Strona:PL Joseph Conrad - Ocalenie.djvu/153

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Poruszył się zlekka.
— Któż to wie? Mniejsza o to. Ale to zawsze jest przywilejem, nawet jeśli się musi żyć jeszcze jakiś czas — po spaleniu.
Skroś ciszy, która zapadła między nimi, doszedł wyraźnie głos pana Traversa, mówiący z irytacją:
— Powiedziałem już panu, że pana nie potrzebuję. Wysłałem gońca do gubernatora Straits. Niechże pan się nie narzuca.
Na to Lingard, stojący do nich tyłem, warknął coś, co musiało pana Traversa rozjątrzyć, bo podniósł głos jeszcze bardziej.
— Pan prowadzi niebezpieczną grę, ostrzegam pana. Tak się składa, że Sir John jest moim osobistym przyjacielem. Wyśle tu krążownik —
Lingard przerwał głośno i niedbale:
— To mi jest obojętne, byle ten krążownik przez dziesięć dni tu się nie zjawił. W tej chwili mało jest krążowników w cieśninach; a jeśli zostawię was waszemu losowi, wisieć za to nie będę. Mogę zaryzykować i to, i jeszcze więcej. Słyszy pan? Jeszcze więcej!
Tupnął ciężko w pokład. Pan Travers odstąpił wtył.
— Nic pan przez to nie wskóra, jeśli pan będzie się starał mnie zastraszyć — rzekł. — Nie wiem nawet kim pan jest.
Wszystkie oczy na jachcie były szeroko otwarte. Stłoczeni majtkowie gapili się idjotycznie jak stado baranów. Pan Travers wyciągnął chustkę i przesunął nią po czole. Twarz kapitana, który stał oparty o główny maszt — tak blisko jak tylko śmiał podejść do państwa — połyskiwała i czerwieniła się wśród białych bo-