Strona:Jerzy Bandrowski - O małem miasteczku.djvu/18

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
Z ZAKĄTKA GOSTYŃSKIEGO

Od paru dni pogoda się zepsuła, niebo jest szare, posępne, zniechęcone, słońce, jak gdyby własnej sile nie ufało, to wyjrzy z za chmur, to znowu się za nie chowa, wiatr targa drzewa i krzaki za czupryny tak, że steroryzowany ogród jęczy i wrzeszczy na alarm, to znowu obrywa się ulewny, zimny wiatr, aż do zapamiętania się biczujący świat z okrutną pasją flagellanta. Kiedy jego strugi lunęły na widoczny z mego okna staw ogrodowy, biedak z bólu poczerniał jak wielki siwiec, zaczęły nim wstrząsać dreszcze, a mokra, śliska jego skóra zmarszczyła się starczo i żałośnie.
Pierwsze paroksyzmysrogiej i bezlitosnej jesieni, o której wiatr w kominie mego pokoju z mściwą radością dziś już triumfująco wywodzi swą dziką, ponurą pieśń.
Nie przejmuję się tem zbytnio. To minie i w dalszym ciągu kwitnąć będą georginje, małe słoneczka różnokolorowe, i kwiaty jesienne o żywych,