Strona:PL Joseph Conrad - Ocalenie.djvu/154

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

kobrodów, jak rozżarzony węgiel między dwiema grudkami śniegu.
D’Alcacer szepnął:
— To już jest kłótnia; malowniczy człowiek gniewa się. Jest urażony.
Wachlarz pani Travers spoczął na jej kolanach; siedziała bez ruchu, jakby oczekując na to, co jeszcze usłyszy.
— Czy pani nie uważa, że powinienem się starać o zawarcie pokoju?— spytał d’Alcacer.
Nic nie odpowiedziała; poczekawszy trochę, powtórzył z naciskiem:
— Jak pani myśli? Czy mam podjąć się pośrednictwa — jako strona neutralna — życzliwie neutralna? Lubię tego człowieka z brodą.
Wymiana gniewnych zdań podniesionym tonem trwała wciąż wśród ogólnej konsternacji.
— Puściłbym was w trąbę, tylko że myślę o tych tu nieborakach — warknął Lingard z wściekłością. — A zapytał pan ich o zdanie?
— Nie pytam się nikogo — wykrztusił pan Travers. — Ja sam tu wszystkiem rozporządzam.
— W takim razie żal mi ich bardzo — wypowiedział Lingard z nagłą rozwagą i pochylił się naprzód, skrzyżowawszy ramiona na piersiach.
Na to pan Travers dosłownie podskoczył i zapomniał się tak dalece, że krzyknął:
— Pan jest bezczelny! Nie mam panu nic więcej do powiedzenia.
D’Alcacer mruknął do siebie: „Oho, zanosi się na coś poważnego“, poruszył się — i nie chciał wierzyć własnym uszom: oto pani Travers odezwała się szybko i jak gdyby żarliwie: