez ruchu, jakby oczekując na to, co jeszcze usłyszy.
— Czy pani nie uważa, że powinienem się starać o zawarcie pokoju?— spytał d’Alcacer.
Nic nie odpowiedziała; poczekawszy trochę, powtórzył z naciskiem:
— Jak pani myśli? Czy mam podjąć się pośrednictwa — jako strona neutralna — życzliwie neutralna? Lubię tego człowieka z brodą.
Wymiana gniewnych zdań podniesionym tonem trwała wciąż wśród ogólnej konsternacji.
— Puściłbym was w trąbę, tylko że myślę o tych tu nieborakach — warknął Lingard z wściekłością. — A zapytał pan ich o zdanie?
— Nie pytam się nikogo — wykrztusił pan Travers. — Ja sam tu wszystkiem rozporządzam.
— W takim razie żal mi ich bardzo — wypowiedział Lingard z nagłą rozwagą i pochylił się naprzód, skrzyżowawszy ramiona na piersiach.
Na to pan Travers dosłownie podskoczył i zapomniał się tak dalece, że krzyknął:
— Pan jest bezczelny! Nie mam panu nic więcej do powiedzenia.
D’Alcacer mruknął do siebie: „Oho, zanosi się na coś poważnego“, poruszył się — i nie chciał wierzyć własnym uszom: oto pani Travers odezwała się szybko i jak gdyby żarliwie:
— Niech pan ich zostawi, proszę pana! niech pan się nie wtrąca. Ach! to coś prawdziwego — to gniew! nareszcie coś, co jest istotne.
D’Alcacer natychmiast oparł się znów o poręcz. Pan Travers wyciągnął rękę i powtórzył bardzo głośno:
— Powiedziałem już wszystko. Proszę natychmiast mój jacht opuścić!
I wnet czarny pies, wyciągnięty u stóp pani Travers z pyskiem złożonym na łapach, zaczął warczeć, błyskając żółtemi ślepiami, niezadowolony z hałasu. Pani Travers roześmiała się nikłym, jasnym śmiechem, który zdawał się wymykać, wysuwać, wypadać z pomiędzy białych zębów. D’Alcacer, ukrywając zdumienie, patrzył na nią z góry z powagą; wreszcie zaczerpnęła powietrza i rzekła, parskając jeszcze zlekka śmiechem co parę słów:
— Doprawdy, to jest — taka — taka dla mnie nowość — słyszeć — widzieć — coś prawdziwego i ludzkiego. Ha, ha! Możnaby pomyśleć, że czekali całe życie na tę sposobność — ha, ha, ha! Całe życie — na to — ha, ha, ha!
Uderzyło d’Alcacera, że te dziwne słowa są najzupełniej słuszne i rzucają nieoczekiwane światło. Ale, uśmiechnąwszy się, rzekł poważnie:
— Ta rzeczywistość mogłaby zajść za daleko. Człowiek, który wygląda tak malowniczo, zdolny jest do wszystkiego. Niech mi pani pozwoli —
Opuścił ją i skierował się w stronę Lingarda. D’Alcacer był chudy, członki jego były jakby luźno spojone, lecz całe jego zachowanie, chód, ruchy pełne swobody cechowała dystynkcja i dworność.
Lingard odwrócił się z zaczepną miną, poczuwszy lekkie dotknięcie na ramieniu, lecz z chwilą gdy przestał patrzeć na pana Traversa, gniew jego opadł — rzekłbyś osunął się bez szelestu do jego stóp, jak porzucone odzienie.
— Przepraszam pana — rzekł spokojnie d’Alcacer, przyczem lekki ruch jego ręki był ledwie zaznaczeniem, początkiem pojednawczego gestu. — Przepraszam pana, ale to jest sprawa wymagająca pełnego zaufania obu stron. Don Martin, którego pan tu widzi, jest ważną osobistością...
— Wypowiedziałem się otwarcie. Powiedziałem wszystko, co tylko odważyłem się powiedzieć. Daję na to słowo! — oświadczył Lingard dobrodusznie.
— Aha! — rzekł d’Alcacer z namysłem — więc pan przemilcza niektóre rzeczy z powodu danego słowa — słowa honoru?
Lingard zdawał się również namyślać przez chwilę.
— Możnaby to i tak określić. Ale nie mam żadnych obowiązków względem człowieka, który nie mógł dostrzec mojej ręki, gdy ją do niego wyciągnąłem, stanąwszy tu na pokładzie.
— Pan jest w położeniu o tyle lepszem od naszego — odparł d’Alcacer — że może pan sobie pozwolić na wspaniałomyślność i zapomnieć o tem niedopatrzeniu; a przytem trochę więcej zaufania...
— Kochany panie d’Alcacer, pan mówi zupełnie od rzeczy — wtrącił pan Travers głosem spokojnym, choć wargi jego pobielały. — Nie zajechałem tak daleko, aby podawać rękę byle komu i wysłuchiwać zwierzeń pierwszego lepszego awanturnika!
D’Alcacer odstąpił wtył, skinąwszy głową prawie niedostrzegalnie w stronę Lingarda, który stał przez chwilę z drgającą twarzą.
— Jestem awanturnikiem — wybuchnął — a gdybym nim nie był, byłbym musiał zginąć z głodu, albo zapracowywać się w kraju dla takich jak pan. Gdybym nie był awanturnikiem, leżałby pan z pewnością tu na pokładzie z poderżniętem gardłem, rozwalonem od ucha do ucha.
Pan Travers machnął ręką, jakby oganiał się od tych słów. Ale słyszeli Lingarda także i inni. Carter przysłuchiwał się bacznie, a małemu, grubemu kapitanowi zaświtało widać poczucie niebezpieczeństwa, gdyż podbiegł na swych krótkich nogach i, ciągnąc Cartera za rękaw, jął rozpaczliwie bełkotać:
— Co on mówi? Kto to jest? Co się dzieje? Czy krajowcy są wrogo dla nas usposobieni? W mojej książce stoi wyraźnie: „Krajowcy usposobieni życzliwie wzdłuż całego wybrzeża“. W mojej książce — —
Carter, który spoglądał na burtę, wyrwał mu rękę.
— Niech pan zejdzie do kredensu, panie szyper, gdzie jest właściwe miejsce dla pana, i niech pan znów sobie odczyta ten ustęp o krajowcach — rzekł gwałtownie i pogardliwie do swego zwierzchnika. — Bodajem przepadł, jeśli jaki dzikus nie skrada się już na pokład, żeby pana pożreć — razem z pańską książką. Niechże pan zejdzie z drogi i pozwoli tym panom wziąć się za czuby.
Poczem, zwróciwszy się do Lingarda, wycedził w zwykły swój sposób:
— Ten pomylony pański pomocnik odesłał z powrotem waszą łódź, i to z parą gości w dodatku.
Lingard nie zdążył jeszcze zrozumieć dokładnie znaczenia tych słów, gdy ujrzał dwie głowy wznoszące się nad burtą — głowę Hassima i głowę Immady. Potem ciała ich ukazały się ponad poręczą, jak gdyby te dwie istoty wyłaniały się stopniowo z płytkiego morza. Przez chwilę stali na burcie, spoglądając wdół na pokład niby przed wstąpieniem w nieznane, wreszcie zeszli i skierowali się ku rufie, wkraczając w półcień pod zasłoną, rozpostartą nad wspaniałem otoczeniem i zawiłemi uczuciami istnień dla nich niezrozumiałych.
Lingard wykrzyknął natychmiast:
— Co słychać, o radżo?
Hassim obiegł oczami pokład szkunera. Zostawił był strzelbę w łodzi i zbliżał się z próżnemi rękoma, spokojny i pewny siebie, jakby nikły uśmiech na jego wargach oznaczał jakąś korzystną propozycję. Immada, nawpół przez niego zasłonięta, szła za nim lekkim krokiem z łokciami przyciśniętemi do boków. Gęste frendzle jej rzęs były spuszczone jak zasłona. Wyglądała bardzo młodo; zdawało się, że jest pogrążona w zadumie; robiła wrażenie nieśmiałej a zdecydowanej.
Zatrzymali się przed białymi na odległość ramienia i przez pewien czas nikt nie odezwał się ani słowem. Wreszcie Hassim spojrzał znacząco na Lingarda i rzekł szybko z lekkim ruchem głowy, który ogarnął niejako cały bryg:
— Nie widzę armat!
— N — nie! — odpowiedział Lingard i wydał się nagle bardzo zmieszanym. Przyszło mu na myśl, że pierwszy raz w ciągu dwóch lat lub więcej zapomniał, zapomniał ze szczętem o istnieniu tych ludzi.
Immada stała, smukła i sztywna, ze spuszczonemi oczami. Hassim obserwował swobodnie twarze obecnych, jakby szukał nieuchwytnych rysów podobieństwa, albo subtelnych odcieni odróżniających tych ludzi.
— Cóż to za nowe najście? — spytał gniewnie pan Travers.
— To są ci rybacy, proszę pana — wtrącił kapitan — których widzieliśmy przez ostatnie trzy dni snujących się po morzu; tacy są głupi, że nie odpowiadali wcale na nasze okrzyki — a przydałby się kawałek ryby na śniadanie — — Uśmiechnął się służalczo i naraz — bez żadnej do tego zachęty — zaczął ryczeć:
— Hej, Johnnie! Mieć ryba! Ryba! Jedna ładna ryba! Co? Rozumie? Ryba! Ryba — — Nagle urwał i rzekł tonem pełnym szacunku: — Nie można się dogadać z tymi dzikusami! — wreszcie wycofał się, jak po dokonaniu czegoś bardzo sprytnego.
Hassim spojrzał na Lingarda.
— Dlaczego mały biały człowiek narobił tyle hałasu? — zapytał niespokojnie.
— Oni chcą jeść ryby — rzekł Lingard wściekłym tonem, i wobec wyrazu niezmiernego zdumienia, który pojawił się natychmiast na twarzy Malaja, nie mógł powstrzymać krótkiego, beznadziejnego śmiechu.
— Jeść ryby! — powtórzył Hassim, otwierając szeroko oczy. — O biali ludzie! O biali ludzie! Jeść ryby! Dobrze! Ale poco ten hałas? I dlaczego przysłałeś ich tutaj bez armat? — Tu spojrzał znacząco wzdłuż pokładu, który był przechylony wskutek osadzenia jachtu na mieliźnie i dodał, kiwnąwszy głową w stronę Lingarda: — I bez umiejętności?
— Nie powinieneś był tu przybyć, Hassimie — rzekł gniewnie Lingard. — Tu nikt nic nie rozumie. Biorą radżę za rybaka —
Ya-wa! To wielki błąd, gdyż zaiste, wódz dziesięciu zbiegów bez ojczyzny o wiele mniej znaczy, niż główny rybak we wsi — zauważył spokojnie Hassim. Immada westchnęła. — Ale przynajmniej ty, tuanie, znasz całą prawdę — ciągnął ze spokojną ironją; po chwili dodał: — Przybyliśmy tutaj, ponieważ zapomniałeś spojrzeć ku nam, którzyśmy czekali, śpiąc mało w nocy, a we dnie śledząc rozpalonemi oczami pustą wodę u stóp nieba.
Immada szepnęła, nie podnosząc głowy:
— Nie obejrzałeś się na nas wcale. Ani razu.
— Zawiele miałem trosk na głowie — tłumaczył Lingard z łagodną cierpliwością w głosie i twarzy. Za każdym razem gdy mówił do dziewczęcia, łagodność zdawała się emanować z całej jego postaci, tłumiąc jego gwałtowność i zmiękczając wygląd, niby senna mgła, co wśród wczesnej promienności ranka osnuwa zasłoną delikatnego wdzięku urwistą skałę na oceanie. — Muszę spoglądać teraz na prawo i na lewo jak wśród grożących niebezpieczeństw — dodał po chwili — a Immada szepnęła z przerażeniem: „Dlaczego?“ — tak cicho, że ból zawarty w tem słowie uleciał wśród bacznego milczenia mężczyzn — bez oddźwięku, niedosłyszany, pominięty, jak ból nieuchwytnej myśli.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Joseph Conrad i tłumacza: Aniela Zagórska.