Obrazki z podróży do Tatrów i Pienin/Kondratowa, Czerwony Wiérch, Krzesanica, Upłaz

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Steczkowska
Tytuł Obrazki z podróży do Tatrów i Pienin
Data wyd. 1872
Druk Drukarnia Uniwersytetu Jagiellońskiego
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Kondratowa (Kopa Kondracka), Czerwony Wiérch (Małołączniak), Krzesanica, Upłaz.

Hej turnie moje! wy hale moje!
Jakież was cudne wychwalą słowa?
Widno z was widno, widno we dwoje,
Bo i do Spiża i do Krakowa.

W. P.

Któż, patrząc na wspaniałe pasmo Tatrów, których wysmukłe szczyty pną się ku niebu tak dumnie i śmiało, niby wieże okazałego grodu, nie zapragnąłby wstąpić na jeden lub drugi z tych skalistych szczytów, widzieć przepływające u stóp swoich obłoki, odetchnąć lekkiém sfer podniebnych powietrzem, objąć okiem kilkunastomilową najpiękniejszéj okolicy przestrzeń? Patrząc zdala na te skaliste wiérchy wznoszące się prawie prostopadle, zdaje nam się, że niepodobna przywieść do skutku życzenia nasze, że trzebaby na to zręczności dzikiéj kozy, śmiałości górala. Tak jednak nie jest w istocie. Jakkolwiek bowiem wiele turni tatrzańskich jest albo całkiem niedostępnych, lub téż wejście na nie wymaga wielkiéj zręczności i odwagi, są jednak i takie, na które bez wielkich trudów dostać się można. Z pomiędzy gór najbliższych Zakopanego, taką niedostępną turnią jest Giewont (5959 st. n. p. m.), mianowicie wschodni t. j. dłuższy grzbiet jego. Najśmielsi, najwprawniejsi do chodzenia po górach, ledwie z niebezpieczeństwem życia dostać się nań mogli.
W botanicznym względzie Giewont ma być niezmiernie ważnym dla wielkiéj rozmaitości roślin; ale zwiedzając Tatry jedynie dla przyjemności, można bez żalu zrzec się bytności na nim, gdyż z Czerwonego Wiérchu, który jest znacznie wyższym (6703 st.) i łatwo dostępnym, daleko rozleglejszy i piękniejszy czeka nas widok.
Czerwony Wiérch na oko zdaje się zaledwie o parę godzin drogi od Zakopanego odległym, a jednak całego dnia potrzeba na jego zwiedzenie. Wyprawę tę odbyć można albo wchodząc na górę od strony północno-zachodniéj z doliny Mało-Łąki, lub też wstępując na nię od wschodu z polany Kondratowéj. Ta ostatnia droga lubo dalsza, jest jednak nierównie mniéj trudząca niż tamta. Tędy i ja przed kilku laty weszłam na Czerwony Wiérch. Oto opis téj wycieczki, którą do najprzyjemniejszych liczę.
Po kilkodniowéj ciągłéj słocie, która nie pozwalała nigdzie daléj wyruszyć, 23 lipca zajaśniało nam przecież słońce; najczystszy błękit sklepił się nad zakopiańską doliną, nad którą jeszcze dniem przedtém szare i ciężkie przeciągały chmury; po wiérchach tylko wałęsały się tu i owdzie leciuchne mgliste obłoczki. Jakkolwiek nie był to dzień zupełnie stósowny do wyprawy na góry, gdyż mgły, zgęściwszy się, cały widok zasłonić mogły, że jednak nie było obawy deszczu i pogoda zdawała się pewną, umyśliliśmy nie zwlekając dłużéj, odbyć od dawna ułożoną wycieczkę na Czerwony Wiérch w nadziei, że mgły się rozejdą i użyjemy pięknego widoku na okolicę. Przysłowie „odważny wygrywa“ sprawdziło się na nas; wycieczka ta powiodła nam się zupełnie.
Wyszedłszy około ósméj zrana znaną nam już drogą przez Kuźnice, przybyliśmy na ową śliczną polanę Kalatówkę, o któréj wspominałam poprzednio. Nie zatrzymując się przy źródle, którego pokłębiona woda z szumem i hukiem spada w ciemną lasu głębią, drogą kamienistą i dosyć przykro prowadzącą pod górę[1], doszliśmy na polanę Kondratową, położoną już na granicy świerków i kosodrzewia.
Po lewéj czyli południowéj jéj stronie wznosi się Suchy Wiérch, po prawéj Giewont, który z téj strony nie piętrzy się tak prostopadle, jak od Zakopanego. Pochyłość jego okrywają trawy i zarośla kosodrzewiny, zpomiędzy których wychylają się miejscami nagie, ostre głazy; na obszernym grzbiecie, niby gruzy warownego zamku, sterczą dziwacznie poszarpane opoki, stanowiące niedostępny grzbiet Giewontu. Na polanie Kondratowéj stoją dwa szałasy; w jednym trzymają krowy, w drugim nieco opodal owce. Widzieliśmy je wspinające się po pochyłości Giewontu w takiéj wysokości, że się wydawały jak mrowisko. Odpocząwszy tutaj i napiwszy się wybornego mleka, ruszyliśmy daléj. Idąc ciągle pagórkowatą doliną, na któréj zieleniły się bujna trawa i rozrzucone tu i owdzie karłowate świerki, stanęliśmy wkrótce u stóp góry Kondratowéj zwanéj także Kopą Kondracką[2].
Wejście na siodło łączące tę górę z Giewontem jest dosyć trudzące, gdyż pochyłość jest stroma, ścieżki jednak, zwane po góralsku percie i przystępki wydeptane w różnych kierunkach przez pasterzy i owce chodzące tutaj na paszę, ułatwiają wchodzenie, które po nabyciu cokolwiek wprawy, nie wyda się tak bardzo przykrém. Wyszedłszy na rozłożysty grzbiet Kondratowéj, wznoszący się zwolna w górę, w znacznéj jeszcze odległości pokazuje nam się szczyt jéj nie skalisty i nagi jak n. p. Giewont, ale mający kształt foremnego kopca, trawą i mchami okryty. Znajdując się na takiéj wysokości, gdzie już nawet kosodrzewina nie rośnie, z jakąż radością napotykamy wśród mchów i porostów, jakby puchową poduszką górę okrywających, alpejskie kwiaty emaliową barw świetnością zdobne. Tu fiołek alpejski nierównie większy niż nasze ogrodowe, kryje we mchu piękną swą główkę, ciemno błękitna goryczka napróżno tuli się do ziemi, bo ją z daleka żywa barwa zdradza; daléj zieleni się roślinka ze składu do mchu podobna, drobniuchnym różowym osypana kwiatem; błyszczą jak gwiazdki złociste kwiateczki, wdzięczą się alpejskie niezapominajki i goździki skalne w jasny strojne amarant; śnieżną bielą jaśnieją drobne kwiateczki po trzy na jednéj łodydze. Ale któż wyliczy te lube podniebnych sfer dzieci, których główki najrozmaitszemi kolorami ozdobione, ledwie cokolwiek podnoszą się nad ziemię?
Tak zrywając nieznane nam dotąd kwiaty, podziwiając ich rozmaitość i piękność, rzucając przytém spojrzenie na okolicę, któréj wspaniały widok miał się wkrótce roztoczyć przed nami w całym przepychu, zdążaliśmy do szczytu, na który jeszcze dosyć przykra czekała nas droga. Wtém spostrzegliśmy trzy konie góralskie, stojące w osłupieniu naprzeciw nas i przypatrujące nam się ciekawie. Za zbliżeniem się naszém, pędem wiatru pobiegły w bok i znowu zatrzymały się patrząc na nas. Swoboda i lekkość ich ruchów nasuwała pamięci mojéj opisy wolnych synów stepów Ukrainy. Szliśmy zwolna, aby nie spłoszyć tych pięknych zwierząt nad przepaść otwierającą się u stóp Kondratowéj[3]. Stanęliśmy nareszcie na szczycie (6337 st.), a widok, jaki nam się tutaj przedstawił, wynagrodził sowicie trudy kilkogodzinnéj podróży.
Wspaniały łańcuch Tatrów roztoczył się przed naszemi oczami w całym ogromie swoim; skaliste turnie, dziko poszarpane z najdziwaczniéj poszczerbionemi szczytami piętrzyły się jedne nad drugiemi; wglądaliśmy w ten labirynt urwistych wąwozów, dolin, przepaści, rozpadlin, w których jeszcze bezpiecznie panowała zima, nie lękając się ognistych słońca pocisków, bo te, jak o stalowy pancerz rycerza, o jéj śnieżną, zlodowaciałą odbijają się skorupę. Od wschodu sterczy grzbiet Wielkiéj Koszystéj obok niéj Mała Koszysta, daléj piętrzą się Kościelec i Swinnica, Mięguszowska, Rysy i inne groźne turnie otaczające pięć Stawów i Morskie Oko. W głębi wznosi się dumnie Lodowa turnia, Ganek i inne Tatrów spizkich olbrzymy. Najwspanialéj tutaj występuje Krywań, królujący nad wszystkiemi szczytami sterczącemi od południa[4], i Hruby Wiérch, na którego pochyłości zalegają ogromne płaty śniegu od górali ogrodami zwane. Od zachodu zasłania nam widok tuż obok Kondratowéj sterczący Wiérch Czerwony. Na północ wznosi się Giewont; na lewo od téj skalistéj ściany wybiega oko na rozległą dolinę nowotarską, rozścielającą się jakby równina bez żadnych wzgórzów, bez najmniejszego garbu, gdyż z téj wysokości, na jakiéj stoimy, zniknęły nawet potężnych Bieskidów grzbiety i dopiero wspaniała Babia góra i Pilsko (na Szlązku), ograniczają z téj strony widnokrąg. W północno-wschodniéj stronie widać pasmo Pienin, a przez perspektywę można dostrzedz mury Czorsztyna i Niedzicy.
Mgły, pędzone dosyć mocnym wiatrem zachodnim, odsłaniały i zasłaniały kolejno pojedyncze części tego cudnego widoku, i nie pozwalały objąć okiem całéj jego piękności i rozległości; dopiero w parę tygodni późniéj, gdyśmy byli drugi raz na Kondratowéj, przedstawił nam się ten wspaniały krajobraz najlżejszą nie przyćmiony chmurką tak, jak go powyżéj opisałam.
Podawszy, o ile mogłam, wierny zarys widoku ze szczytu Kondratowéj, nie myślę silić się na oddanie tych uczuć, jakich doznajemy, znajdując się na takiéj wysokości. Bo jakże wysłowić to rzewne, uroczyste jakieś uczucie, napełniające duszę, która czuje się tutaj bliżéj Boga, daléj od kału ziemi, jak opisać ów stan błogi, że tak powiem, zachwycenia, w którym choć chwilowo wszystkie bóle, wszystkie serca koją się tęsknoty, wszystkie myśli w jednę natchnioną, korną spływają modlitwę? Wszystko to czuć można, ale opisać niepodobna.
Zabawiwszy godzinę na szczycie Kondratowéj, spuściliśmy się na siodło, łączące tę górę z Czerwonym Wiérchem. Tu napotkaliśmy wielkie płaty śniegu, który na kilka dni przedtém pobielił szczyty tatrzańskie. Pomimo to roślinność na Czerwonym Wiérchu była jeszcze bogatsza, niż na Kondratowéj. Przy samym śniegu ledwo że nie na nim, uśmiechały się najpiękniejsze alpejskie kwiateczki. Wstęp na Wiérch Czerwony, znacznie od Kondratowéj wyższy (6703 st.), jest wcale wygodny, gdyż i tu są percie wydeptane przez pasterzy i owce. Mech brunatny, zwany płucnik, który grubą warstwą okrywa feldspatową opokę i oświecony słońcem, czerwonawo wygląda, nadał szczytowi temu nazwę Czerwonego Wiérchu.
Widok stąd jeszcze rozleglejszy, niż z Kondratowéj; widzimy nietylko wschodnią i południową, ale i zachodnią część łańcucha Tatrów. Tu wspaniała Pyszna, szczyt Staro-robociański, Rohacze i inne wiérchy, po większéj części już na Orawie leżące, zamykają czarodziejskie koło, jakiém nas otaczają skaliste olbrzymy. Powiadano nam że w dzień pogodny widać stąd Kraków, rozumie się przez perspektywę. Od południowo-wschodniéj strony, gdzie rozstępują się wyniosłe turnie, buja wźrok po Liptowskich równinach i zatrzymuje się dopiero na szczytach Niżnych Tatrów, które szeroko rozwiniętym łańcuchem, pną się tak dumnie i śmiało w górę, jakby starszym swym siostrom wyrównać chciały.
U stóp Czerwonego Wiérchu w północno-zachodniéj stronie, otwiera się głęboka przepaść; jestto dolina Mało-Łąka, która stąd wydaje się jakby wązka, zielona smuga. Czerwony Wiérch przedstawia z téj strony prawie od samego szczytu do dołu zupełnie prostopadłą, skalistą, nagą ścianę, stanowiącą jeden bok doliny Mało-Łąki, która szczytowi temu nadała, używaną niekiedy przez górali nazwę, Małołączniak. O kilkadziesiąt kroków od szczytu, spuszczając się ku Mało-Łące, w miejscu zwaném Ratusz, bije wprost ze skały małe źródełko. Górale utrzymują że ma ono związek podziemny z wypływem z pod Pisanéj w Kościelisku. Na dowód powiadają, że pies zdechły wrzucony tutaj, wypłynął w Kościelisku. Trudno przypuścić żeby to było prawdą.
Niedługo mogliśmy się cieszyć widokiem jaki nam się przedstawiał z tego wyniosłego szczytu. Mgły w ciągłym będące ruchu, przewalające się jakby wzburzone bałwany morza, ogarniając nas zewsząd, scieśniały coraz więcéj rozległy stąd widok. Była chwila że zamknięci dokoła jakby w szklannéj bani, białym powleczonéj muślinem, przez którą przekradał się blady promyk słońca, nie widzieliśmy nic zgoła, prócz niewielkiéj zielonéj przestrzeni, rozścielającéj się pod stopami naszemi. Jakkolwiek widok z takiéj wysokości przy czystéj pogodzie jest prawdziwie czarujący, to jednak i te mgliste tumany, ten ruch nieustanny na niebie i ziemi, ta walka potężnych olbrzymów, otrząsających dumne swe czoła z kryjących je obłoków, mają w sobie coś zajmującego, niezwyczajnego dla mieszkańców równin.
W powrocie z Czerwonego Wiérchu, który był głównym celem wycieczki naszéj, mieliśmy dwie drogi do wyboru, to jest: tężsamę, którą przybyliśmy na górę przez Kondratową i Kalatówkę, albo téż przez skalisty szczyt Krzesanicy, Upłaz i Kościelisko. Za tą ostatnią mówiła sposobność lepszego poznania gór i widok na dalsze, dotąd niewidziane okolice. Nie wahaliśmy się téż ani chwili, i wkrótce bez wielkiego utrudzenia wstąpiliśmy na urwisty szczyt Krzesanicy (6768). Wiérch ten z ukształcenia swego jest nieco podobny do szczytu Babiéj góry. Nie jestto ów zielony pagórek zasłany mchem i trawą, jak się przedstawia szczyt Kondratowéj i Wiérch Czerwony, nie jestto jednolita skała, ale raczéj ogromne płyty szarego wapienia, ułożone jedne na drugich ukośnemi warstwami. Warstwy te ciągle pękają, odstawają od siebie, odrywają się i w przepaść zsuwają; miejscami widać głębokie między niemi rozpadliny, które woda porobiła. Potężne siły przyrody pracują zwolna, lecz bezustannie nad zburzeniem tego wiérchu, który rzeczywiście wydaje się jakby wielka ruina. Od północy, Krzesanica jest stroma, prostopadła, jak ściana; u stóp jéj przepaść głęboka, straszna, jakby paszcza otwarta na pochłonienie dumnego olbrzyma. Jestto dolina Litworowa, tasama o któréj wspominałam opisując dolinę Miętusią, tak dzika, że spojrzawszy w nię, zgroza i dreszcz nas przejmuje. Szliśmy samym brzegiem przepaści po złomach kamieni; ktoby jednak czuł najmniejszą skłonność do zawrotu głowy, nie powinien sobie robić igraszki, a iść zdala od brzegu, gdyż jedno lękliwe spojrzenie w tę głębią, jeden krok nieostrożny, może o nieszczęście przyprawić.
Widok z Krzesanicy tensam prawie, co z Czerwonego Wiérchu; u stóp jéj od południowo-zachodniéj strony, w dolinie Kościeliskiéj, zwierciedli się znany nam już staw Smreczyński; nieco daléj, piętrzą się urwiste opoki otaczające dolinę Kościeliską, nad któremi króluje wspaniały wiérch Pysznéj.
Schodzenie z Krzesanicy jest dość przykre; potrzeba bowiem w niektórych miejscach spuszczać się z wysokich progów skalistych. Czekała nas jeszcze przeprawa przez kamienisty szczyt Upłazu (6475 st), niższy od Krzesanicy, a nadewszystko nie tak spadzisty. Z siodełka łączącego tę górę z Krzesanicą, dostaliśmy się wkrótce do szczytu. Schodząc z Upłazu, idzie się ciągle po płaskich odłamach gnejzowych. Spuściwszy się już znaczny kawał, jeszcze jednak bardzo wysoko, bo dopiero gdzieniegdzie krzaczki nikłéj kosodrzewiny stroiły nagi kamień, który dotąd był prawie wyłącznym panem tych sfer podniebnych, natrafiliśmy na dość obfite źródło. Wyborna woda, zimna jak lód, pokrzepiła nas i wzmocniła na dalszą drogę.
Pod Upłazem od wschodu, leży dolina Miętusia, także bardzo głęboka, nie sprawia jednak takiego wrażenia zgrozy jak dolina Litworowa. Upłaz bowiem nie spada tak stromo jak Krzesanica, nie widzimy więc tuż pod stopami naszemi przepaści; powtóre dolina Litworowa przeraża samą swoją dzikością; jest bowiem odarta i urwista, gdy tymczasem boki Miętusi okrywa bujna kosodrzewina, widać już nawet ciemnych świerków bukiety i zieleniące się wśród nich polany. Spuszczając się ciągle na dół w strefę coraz bogatszéj roślinności, ujrzeliśmy się niebawem na obszernéj polanie otoczonéj gęstym lasem. Ku wschodowi piętrzył się Giewont, który stąd wydaje się jakby jaka wspaniała gotycka budowa, pnąca się w obłoki wyniosłém sklepieniem i strzelistemi wieżami, których szczyty obwijała już leciuchna mgły wieczornéj zasłona.
Posiliwszy się żentycą w szałasie na wspomnionéj polanie, ruszyliśmy w dalszą drogę. Spuszczanie się do doliny Kościeliskiéj było także dosyć przykre, zwłaszcza, że w lesie, przez który droga prowadzi, było już prawie zupełnie ciemno. Przeprawiwszy się przez strumień, stanęliśmy nareszcie w dolinie Kościeliskiéj, któréj wdzięki kryła teraz pomroka wieczorna. Szczęściem zastaliśmy tutaj zamówiony wózek i w godzinę potém wypoczywaliśmy w naszym domku przy wesołym ogniu kominka.
Wycieczka na Czerwony Wiérch, jest rzeczywiście dosyć trudząca dla nieprzywykłych do dłuższego chodzenia po górach; ale wrażenia, jakich w niéj doznajemy, warte zaiste tego trudu, zwłaszcza, że zmęczenie jest tylko chwilowe i nie ma szkodliwego wpływu na zdrowie, jak tego doświadczyłam niejednokrotnie zwiedzając góry, byleby się strzedz mocnego rozgrzania i spocenia, a potém nagłego ochłodzenia. Dla tego idąc na góry, trzeba mieć zawsze w zapasie cieplejsze ubranie.
Na dowód, że nawet powtórnie zwiedzając góry, nie zawsze można zaufać swojéj pamięci, i że wybierając się na dalszą wycieczkę, nawet w znane już miejsca, lepiéj wziąść z sobą jakiego poczciwego górala, choćby nie za przewodnika, lecz dla pomocy i rady w każdym przypadku, niech mi będzie wolno podać tutaj opis dość osobliwszéj wycieczki, jaką w ośm lat późniéj odbyliśmy na Czerwony Wiérch. A chociaż w ciągu opowiadania będę musiała zawstydzić się mojéj nieprzezorności, bynajmniéj mię to nie odstręcza, gdyż stąd właśnie wypływa pochwała dla gór ulubionych i ich mieszkańców.





  1. Lepiéj atoli nie trzymając się drogi, zwrócić się zaraz z polany około góry Kalatówki ścieżką, która nierównie prędzéj i z mniejszym trudem doprowadzi na polanę Kondratową.
  2. Ze Zakopanego nie widzimy Kondratowéj gdyż zasłania ją Giewont.
  3. Konie wraz z owcami spędzające cale lato na paszy w głębi gór, odwykają zupełnie od widoku obcych ludzi i stają się bardzo lękliwemi. Opowiadano nam z tego powodu smutny wypadek, jaki się zdarzył niedawno temu pod Giewontem. Kilkanaście koni pasło się tam spokojnie, gdy jakiś góral przechodząc tamtędy, czyto przez nieostrożność, czy naumyślnie, machnął kilka razy czuchą; konie wystraszone, szalonym puściwszy się pędem, nadbiegły nad głęboką przepaść, a nie mogąc się wstrzymać, wszystkie w nię wpadły i zabiły się.
  4. Piękna ta skalista góra ma kształt piramidalny; wierzchołek jéj niezbyt ostry, jest znacznie pochylony ku wschodowi. To skrzywienie szczytu nadało téj turni nazwę Krywania czyli Krzywania, jak ją nazywają górale spolszczając słowackie nazwanie. Od północy Krywań zupełnie prostopadłą wznosi się ścianą, bok jego zachodni jest położysty i bardzo rozciągły, wschodni urwisty i stromy.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Steczkowska.