Strona:PL Joseph Conrad - Ocalenie.djvu/158

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

morza. Przez chwilę stali na burcie, spoglądając wdół na pokład niby przed wstąpieniem w nieznane, wreszcie zeszli i skierowali się ku rufie, wkraczając w półcień pod zasłoną, rozpostartą nad wspaniałem otoczeniem i zawiłemi uczuciami istnień dla nich niezrozumiałych.
Lingard wykrzyknął natychmiast:
— Co słychać, o radżo?
Hassim obiegł oczami pokład szkunera. Zostawił był strzelbę w łodzi i zbliżał się z próżnemi rękoma, spokojny i pewny siebie, jakby nikły uśmiech na jego wargach oznaczał jakąś korzystną propozycję. Immada, nawpół przez niego zasłonięta, szła za nim lekkim krokiem z łokciami przyciśniętemi do boków. Gęste frendzle jej rzęs były spuszczone jak zasłona. Wyglądała bardzo młodo; zdawało się, że jest pogrążona w zadumie; robiła wrażenie nieśmiałej a zdecydowanej.
Zatrzymali się przed białymi na odległość ramienia i przez pewien czas nikt nie odezwał się ani słowem. Wreszcie Hassim spojrzał znacząco na Lingarda i rzekł szybko z lekkim ruchem głowy, który ogarnął niejako cały bryg:
— Nie widzę armat!
— N — nie! — odpowiedział Lingard i wydał się nagle bardzo zmieszanym. Przyszło mu na myśl, że pierwszy raz w ciągu dwóch lat lub więcej zapomniał, zapomniał ze szczętem o istnieniu tych ludzi.
Immada stała, smukła i sztywna, ze spuszczonemi oczami. Hassim obserwował swobodnie twarze obecnych, jakby szukał nieuchwytnych rysów podobieństwa, albo subtelnych odcieni odróżniających tych ludzi.
— Cóż to za nowe najście? — spytał gniewnie pan Travers.