O małem miasteczku/O Małem Miasteczku

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jerzy Bandrowski
Tytuł O Małem Miasteczku
Wydawca Jerzy Bandrowski
Data wyd. 1934
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
O MAŁEM MIASTECZKU
LIST Z ZIEMI GOSTYŃSKIEJ

List nie będzie nie tyle o samym Gostyniu, miasteczku zresztą zupełnie przyzwoitem, miłem i, powiedziałbym, dobrze wychowanem, na „miejscu“, ile „ex re“ Gostynia, o małych miasteczkach wogóle. Jako autor powieści prowincjonalnej o „Białem Miasteczku”, w którą to powieść włożyłem siedem lat życia i studjów, mam do napisania feljeton na temat małych miasteczek, przypuszczam, najzupełniejsze prawo i, co więcej, podstawę.
Więc przedewszystkiem — Gostyń. Nie będę się rozpływał w komplimentach, bo wzięto by mi to za złe, może nawet do pewnego stopnia słusznie. Zarzucono by mi zapewne, że rozmyślnie pomijam złe strony miasteczka, że pokrywam je milczeniem, chociaż niepodobieństwem jest, abym ich nie znał i nie wiedział o nich tak dobrze, jak i stali jego mieszkańcy. Naturalnie. Lecz te złe strony znam wraz z mieszkańcami Gostynia nie tylko ja, ale każdy, kto wogóle otarł się kiedykolwiek o życie małomiejskie i miał sposobność poznać prowincję a chciał choć trochę nad jej zwyczajami i warunkami życia zastanowić się i pomyśleć. O niedostatkach i mniej jasnych stronach życia prowincjonalnego nie wspomnę nie dlatego, jakobym, udawał, że ich nie widzę, lecz ponieważ one są wogóle dla miasteczka prowincjonalnego typowe i wynikające właśnie z warunków życia i samej, że tak powiem, jego istoty. Są to rzeczy znane powszechnie i charakterystyczne nie tylko dla miasteczek polskich, lecz wogóle dla miasteczek prowincjonalnych całej Europy, ba, Ameryki, Australji i prawdopodobnie całego świata, z tą tylko różnicą, że ta prowincjonalność ma wszędzie swój własny lokalny koloryt.
Więc Gostyń wydaje się miasteczkiem czystem, mieszkańcy jego są dla obcych uprzejmi, prezentują się dobrze i „każdy jeden“ robi wrażenie inteligentnego, kulturalnego człowieka, którym najprawdopodobniej jest. Nie trudno tu, jak w całej zresztą Polsce, o serdeczną i miłą gościnność. Jak wszędzie, tak i tu nie brak zabytków historycznych, tradycyj miejscowych i wspomnień, których pełne są stare kroniki. Wspomnienia te z czasów nieraz bardzo dawnych, o ile w jakiejś odpowiedniej chwili wskrzesną, mają o wiele żywszą barwę i mniej są zetlałe od wspomnień wielkiego miasta, tak często przebudowującego się i tak szybko rozrastającego się za naszych dni, iż archeologiczna śniedź, patyna dawniejszych wieków, narasta na nich biegiem nielicznych lat. Pod tym względem miasteczka zdają się mieć o wiele więcej charakteru, mają o wiele twardsze życie, i to stanowi wielką ich siłę, zaletę i wartość.
Weźmy na przykład, że ją tak nazwę, plagę samochodów, wogóle plagę dzisiejszej komunikacji nowoczesnej. Można się było obawiać, że ona do cna rozorze, rozjedzie, zbombarduje małe prowincjonalne miasteczka. (Dla uniknięcia nieporozumienia, zaznaczam, że rozróżniam wielkie miasta, miasta, miasteczka i mieściny, tak mi się to w głowie ułożyło.) Ciężkie autobusy, lekkie, śmigłe i ścigłe auta, ledwo że migające w obłokach kurzawy, sieć telefoniczna, nie mówiąc o koleji, która też swego czasu zagrażała charakterowi miasteczek, to wszystko, tak potężne i bezwzględne w swym triumfalnym a brutalnym zarazem postępie mogło duszy małych miasteczek zagrażać, zwłaszcza o ile one znajdowały się w bliskości, a tedy i pod wpływem swego centrum. A w rzeczywistości zmieniło się bardzo mało, a czasem nic. Prawda, komunikacja jest łatwiejsza i szybsza, ale czyż autobusy nie są w rzeczywistości downemi dyliżansami tylko że bez koni? Kolej zmieniła trochę, nawet zniosła dawne warunki i stacje komunikacji, komunikacja nowoczesna przywróciła je, wskrzesiła dokładnie w dawnej postaci. Autobusy-dyliżanse bez koni, wyjeżdżają z tych samych punktów, z których wyjeżdżały dawniej dyliżanse zaprzężone w konie, w tychsamych miejscach, przed temisamemi hotelami i restauracjami czy dawnemi zajazdami przystają, co przed stu laty, z czego wynika, że te dawne punkty zborne, służące od wieków do zbiórki w razie alarmu, pożaru, nagłego napadu albo niespodziewanej możliwości komunikacyjnej, zachowały się do dnia dzisiejszego mimo rzekomo zupełnie zmienionych warunków życia i postępu cywilizacji. Pod tym względem o wiele dokuczliwsza była w swej sztywności kolej, podporządkowująca zupełnie człowieka sobie. Nie służyła bynajmniej człowiekowi, lecz samej sobie. Co innego autobus, który zatrzymuje się w dowolnem miejscu w razie potrzeby czy na żądanie. Kto ma sposobność jeździć stale jakąś linją autobusową, ten przyzna, że pominąwszy brak koni i szybszą oczywiście jazdę a i to o tyle, o ile, sceny oglądane podczas takiej podróży najzupełniej przypominają opisy podróży dawnemi dyliżansami, przez co nawet są bardzo miłe. Nie omija się świata, miejscowości, ludzi i ich życia, aby się móc bez żadnej przeszkody jak najbezmyślniej toczyć po gładkich szynach, przeciwnie, powiedziałbym, raczej zwiedza się kraj, bada jego ruch i życie, poznaje się miasteczka, mieściny, wioski i osady, wgląda się w wszystkie zakątki, w to, co ludzie wyrabiają, nad czem pracują, co sprzedają i z czego i jak żyją, poznaje się piękność i charakter kraju i konstatuje się np. między innemi, że wjazd do Poznania tą drogą nie jest bynajmniej imponujący, i że porządki tego tak pyszniącego się swą czystością wielkiego miasta na obdrapanych i zaniedbanych peryferjach, jeśli czem zdołają przybyszowi z prowincji zaimponować, to chyba tylko tem, że spotyka nad swe spodziewanie stare, z tynku obłupione rudery z poutrącanemi węgłami, słowem raczej szatra cygańskie nieraz, niż to, co sobie wyobraża jako „małe, czyste, miłe domki schludnego, wielkomiejskiego przedmieścia“. Powiedzmy sobie prawdę, tak jest. Ale wracając do życia w małem miasteczku: Niewątpliwie, że telefony mają znaczenie olbrzymie i że tempo życia prowincjonalnego dzięki nim znacznie podnieść się musiało, nie tak jednak, aby mogło zmienić zasadniczo samą istotę życia. Bo choć o wiele prędzej załatwia się z miastem interesy telefoniczne niż pocztą, jednakże nie można ich załatwić więcej, niż ich się ma, a tu znowu ma o wiele więcej od telefonu do powiedzenia produkcja prowincji i jej warunki. Dlatego te wszystkie nowości i postępowe nowatorstwo zasadniczego wpływu na charakter, na duszę prowincji wywrzeć nie mogło i zasadniczo postaci rzeczy nie zmieniło. Aby istnieć — a bez swego charakteru się nie istnieje — małe miasteczko musi żyć swem własnem życiem, o swych własnych siłach. Oto główne ognisko zagadnienia.
Wątpliwości nie ulega, że życie naszych małych miasteczek jest przeważnie owiane jakąś przykrą melancholją, a posmak ma gorzko-kwaśny. Ich cisza bywa aż nadto często ciszą nie tyle spokoju, ile raczej smutku. Pochodzi to stąd, nie tylko u nas zresztą, ale wogóle w całej Europie, że miasteczka te wiedzą, iż żadna nadzwyczajna karjera ich nie czeka. Co innego Ameryka, kraj młody i dopiero zabudowujący się, co innego Rosja, która żyć dopiero kiedyś zacznie na swych olbrzymich obszarach. Tam każda dziura może nie wiadomo kiedy, zgoła nieoczekiwanie i niespodzianie zrobić karjerę olśniewającą, tak właśnie, jak to się dzieje w Ameryce. Niespodziewanie odkryty węgiel, nafta, złoto, jakieś wody mineralne, wreszcie zbieg okoliczności i rozbudowa, dzięki której miasteczko, jeszcze nie zblazowane, świeże i pełne powabów niewinnej prostoty i młodości, stawszy się stacją węzłową, wpadnie wpływowym i bogatym ludziom w oko — oto zesłana łaskawie przez Boga a wymarzona szansa, dzięki której małe miasteczko nieraz za życia jednego pokolenia, ba, w przeciągu dziesięciu lat wyrasta w wielkie miasto z drapaczami chmur, luksusowemi hotelami, gmachami bankowemi i rządowemi i wspaniałemi magazynami. Pramieszkańcy miasteczka stają się wówczas niemal z godziny na godzinę miljonerami, przez co najczęściej tracą całą rację swego bytu i cały sens życia, ale mniejsza z tem, zanim się o tem przekonają i zrozumieją to, użyją świata, lub będzie im się tak przynajmniej zdawało. I bardzo a bardzo często zdarza się, że z dnia na dzień zdobyta sława i wielka wspaniałość takiego miasta z dnia na dzień też znika i gaśnie, ale zawsze już coś z bogatych nowoczesnych urządzeń i budowli zostanie, jest jakiś rozwój, postęp i są wspomnienia. Takie to bywają szczęśliwe i nieszczęśliwe wydarzenia i dzieje małych miasteczek w krajach młodych, gdzie ludzie nie zawsze jeszcze wiedzą, co czynią i dlatego wiele im się odpuszcza i odpuszczonem będzie.
Rzecz prosta, że zupełnie inaczej przedstawia się ta sprawa u nas, gdzie takie eksperymenty z miasteczkami byłyby niemożliwe i nadzwyczajnie szkodliwe, rujnujące. Nasze małe miasteczka nie są lekkomyślnemi, naiwnemi dzierlatkami z jakiejś stepowej dziury, rwącemi się do pierwszego lepszego czy gorszego napomadowanego seladona z ponurych dzielnic robotniczych jakiegoś Zenithu, Rajskiego Miasta albo Dawsonu. Są to panny regularne, dziewice stateczne i przyznajmy, leciwe, a więc w sprawach konkretnie życiowych rozważne. Mają za sobą tradycję. Są na swojem miejscu i żyją w warunkach uporządkowanych, „bien range“. Wiedzą, czego się mają trzymać, nikomu nie zazdroszczą, ale — smutno im. I to się czuje.
Jstnieją trzy rodzaje małych miasteczek prowincjonalnych: Te, które niemi być chcą, które niemi być muszą, i wreszcie takie, przypadkowo z niezależnych od siebie przyczyn powstawszy, nie wiedzą, co ze sobą właściwie począć, są z tego powodu nieznośne, zawsze niezadowolone, kapryśne i nieprzyjemne, pretensjonalne a niechlujne i zaniedbane. Do tych ostatnich miast należy u nas np. Borysław, swego czasu należała do nich Łódź. Oba te miasta powstały jeśli nie wbrew swojej woli, to w każdym razie ponad swe wszelkie oczekiwanie i nie były do swej roli przygotowane. Teraz: Małe miasteczka, które niemi być muszą. W Europie małe miasteczka nie mają wielkich szans rozwoju niespodziewanego. Rozwijają się zawsze proporcjonalnie do rozwoju swych centrów, więc choć zmieniają się stosunki, proporcja zostaje zawsze ta sama. Gdy Poznań ma 200.000 ludności, Gostyń ma 6, liczył głów 600, gdy Poznań miał ludności 20.000. Inaczej być nie może, to już sprawa przez warunki rozwoju zgóry przesądzona. Małe miasteczka są dependencjami swych centrów. Inaczej być nie może.
Są jednak małe miasteczka, nietylko z losu swego zadowolone, ale bardziej niż samego djabła bojące się wszelkich zmian. Zrozumiały one mianowicie, iż ta właśnie ich małość wraz z specyficznie prowincjonalną kulturą — a ta istnieje i może być niezmiernie wartościową i miłą — stanowi cały ich wdzięk i nieprzeparty urok. Miasteczka te, o ile nie mogą się niektórym inowacjom i porządkom cywilizacyjnym wielkich miast oprzeć, unikają ich naśladowania i obyczajów, kultywując z całą dobrze zrozumianą miłością obyczaje i zwyczaje własne, ale dobre, anachronizmy miłe lecz nie barbarzyńskie zaniedbania, one się w swej kulturze prowincjonalnej doskonalą, osiągając często jej prawdziwe szczyty. Widzimy to we Francji, we Włoszech i w całej Europie środkowej, inclusive Czechy, aż ku granicom Polski, gdzie ta sprawa, nie będąc bynajmniej rozpaczliwą, przedstawia się jednak znacznie inaczej i mniej korzystnie. Rozmaite są u nas stopnie cywilizacji prowincjonalnej, wyższe lub niższe, w miarę możliwości oraz wagi, jakie do tych spraw przywiązywały rządy zaborcze. Pod tym względem rząd pruski stał wysoko, nie niżej od niego stały rządy austrjackie, z tem jednak, że stale zapaskudzali wszystko żydzi, zwłaszcza w Małopolsce, że pominiemy już niechlujstwo rodzime ludzi z głębi lasów i gór, strasznie te stosunki wyglądały i dziś jeszcze wyglądają w krajach, które były pod zaborem rosyjskim, ale prowincjonalna kultura wszędzie znajduje się na szczeblu bynajmniej nie wysokim. Powód? Słaby notorycznie stan mieszczaństwa, przez długie wieki reprezentowanego w miasteczkach głównie przez żydostwo. Niemcy wyrzucili żydów z Wielkopolski oczywiście nie bez gorliwego przyczynienia się organizującego się i wyrabiającego powoli mieszczaństwa polskiego, które, choć przez żydów zachwaszczone, przecie istniało. Nie udało się dotychczas to odżydzenie małych miasteczek w Małopolsce mimo szczerych usiłowań w tym kierunku. Masa żydowska w Kongresówce tak czy siak wzmogła jego siłę, ale równolegle z żydostwem wzrosło i zorganizowało się i małomieszczaństwo polskie, którego tradycje i siły wraz z wzmagającem się samopoczuciem pod polskiemi rządami naturalnie z każdym niemal rokiem potężnieją. Zdaje mi się, że w byłej Kongresówce sprawa ta przedstawiałaby się może najgorzej, lecz i tam są twardzi, krzepcy i po swojemu nieustępliwi, konserwatywni silnie „guloni” czyli małomieszczanie, bynajmniej nie tak zacofani, jakby się może na pierwszy rzut oka zdawało, a stanowiący klany nie do rozbicia.
Zatem położenie nie byłoby najgorsze, gdyby nie brak swoistej kultury prowincjonalnej. Nawet gdybyśmy ustępliwie przyznali jej tradycyjne istnienie, musielibyśmy równocześnie stwierdzić, że przecie nie odpowiada ona i nie może uczynić zadość nowym czasom i ich powiększonym wymaganiom, przyczem dodamy, że o ile w Małopolsce ona w swej postaci i duchu polskim jako tako jeszcze istnieje i daje się zauważyć bez większego trudu, o tyle znów w najwyżej cywilizowanych dzielnicach zachodnich musiała w większym stopniu ulec wpływom bardzo wysokiej kultury prowincjonalnej Niemiec.
Wynika z tego, że trzeba nam stworzyć swą własną kulturę prowincjonalną, zadanie bynajmniej niełatwe i wymagające olbrzymiego ogromu twórczej pracy. A jest to też konieczne, bo bez takiej własnej kultury miasteczka prowincjonalne, jak wogóle cała prowincja cierpią na niedostatek życia i możliwość wyżycia się. I nie pomoże im w tem nic a nic wielkie miasto po pierwsze dlatego, iż wymagania i potrzeby małego miasteczka są pod każdym względem zgoła inne niż miasta wielkiego, powtóre ponieważ wielkie miasta żyją obecnie same w takim chaosie nie wypracowanej jeszcze kultury nowoczesnej, iż to, co z siebie promieniują, jest wartości niejednokrotnie więcej niż wątpliwej, a przeważnie dla małych miast skutkiem swego materjalizmu w niemiły sposób wybujałego i efekciarsko powierzchownego nie przedstawiają pożądanej wartości. Prowincja ma swój własny materjalizm i nietylko, że go ma, ale ma go dość. Potrzebuje odświeżenia na polu pracy i twórczości duchowej, jedynej, mogącej dać życiu nowy, zdrowy impuls. Wtedy dopiero miasteczka poczują się w całem znaczeniu słowa dobrze, pozbędą się swego melancholijnego smutku i nauczą się miłego, pogodnego uśmiechu, który już sam może wzbudzić zaufanie przemęczonego nerwowca wielkomiejskiego. Tę kulturę jednak może sobie stworzyć prowincja sama, bez oglądania się na wielkie miasto, co byłoby tylko szkodliwe, albowiem urządzenia wielkomiejskie, stosowane nieostrożnie i lekkomyślnie, wniosłyby w jej życie tylko zgoła zbyteczny zamęt, dając bardzo mało, albo i nic.
Jak ta kultura prowincjonalna miałaby wyglądać? Na czem miałaby polegać?
Odpowiem dość ogólnikowo:
Musi być w całości polska i oryginalna. Znaczyłoby to, że życie prowincji powinnoby wynieść na światło dzienne wszystkie najlepsze wartości rdzennie polskie, pomnożyć je, gdzie tego potrzeba wymaga, dostosować zręcznie do wyżyny kultury dzisiejszej, wogóle stworzyć miłą i pogodną pod każdym względem czysto polską atmosferę moralną, umysłową i materjalną.
Życie wielkiego miasta z konieczności staje się szablonowe i umiędzynaradawia się, a jego szybkie, gorączkowe tempo, denerwując ludzi, odbiera im spokój i potrzebną do życia duchowego ciszę wewnętrzną, krótko mówiąc — wyczerpuje. Jest wypadkową najrozmaitszych sił, wypadkową o linji często krzywej a nawet zygzakowatej. Prowincja żyje inaczej, spełniając wszystkie swe obowiązki życiowe, ma jeszcze dość czasu i spokoju na głębokie, poważne życie wewnętrze. Dlatego kultura wielkiego miasta, jego literatura, sztuka i jego zagadnienia społeczne nie mogą jej ani odpowiadać, ani tembardziej zadawalać. W dodatku nie zawsze orjentuje się w porę co do najnowszych prądów umysłowych czy artystycznych i ich wartości i doniosłości. Miasto przyjeżdża do niej czasem i w formie odczytów, koncertów i przedstawień trup wędrownych przywożąc jej na popis coś z najnowszych wotworów, nie licząc się ani z potrzebami, ani z psychologją publiczności prowincjonalnej (egzemplum nieudały występ trupy Osterwy w lecie, w Gostyniu), ani z tem, czy publiczność ta jest do tego pokazu odpowiednio przygotowana. Wielkie miasto daje nieraz (w przenośni!) głodnym ciastka, a nagim lakierki, lub co gorzej, baletowe pantofelki, a najczęściej zdaje mu się, że dla prowincji wszystko jest dobre.
Otóż tak nie jest. Na prowincji jest mnóstwo bogatych księgozbiorów prywatnych i to doskonale dobranych. Jest ich stosunkowo o wiele więcej niż w miastach wielkich. Prowincja czyta może wolniej, niż wielkie miasto, ale zato o wiele dokładniej, poważniej, sumienniej i traktuje książkę na serjo. Nie jest zarozumiała, nie ma arogancji i tupetu, gdy nie rozumie, to nie potępia, ale domaga się wytłumaczenia, wyjaśnień, za które jest wdzięczna szczerze i serdecznie. To miałem niejednokrotnie sposobność stwierdzić w całej Polsce i to jest zresztą najzupełniej naturalne.
Nie starczyłoby miejsca, gdybym zaczął wchodzić w szczegóły tej niezmiernie wdzięcznej pracy, jakiej polem prowincja mogłaby się stać. Pozwolę sobie tylko zwrócić uwagę na to, co zresztą w swem „Białem Miasteczku” na wielu przykładach wykazałem, iż małe miasteczka prowincjonalne najlepsze swe siły, najlepszych, najbardziej zdolnych ludzi stale oddają miastom, podobnie jak wogóle oddają wszystko, miastom, krajowi i państwu, które z tych dopływów żyją. Im wyższa i bardziej polska będzie kultura naszej prowincji, tem więcej pod każdym względem kulturalny będzie oczywiście dopływ tak obfitych z niej sił a co dalej idzie, tem łatwiej pójdzie wszelka nasza praca.
Dlatego twórczość tej kultury całe społeczeństwo powinno sobie bardzo wziąć do serca, nie pozostawiając miasteczek w ich dotychczasowem smutnem i sierocem osamotnieniu.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jerzy Bandrowski.