O małem miasteczku/Z zakątka gostyńskiego
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | O Małem Miasteczku |
Wydawca | Jerzy Bandrowski |
Data wyd. | 1934 |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Od paru dni pogoda się zepsuła, niebo jest szare, posępne, zniechęcone, słońce, jak gdyby własnej sile nie ufało, to wyjrzy z za chmur, to znowu się za nie chowa, wiatr targa drzewa i krzaki za czupryny tak, że steroryzowany ogród jęczy i wrzeszczy na alarm, to znowu obrywa się ulewny, zimny wiatr, aż do zapamiętania się biczujący świat z okrutną pasją flagellanta. Kiedy jego strugi lunęły na widoczny z mego okna staw ogrodowy, biedak z bólu poczerniał jak wielki siwiec, zaczęły nim wstrząsać dreszcze, a mokra, śliska jego skóra zmarszczyła się starczo i żałośnie.
Pierwsze paroksyzmysrogiej i bezlitosnej jesieni, o której wiatr w kominie mego pokoju z mściwą radością dziś już triumfująco wywodzi swą dziką, ponurą pieśń.
Nie przejmuję się tem zbytnio. To minie i w dalszym ciągu kwitnąć będą georginje, małe słoneczka różnokolorowe, i kwiaty jesienne o żywych, płomienistych barwach, cyńki, żarzące się złoto pomarańczowym ogniem, astry, gwiazdeczki drobne, o subtelnych, wyszukanych odcieniach, ciepłym blaskiem rozgoreją słoneczniki. Niemało nas czeka jeszcze radości w ogrodzie, w polu i w lesie. Dopiero połowa lata minęła. Dlatego niezbyt dokucza nam tych kilka dni pogody zmiennej, przesiewającej deszcze przez słońce. Bez przykrości przesiadujemy po domach, wychodząc na krótkie, niedalekie przechadzki, gdy słońce świeci. Zresztą starsi panowie przypominają sobie brydża lub rozmawiają o polityce, panie narzekają na drożyznę i ciężkie czasy, a młodzież czyta różne tanie „kryminały“ lub rozprawia o sportach i najnowszych wiadomościach z tej dziedziny.
A ja porządkuję wspomnienia.
Zaledwie trzy tygodnie bawię w tych stronach, a już — wspomnienia? Czyżby się co tak nadzwyczajnego stało? Romantyczna jaka przygoda, niesłychane przeżycie, dziwne spotkanie z kimś z dalekiego świata lub może nie z tego świata?
Nic podobnego — jak mówią w Poznaniu. Żyłem przez cały ten czas zupełnie prozaicznie, prawdziwą, zawiesistą maślanką gojąc zmordowane już nieco „interna”, czyli wąpia, rozkoszując się tem, co w Polsce zawsze było i jest najpiękniejsze, to znaczy wsią, i przyglądając się, jak ludzie pracują i żyją. Ale kiedy tu przyjechałem, łany żółtego zboża falowały w polach, w których inny, żywy, ochoczy ruch panował, bo żniwa dopiero zaczynano. A potem trzeba się było zorjentować w pejzażu, zobaczyć coś, zwiedzić, wreszcie zaciągnąć się trochę świeżem powietrzem i odpocząć. Nagromadziło się skutkiem tego sporo „odcinków“, które przeglądałem, lecz których nie przeczytałem poważnie. Teraz, w chłodną, chmurną pogodę, siedząc w pokoju, porządkuję je i segreguję.
Więc naprzód ogólny charakter pejzażu:
Kraj tu lekko sfalowany, mimo braku bieżącej wody urodzajny, dobrze uprawny i obfitujący w lasy, jest piękności, że tak powiem, dyskretnej, nie rzucającej się w oczy i nie narzucającej się. Różnobarwne, stonowane smugi pól na łagodnych pochyłościach, bure, żywo zielone, srebrzyste, złote, brązowe, czarne, powabnie zmieniające się z sosnowemi lasami poważnej, statecznej zieleni, nakrapianej czerwonemi plamami dachów rozrzuconych osiedli ludzkich lub zdobnych w nazuszone, czarne kity dymów z cienkich, rudych kominów cegielń i cukrowni rysujących się chudo na tle czystego nieba koloru niezapominajek, wszystko to w bardzo pogodny dzień przesycone kurzawą słoneczną, w chmurny — stapiające się w łagodnym, harmonijnym smutku.
W polach obecnie czarne sylwety pługów i stada srokate na złoto brązowych ścierniskach, jedne i drugie dozorowane przez bociany, dumnie i wyniośle paradujące swym „hiszpańskim krokiem“, śmigające skrzydła wiatraków nad lasami, tu zielonemi, pokreskowanemi białemi pniami sentymentalnych brzózek, tam prawie czarnemi, zaś na widnokręgu spowitemi w błękitną lub siwą mgiełkę. Kraj cały, pocięty jak tort na cząstki białemi, prostemi drogami, biegnącemi przez szpalery drzew owocowych, lecz tu szpaler ten jest gęsty, cienisty, składający się z drzew dojrzałych, obficie obsypanych rumianym owocem, gdy dalej pilnują gościńca drzewka-podlotki i wyrostki, chude, wątłe jeszcze i ledwo opierzone, bynajmniej nie wzbudzające szacunku i nie mogące ofiarować nic, prócz wzruszająco dobrych chęci. Na tych odcinkach gościńców w ażurowych szpalerach widać to niebiesko-siwe bataljony robotnic z łopatami lub widłami na ramionach, wczesnym rankiem wyciągające w pole, to wielkie, ciężkie wozy, zaprzężone nieraz i w czwórkę tęgich koni o szerokich zadach i wydatnych piersiach, to wreszcie czarne sylwetki pieszych lub karykaturalne cienie cyklistów, brzydko zgarbionych nad dwoma kołami, które zdają się wcale nie poruszać. Prostokątne sylwety samochodów widać także, rozumie się, jakie dwa czy trzy razy na tydzień, ale tu one nie sprawiają żadnych niepokojów, bo nie mają na kogo ryczeć. Tu i tam w polach stogi do chat murzyńskich podobne, o okrągłych ścianach i szpiczastych, żółtych strzechach słomianych, albo widne na dole w miasteczku czerwone wieże i wieżyczki kościołów. Jeden tylko jest kościół ciemno-popielaty, z czworokątną, ściętą wieżą — zbór prostestancki.
Gdziekolwiek się jednak stanie, zewsząd widać wielką majestatyczną kopułę świętogórskiego klasztoru OO. Oratorjan, w najpełniejszem znaczeniu słowa panującą nad okolicą, nad całą tą płaską misą, pełną zbóż, płodów wszelakich i owoców, w lasy siwe na wzgórzach dalekich ujętą, a jaką jest ziemia gostyńska. Z poza prostokątu murów klasztornych, podwyższonego przez okalającą klasztor obfitość zieleni rozłożystych koron starych drzew, co wszystko razem przypomina jakąś starą twierdzę, dźwiga się ta kopuła poważna, imponująca, niemal surowa i groźna zwłaszcza widziana od południa na tle ciężkich chmur, kłębiących się niespokojnie i buntowniczo, albo też w poważnej zadumie zasępionego, stroskanego wieczoru. Wtedy gaśnie wesoła zieloność jej patyny a potężna kopuła, dumna i wyniosła mimo całą szlachetną wytworność i wdzięk swych kształtów, wygląda prawie widmowo i tak powiedziałbym rozkazująco, że dusza, chcąc nie chcąc, zgina przed nią kolana. Nikt nie może tu tej kopuły nie widzieć, i ona też każdego widzi na wszystkich prostych i krętych drogach, przecinających jej krainę, a zbiegających się u Cudownego Obrazu Matki Boskiej Swiętogórskiej w klasztornym kościele OO. Oratorjan.
Tak obraz ten jak i kościół znany jest w całej Polsce przynajmniej ze swej sławy, więc rozpisywać się na jego temat nie będę, zwłaszcza, że istnieją doskonale napisane broszurki, poświęcone historji i opisowi obrazu oraz klasztornego kościoła. Opowiem tylko o tem, co mnie szczególnie uderzyło.
Kościoły barokowe są zwykle nieco posępne i, powiedziałbym, przygnębiające przez swą ciężką architekturę i niedostatek światła, nie rozpraszającego dostatecznie zmroku, wynikłego też częściowo z przeładowania świątyni figurami i szczegółami architektonicznemi, nierzadko dziwacznemi a przytem wyzłacanemi, tak, że te złocenia świecą czasem niesamowicie. Gdzie tego niema, bywa znów często ceremonjalny, sztywny chłód, właściwy stylowi epoki wielce napuszonej i dufnej w siebie. Kościół klasztoru OO. Oratorjan w Gostyniu należy pod tym względem do nielicznych, miłych wyjątków. Mimo swej wielkiej wysokości, utrzymany jest w proporcjach nadzwyczaj szlachetnych i nie oszpecony niesmacznym przepychem złoceń, a choć powietrza i światła ma bardzo dużo jest ono tak łagodne, że bynajmniej niczego nie przejaskrawia, lecz przeciwnie, ujmując wszystkie szczegóły architektoniczne, obrazy i figury w subtelną glorję, w tej szlachetnej świątyni o jasnych ścianach z popielatemi filarami i cynobrowemi łukami i ołtarzami stwarza atmosferę wytwornego wdzięku i czystej, uduchowionej wzniosłości, owiewającej klejnot najdroższy, a mianowicie Cudowny Obraz Matki Boskiej, lśniący nad głównym ołtarzem, udekorowanym skromnie lecz ze smakiem.
Ponieważ o OO. Oratorjanach opowiadano mi w Poznaniu różne historje, z prawdą niezgodne, np. jakoby byli misjonarzami, nawracającymi pogan w dalekich krajach zamorskich, poświęcę tej kongregacji parę słów, aby nieporozumienie usunąć. Zakon ten jest kongregacją księży świeckich, nie składających żadnych ślubów, lecz związanych miłością („Charitas“), a których zadaniem jest podtrzymywanie i krzewienie katolicyzmu oraz opiekowanie się młodzieżą. (W klasztorze gostyńskim jest konwikt na kilkudziesięciu chłopców.) Założycielem tego zakonu był św. Filip Nerjusz, zwany „apostołem Rzymu“ (1515 — 1595), który postawił sobie jako zadanie oczyszczenie kościoła z smutnych naleciałości wypaczonego Odrodzenia i przywrócenie mu czystego i pełnego miłości ducha z pierwszych wieków chrześcijaństwa, kiedy główną i najsilniejszą spójnią była „Charitas“. On to zorganizował pierwsze Oratorjum, właściwie koło dobrych katolików, myślących tak samo jak on, a którzy wraz z nim oddawali się modlitwom i ćwiczeniem religijnym. Oto był zaczątek przyszłego zakonu Oratorjan, który jeszcze za życia świętego swego założyciela dotarł do Niemiec i Anglji, gdzie zwalczał herezję. Św. Filip starał się też o założenie w Rzymie podobnego kolegjum i dla Polaków, których też kilkunastu przez jakiś czas żywił i kształcił, ponieważ jednak rząd polski odmówił wsparcia, niezbędnego do urzeczywistnienia tego zamiaru, trzeba było od niego odstąpić. Św. Filip starał się też o reorganizację i ożywienie estetyki religijnej, co mu się udało szczególnie na polu muzyki, której najlepszym wyrazicielem był uczeń jego i przyjaciel Giovanni Pierluigi da Palestrina. Z Oratorjum św. Filipa, który muzykę bardzo wysoko w rzędzie sztuk stawiał, wyszła też nowa forma religijnego dramatu muzycznego, a mianowicie t. zw. „Oratorium“. Pierwsze „Oratorium“, odegrane w 1600-ym roku skomponował Emiglio del Cavagliere, Rzymianin.
Jednakże — wróćmy do naszego kościoła gostyńskiego. W niedzielę i święta licznie nawiedzają go pobożni tak z miasteczka, jak i z okolicznych wiosek. Myliłby się jednak, ktoby przypuszczał, że ujrzy przy tej sposobności jakie stroje ludowe. Podobnie jak w innych dzielnicach, lud tutejszy zarzuca już swe stroje dawne i nosi ubrania miejskie, nie tak piękne, ale niewątpliwie wygodniejsze i tańsze. Najważniejsze jednak pozostało nietknięte i niewzruszone, mianowicie — uczycie religijne, wiara i miłość kościoła. Zaiste, do głębi wzruszający jest widok modlącego się ludu naszego. Byłem naprawdę wstrząśnięty, gdy po długim czasie znowu ujrzałem kobietę, leżącą krzyżem przed głównym ołtarzem i tak słuchającą trzech Mszy — za pokutę a może dlatego, że się tak ofiarowała z wdzięczności lub aby sobie wyprosić jakąś szczególniejszą łaskę. Nikt o to nie pytał, ale czuło się, że wszyscy modlą się wraz z nią, jak gdyby modlitwami swemi chcieli biedną kobietę wspomóc i dodać jej sił. Ona zaś, nikogo nie widząc i na nikogo nie patrząc, od czasu do czasu klękała, obcierała chusteczką twarz czerwoną i mokrą od płaczu a potem rozciągała się krzyżem znowu, z twarzą wciśniętą w twardą, zimną posadzkę kamienną, z rękami splecionemi na plecach. Jak się już rzekło, był to widok do głębi wzruszający i wstrząsający, może nawet bolesny lecz i radosny zarazem, bo czyż to nie było jedno z niezliczonych świadectw, danych żywej wierze naszego narodu? A ileż razy zdarzyło mi się widzieć łzy rozrzewnienia w oczach tych, którzy właśnie przystąpili do Komunii świętej! Biorący pod uwagę tylko wyznanie a nie liczący się z wiarą naszego ludu, nie znają go, nie wiedzą nic o jego wartości, sile i możliwościach twórczych — a przecie wiara działa cuda.
Zwiedziłem też gostyńskie gimnazjum miejskie, stworzone głównie niestrudzonemi zabiegami i staraniami trzech obywateli, mianowicie ks. prof. F. Olejniczaka, szamb. E. Potworowskiego z Goli i dyr. Wład. Stachowskiego. Inicjatorem założenia oraz budowy gimnazjum był ks. F. Olejniczak, swego czasu nauczyciel W. Szkoły Miejskiej, dziś dyrektor gimnazjum, nad którego powstaniem tak gorliwie i niezmordowanie pracował.
Tylko ten, kto zna warunki życia i pracy na prowincji, potrafi należycie zrozumieć i ocenić taki czyn obywatelski. Historja powstania w małem mieście gimnazjum czy wogóle jakiejkolwiek placówki kulturalnej albo społecznej, może być wybornym tematem powieści regjonalnej, o wiele lepszym, niż jakiś epizod z powstania czy pierwszych czasów odrodzonej Polski. Czy pracowano zgodnie, czy też jak się to często zdarza wśród bezustannych walk z intrygą, fałszem, zawiścią i niechęcią, taka praca daje zawsze doskonały przegląd ludzi i charakterów, wierny obraz danego powiatu czy województwa, sposobu myślenia mieszkańców, ich poglądów na rzecz samą, ich wartości, dążeń, celów i upodobań. Taka powieść, w strukturze swej zupełnie prosta, nie pozbawiona „kwiatka“ w postaci jednego, dwóch czy nawet trzech romansów, aby gustom naszych krytyków też stało się zadość, byłaby podobna, powiedzmy, do gałązki śliwy, szczodrze obsypanej owocami, niby jednej i tejsamej barwy i kształtu, a jednak jakże różnemi w stopniu dojrzałości, smaku, słodyczy, woni, a nawet w kształcie.
Jakby się historja założenia i zbudowania gimnazjum gostyńskiego przedstawiała w takiej powieści, tego oczywiście nie wiem, wiem tylko, jak się przedstawia gimnazjum.[1] I tu muszę powiedzieć, że mało widziałem tak bogato wyposażonych i tak dobrze urządzonych gimnazjów jak to, a co się tyczy mych własnych wspomnień gimnazjalnych, to szczerze powiem: Moje gimnazjum w gmachu bernardyńskim we Lwowie, z wilgotnemi, ciemnemi i zimnemi salami, wyglądało jak więzienie, podczas gdy to, w Gostyniu, jest czemś w rodzaju wielkiej, ślicznie urządzonej willi dla dobrze wychowanej, kulturalnej młodzieży. W korytarzach na dole istne małe muzeum starożytności, obejmujące okazy z różnych zakresów, począwszy od wykopalisk a skończywszy na numizmatyce a nawet na dyplomatyce, potem oszklone szafy z okazami z zakresu nauk przyrodniczych, więc botaniki i mineralogji, na drugiem piętrze bardzo piękne zbiory okazów z zakresu zoologji. Jest też gablotka z wyłożonemi na pokaz dokumentami z czasów walki z władzami niemieckiemi o polską szkołę, pomysł, zdaje mi się, doskonały. Sale szkolne są przestronne i jasne, jest też mała czytelnia dla uczniów a oprócz tego aula, z pięknym obrazem Matki Boskiej pochodzącym z szkoły flamandzkiej z 16-go wieku, i ozdobionej różnemi portretami i podobiznami, salka gimnastyczna, sala rysunkowa, gdzie wiszą najlepsze prace uczniów — jeden z nich jest wcale zdolnym koniarzem — nie brak też oczywiście i sportowego boiska. Słowem — śliczne gimnazjum, poprostu cacko, nie fabryka miernoty inteligenckiej, ale prawdziwa szkoła, której twórcy dobrze wiedzieli, czego chcieli.
Po zwiedzeniu tego gimnazjum pogrążyłem się w głębokiej medytacji na temat, jak wiele dobrego może przy dobrej woli zdziałać kilku dzielnych ludzi. Przecież to gimnazjum jest i przez bardzo długi czas będzie błogosławieństwem całej okolicy, zapewniającem licznym pokoleniom staranne wykształcenie i wychowanie, a co za tem idzie, i szerszy światopogląd i bogatsze życie duchowe i chleb, słowem — rozwój i postęp życiowy. Czem, w porównaniu z tem, są nasze powieści i inne piśmidła? Zaiste, jedną z największych, najpłodniejszych cnót jest cnota obywatelska.
— Także nowość! — powie ktoś.
Nie, nie nowość, ale mimo wszystko, wziąwszy pod uwagę tak potrzeby jak i liczebność naszego narodu, wciąż jeszcze — rzadkość, a przedewszystkiem cnota, zbyt mało ceniona. Chwali się ją — nie zawsze zresztą! — wielu hucznemi słowy, zaś naśladuje — niedostatecznie.
- ↑ Gimnazjum pierwotnie miejskie przeszło obecnie na własność i pod zarząd Kongregacji OO. Oratorjanów.