Strona:PL Joseph Conrad - Ocalenie.djvu/152

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

się nie widzieli, stali przez chwilę wrogo tuż obok siebie, jak odwieczni nieprzyjaciele; jeden krępy, ruchliwy, ze wzrokiem podniesionym, drugi wysoki, barczysty, patrzący nań z pogardą i gniewem.
D’Alcacer, nie spuszczając z nich oczu, pochylił się nisko nad leżakiem.
— Czy widziała pani kiedy człowieka rzucającego się na kamienny mur? — spytał poufnie.
— Nie — odrzekła pani Travers, patrząc wprost przed siebie z nad kołyszącego się wolno wachlarza. — Nie, nie wiem, czy to się kiedy stało; ludzie podkopują się pod mur, albo przemykają się spokojnie naokoło, patrząc w przeciwną stronę.
— A, to jest określenie dyplomacji — mruknął d’Alcacer. — Nie zaszkodziłaby tutaj odrobina dyplomacji. Ale nasz malowniczy gość wcale jej nie posiada. Mam do niego wielką sympatję.
— Już! — szepnęła pani Travers z uśmiechem, który dotknął jej ust jasnem skrzydłem i uleciał prawie, zanim stał się widzialnym.
— Istnieje sympatja od pierwszego wejrzenia — dowodził d’Alcacer — tak samo jak i miłość; to się nazywa coup de foudre — wie pani.
Podniosła wzrok na chwilę, a on ciągnął dalej z powagą:
— Myślę, że to jest najistotniejsze, najgłębsze z uczuć. Nie kocha się kogoś z powodu tego, co jest w nim. Kocha się z powodu czegoś, co jest w nas — czegoś żywego — w nas samych. — Uderzył się zlekka w piersi końcem palca. — Jest taka zdolność w człowieku. Ale nie w każdym; i nie każdy na to zasługuje, aby ogień z niebios zstąpił na niego.
— I spalił go — rzekła.