O małem miasteczku/List o Biskupianach

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jerzy Bandrowski
Tytuł O Małem Miasteczku
Wydawca Jerzy Bandrowski
Data wyd. 1934
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
BŁYSKI W SZARUDZE
LIST O BISKUPINACH

Zauważyłem ich pierwszy raz pewnej niedzieli w kościele OO. Oratorjan na św. Górze pod Gostyniem. To znaczy, nie „ich” lecz „je“, biskupianki. Zwróciły na siebie moją uwagę nie tyle może nawet strojem, który, ciemny i poważny, nie rzuca się zanadto w oczy, wyjąwszy fartuchy jedwabne w żywych, jaskrawych barwach, ile dziwacznem przybraniem głowy, przeczuwanem raczej niż widzianem, bo prawie zupełnie zakrytem jedwabną czy półjedwabną, wzorzystą chustką, barwy — dla mych niedowidzących oczu z daleka — złocisto cytrynowej „z małem podejrzeniem“, mówiąc z francuska, tonu czy od cienia zielonawego. Chustka ta, zawiązana pod brodą, z sutemi frendzlami, opadającemi na plecy, sposobem, w jaki się układa, zdradza kształt nakrycia głowy, mówiąc poprostu, bezkonkurencyjnie wysztywnionego i nakrochmalonego czepca, podobnego jak gdyby do infuły biskupiej, na tył głowy zsuniętej i mocno przechylonej. Od tuziemców dowiedziałem się, że to kobiety z klanu „biskupian”, zwanych tak od tego, że jako chłopi, ongiś należący do biskupa poznańskiego, w oryginalnych swych strojach używają barw biskupich, z przewagą tak zwanego biskupiego fioletu. Stolicą ich, jak mi powiedziano, jest Krobia.
Strojów ludowych jest w tych stronach tak mało, a właściwie tak zupełnie ich już niema, że postanowiłem sobie przy pierwszej sposobności osobliwą tę krainę zwiedzić, tem bardziej, iż od pewnego przejeżdżającego przez Gostyń lingwisty poznańskiego, powracającego ze studjów gwarowych w okolicy dowiedziałem się też, iż tu, w tej właśnie okolicy, lud przechowuje ciekawą formę muzyki tanecznej, mianowicie tak zwane „wiwaty“, nie będące niczem innem, jak tylko, pod zmienioną nieco postacią, staropolskiemi polonezami. Przy tej sposobności, lingwista poinformował mnie, iż poluje tu też na motywy ludowe z gramofonem pewien uczony z Poznania, w którym to łowcy dźwięków i starych piosenek bez trudu domyśliłem się uczonego muzykologa i świetnego kompozytora, prof. Lucjana Kamieńskiego. Wspominam o tem, aby wiedziano, że teren ten nie jest bynajmniej zaniedbany, lecz przeciwnie, znajduje się pod baczną kontrolą różnych uczonych kolekcjonerów, nie mówiąc już o czuwającym stale i zbierającym skrzętnie i umiejętnie wszelkie zabytki językowe, zwyczaje, obyczaje i ciekawostki tych stron, etnograficzne i etnologiczne, znanym zbieraczu, p. W. Stachowskim, autorze setek nader cennych i ciekawych artykułów z tego zakresu. Zwłaszcza artykuły jego z życia, zwyczajów i obyczajów biskupian mają być wyczerpujące.
Uwolniony w ten sposób od przeprowadzania badań specjalnych, do których nie mam ani potrzebnego zamiłowania, ani niezbędnych studjów, wiedząc już, że biskupianie nie są jakimś nieznanym klanem czy szczepem, żyjącym w niedostępnych i mało zbadanych zakątkach, czekałem na sposobność, która pozwoliłaby mi potraktować tę sprawę felietonistycznie, to znaczy, pod kątem tego, co się widzi. W kościele zauważyłem tylko pewną powagę i jak gdyby dostojność ich ruchów i chodu, większą niż u kobiet, ubranych po miejsku. Nic dziwnego, narzuca to strój obszerny, wymagający sporo wolnego miejsca i nie pozwalający na ruchy szybkie, nerwowe, powolny chód zaś spowodowany jest bardzo wysokiemi obcasami u trzewików, przeważnie czarnych, wysoko sznurowanych. Na pierwszy rzut oka te ruchy i całe wzięcie się biskupianek tak je wyróżnią z otoczenia, prawdę mówiąc, szarego i w gruncie rzeczy pozbawionego wszelkiego wyrazu, że możnaby im przypisać coś niemal pańskiego, coś, co robiłoby je jakby przynależnemi do innej jakiejś rasy, do innej sfery.
Prawda, że biskupianie są rasowo może czystsi od swego otoczenia, jednak znaczy tu bardzo wiele strój. Ale dlaczego? W jaki sposób strój do tego stopnia może zmienia człowieka? Że go zmienia, z tego zdałem sobie sprawę natychmiast, dlaczego — nad tem nie chciałem się zastanawiać, póki nie zobaczę czegoś więcej.
Przyszło do tego, gdy pewnego wczesnego popołudnia niedzielnego jechałem autobusem do Rawicza. Dzień był ciepły, jesienny, mglisto-złoty, z niebem szaro-mosiężnem, to znaczy, z mosiężnemi blaskami. To jest szczegół ważny, zaznaczam. W autobusie było kilka biskupianek, wśród nich jedna babina młoda, wesoła i bardzo dowcipna. Puszczała czasami takie dowcipy, że cały wóz pokładał się ze śmiechu. Przyjemnie mnie to uderzyło, bo w Gostyńskiem naogół nie zauważyłem poczucia humoru. Ludzie są tu bardzo godni, ale nie umieją się śmiać, wszystko biorą poważnie i dlatego z dowcipem trzeba tu być ostrożnym, aby nie wywołać niepotrzebnych nieporozumień. Więc ten humor i dowcip babinki, to była dla mnie miła nowość. A ubrana była ta kobietka pięknie. Czepek w chustce, więc nie widziałem, ale kaftan jedwabny, czarny, z jakiemiś wstawkami z czarnego aksamitu na rękawach, a te wstawki znów obszyte złotym sznurkiem, jedwabny, kolorowy fartuch ślicznie turkusowy i jedwabna, czarna kiecka, szeroka, rozdęta mociumdzieju, zamaszysta, jak gdyby świadoma sobie swej wartości, nie krępująca się ani chwili ciasnotą miejsca.
Powiedziałem: Dzień — lepiej — światło było łagodnie przesłonecznione, nasiąkłe złotem, lecz słumione, po obu stronach drogi płaskie pola, szare, monotonne, w dodatku gołe i w jesiennym śnie pogrążone, a tu naraz — na kopeczku niewielkim bryczka, zaprzężona w parę mocnych, ognistych koni i na tej bryczce dwie biskupianki rozbawione, roześmianej, w fartuchach jaskrawych, aż oczy rażących barwnemi płomieniami lśniących fartuchów jedwabnych, fioletowych i zielonych, tego odcienia zimnego, odbłyskującego się modremi tonami. I czepce, bielą nieskazitelną z pod szalów niby tureckich łyskające. A zaraz potem, jak się ku Starej Krobji jechało, jest pole równe, trochę nagórze, a na tem polu kilkanaście po obu stronach wiatraków niewielkich, ciemno — popielatych, prawie czarnych. W gęstem powietrzu wyglądały jak zanurzone w wodzie, przez którą sączy się złote wino. I w tem świetle, na tle wiatraczków, co wszystko razem przypominało zdaleka trochę Holandję, ujrzałem znowu widok, któregobym nie wymyślił: W butach z cholewami, do siedmiu glanców wyczyszczonych, w marynarce czarnej i czarnym, pilśniowym, wysokim kapeluszu na głowie, jechał na rowerze chłop, a przed sobą trzymał kobietę w tych kieckach wielu bufiastych i sztywnych, bajecznie śmiało i szeroko rozpostartych, w czepcu i fartuchu fioletowym, gorejącym swą barwą ciepłą i żywą na cały kraj, na całą szarą, bezbarwną równinę. Ha! Co to za ludzie byli dawniej, którzy się tak nic a nic nie bali kolorów! A dalej spotkaliśmy znów chłopa w fioletowej bluzie jedwabnej i w typowym wysokim kapeluszu. Jechał na rowerze, przebierając nogami tak szybko, że od jego wyglansowanych cholew aż światła białe biły. Biskupianie, bracia księżaków łowickich! Tylko o ile tamci nosili barwę gwardji papieskiej, ci przywdziali barwy biskupie.
To była piękna wizja starych, kolorowych czasów. Echo barwne, żywe, sercu miłe, wzruszające i zmuszające do uśmiechu. Różnokolorowe iskierki, pełzające po stosie czarnych węgli. Sen o przeszłości, sen nie z tych czasów, nie z tego życia, a który jednak zdawał się mówić: — Dużo wy o tem dawnem życiu wiecie, dużo z niego rozumiecie? Osądź sam, choćby po strojach! — Jest w was takie życie zamaszyste i krwią gorącą tętniące?
Teraz już zapaliłem się do biskupian, zwłaszcza gdy z powodu przedstawienia „Księżok się żeni”, zaczęto ich porównywać z Łowiczanami, a nawet o ile słyszałem, urządzono na pokaz „Wesele Biskupiańskie“, jeszcze jedną regjonalną żywą wystawę etnograficzną. Biskupianie stali się naraz aktualni. Wobec tego chciałem się wybrać znów do Krobi, skierowano mnie jednak na Domachowo, drugiej stolicy biskupiańskiej, w której proboszczem jest znany i powszechnie znakomity i niezmordowany działacz społeczny, ks. Jan Ludwiczak.
Zdarzało się tak, że gdy zgłosiłem się do ks. Ludwiczaka, następnego zaraz dnia miał się odbyć w Domachowie rano ślub, na który mnie też uprzejmy ksiądz proboszcz zaprosił. Miałem tedy zobaczyć biskupian w pełnej paradzie.
Pojechałem końmi w chłodny, jesienny poranek, przejmujący ziąbem dotkliwym do szpiku kości, ale zato w kolorze błękitno-różowym, złotym pyłem przypudrowany. Jechałem doskonałym gościńcem przez równię, na której na uwagę zasługuje tylko mała stacyjka kolei lokalnej, znana „Taniecznica“. Według podania była tu kiedyś karczma, w której jakaś miejscowa Lya de Putti zatańczyła się na śmierć. Dziś chyba jeden wicher tańczy w tem pustkowiu w czas burz i śnieżyc zimowych. Droga była pusta, przez cały czas nie spotkałem ani żywej duszy. I tak, minąwszy wsi parę, wjechaliśmy do Domachowa.
Wieś duża, jak się później dowiedziałem, licząca pięćset dusz, ciągnąca się długim łańcuchem domów o białych ścianach i czerwonych dachach, ledwo wysterczających z osłaniającej je doliny. Na samem dnie dolinki naprzód oczywiście stawek, bodaj czy nie wierzbami tu i owdzie ocieniony, potem wieża i białe mury kościoła a tuż obok parterowa plebanja. U wjazdu do wsi spotkałem kilkanaście bryk, co świadczyło, że orszak weselny do wsi już zjechał.
Istotnie, zajechawszy przed kościół, ujrzałem przez otwarte jego drzwi płomyki świec na ołtarzu i ludzi w głównej nawie, dolatywała też urywana muzyka organów i coś w rodzaju śpiewu „organistego“. Obrzęd ślubny już się zaczął.
Czemprędzej pośpieszyłem do kościoła.
Świątynia jest niewielka, jasna, o ścianach pomalowanych na biało, bezpretensjonalna i przez to bardzo miła. Skromna. Przed ołtarzem stał w głównej nawie orszak weselny: Po prawej stronie kobiety i dziewczęta, po lewej mężczyźni, przeważnie młodzi, w środku przed ołtarzem para młoda.
Więc: Panna młoda jest panienką drobną, ubraną w jedwabny, czarny, bardzo wcięty w pasie staniczek z futrzanym kołnierzem i z rękawami futerkiem obszytemi. Na głowie ma czepek panieński, przeplatający włosy i podobny do korony, biały, bardzo nakrochmalony i rurkowany, z czerwonemi wstążeczkami, takąż na szyji krezę, ładnie podkreślającą jej drobną twarzyczkę o delikatnych rysach, wielce jeszcze dziewczęcą, a teraz pobożnie i poważnie skupioną. Czarna, jedwabna spódniczka, długa, suta, układa się szeroko, jak robron. Z pod spódniczki widać nóżki drobne w lakierowanych pantofelkach z wysokiemi obcasami. Przy niej pan młody w długiej prawie do kostek, czarnej sukmanie otwartej, z wysokim, stojącym kołnierzem i z fioletową krawatką, wyglądającą z pod kamizelki. Na nogach wysokie buty z cholewami, błyszczącemi jak lustra. Chłopak młody, wysoki, smukły, zgrabny i popolsku ładny. Wysokie, czyste, młodzieńcze czoło, gładkie, jakby chłopięce jeszcze skronie, duże, ciemne, poważne, z długiemi rzęsami i długiemi łukami brwi, twarz podłużna, owalna, o rysach starannie modelowanych i rzeźbionych, twarz wyrazista, rasowa, nie kluska ani buchta żadna. Za nim młodzi drużbowie, przyjaciele i krewni pana młodego, przeważnie do niego podobni, taksamo ubrani, taksamo rośli i smukli; na znak swej zgodności, w rękach mają srebrnemi blaszkami obijane charapy, z przewieszonemi przez nie kolorowemi chusteczkami. Ozdobne charapy, to pamiątka z czasów, kiedy drużbowie odprowadzali orszak do kościoła i z kościoła wierzchem; dziś niema już tego w użyciu.
Za panną młodą stoją drużki — dziewczęta podobnie jak i ona ubrane, tylko nie w staniku tak wciętym i bez futrzanego obramowania, ale zresztą z takiemi samemi czepeczkami na głowach, tak samo w czarnych, jedwabnych sukienkach i z jedwabnemi, różnokolorowemi fartuszkami. Można się im dokładnie przyjrzeć, bo miejscowym zwyczajem, składając ofiarę na kościół, okrążają ołtarz. Prawie wszystkie mają na nogach czarne trzewiczki skórzane lub pantofelki, często lakierki. Niektóre przywdziały dla szyku buciki z lakierowanej skóry i z żółtemi cholewkami, co jest nieładne i psuje styl. Za dziewczętami widać kobiety zamężne w infulastych, na tył głowy zsuniętych czepcach, chustami w tureckim rodzaju przykrytych, w ciężkich, czarnych kaftanach jedwabnych i w takich-że spódnicach, na których dopiero pysznią się splendory wspaniale barwnych, jedwabnych fartuchów fioletowych, turkusowych, modrych, szmaragdowych i amarantowych. Te silnie barwne plamy przepysznie grają właśnie na tle sukien bogatych kształtem i kosztownym materjałem, ale barwą poważnych, a nawet poniekąd surowych. Wszystko to razem nie jest bynajmniej ani napuszone, ani ordynarnie krzykliwe, przeciwnie, w stroju tym widać prawdziwie wytworną dystynkcję, śmiały, lecz harmonijny dobór kolorów. Tu czuje się rasę.
Widok był piękny. W ciszy i miękiej światłości jakby załzawionego, rozrzewnionego poranku stali tu przed ołtarzem ci ludzie w strojach praojców. Miało się wrażenie, że się zostało cofniętym o jakie sto lat wstecz. Albo też, że te sto lat i wszystko, co przyniosły, niema żadnego znaczenia, że to nie jest istotne. Że aby zrozumieć, trzebaby dokładnie, całą duszą wmyśleć się w te stroje i to, co one znaczą, czego są wyrazem. Że to jest może właściwy wykładnik istoty rzeczy, podczas gdy wszystko inne to cienie życia, echa, które wiatr skądś przyniósł, ale echa pierzchliwe, płochliwe i bez większego, głębszego sensu, nie mogące zmienić tego, co ci ludzie w duszach swych na świat przynieśli. Po ojcach. Po bardzo długim szeregu ojców, dziadów, pradziadów, i że ta ich prawda wewnętrzna jest wieczna i żywa, nie te echa, nie gwizd lokomotyw, porykiwanie klaksonów i głuche dudnienie syren fabrycznych.
Dawno już nie widziałem ślubu, branego w takiem skupieniu ducha i z takiem namaszczeniem, z taką powagą i zrozumieniem doniosłości chwili. Widziało się, że ci młodzi biorą z sobą ślub naprawdę na całe życie i że wiedzą i myślą o tem. Przejęcie się ich obrzędem było wzruszające i, powiedziałbym, imponujące. I to było też coś, co dziś rzadko się widzi. W kościele była prawdziwie uroczysta atmosfera. Zdawało się, jak gdyby nad tym orszakiem ślubnym unosiło się jakieś szczególne światło, nie, raczej światłość świętej glorji. „Błogosławieni czystego serca“.
Nauka mówi, że lud zwykle naśladował stroje szlachty i sfer zamożniejszych w pięćdziesiąt lat po modzie. Odnosi się to naturalnie tylko do strojów stylowych. Ponieważ ostatnim strojem stylowym, ostatnim pełnym stylem był styl „rococo“, w całej Europie środkowej i zachodniej stroje ludowe są strojami rokokowemi. Odnosi się to też do strojów biskupiańskich, a zwłaszcza do ubrania głowy u kobiet, nadających całemu strojowi specjalny charakter.
Wspomniałem, iż strój wpływa na ruchy. Ale on wpływa także na samopoczucie. Chłop, który w niedzielę nosi strój miejski, niczem się nie różni od robotnika fabrycznego, do którego się raczej upodabnia. W ten sposób psychologja jego staje się psychologją proletarjacką, psychologją nie rolnika, właściciela odwiecznego ziemi, lecz robotnika rolnego, gdy chłop w swym chłopskim stroju ma wyraźne i silne poczucie przynależności stanowej i nie czuje się proletarjuszem, lecz chłopem. A to różnica zasadnicza.
W stroju stylowym jest dusza.
Po ślubie rozmawiałem z księdzem proboszczem Ludwiczakiem o zwyczajach i charakterze biskupian, przyczem wciąż miałem przed oczami barwną ich grupę, wsiadającą do bryczek, odjeżdżających za pierwszą bryczką z muzyką, składające się z dudy i skrzypiec. Ładny to był obraz.
— A czy ksiądz proboszcz wie, — zapytałem naraz trochę niebacznie — ile kiecek ma na sobie taka biskupianka?
Ks. proboszcz spojrzał na mnie z pewnem oburzeniem i odpowiedział trochę szorstko:
— Skądże ja mogę wiedzieć?
— No, bo tak: — mówiłem zamyślony — Naprzód jedwabny fartuch, zielony czy fioletowy, potem jedwabna spódnica na jedwabnej, również fioletowej podszewce, potem spódnica płócienna, biała, bardzo nakrochmalona, sztywna, obszyta koronkami u dołu, potem jeszcze idzie spódnica czerwona, zdaje mi się, wełniana, ciepła, ale co potem, to już nie wiem.
— A skądże pan to wszystko wie? — zapytał, marszcząc surowo brwi, ksiądz proboszcz.
— Ja?
Dopiero teraz zrozumiałem cały komizm tej rozmowy. Więc roześmiałem się i odpowiedziałem:
— Widziałem przecie, jak kobiety na bryczki wsiadały. Nic w tem niema złego. A opowiadano mi, że one noszą po pięć spódnic!
— Dziennikarz! — mruknął ksiądz proboszcz — jakby z naganą — Wszystko musi wiedzieć!
Wiadomo, że stroje przeminą. Już sam fakt, że się je zaczyna wystawiać w różnych „weselach“ na widok publiczny zwiastuje ich niedaleki koniec, nadchodzącą chwilę pożegnania. Chłopi sami nie rozumieją już piękna tych strojów, wolą się stroić po miejsku i według najświeższej mody. Ale to wróci. Już to gdzieindziej widziałem. Gdy chłop dojdzie do pieniędzy i do należytego zrozumienia godności swego stanu, gdy będzie tak kulturalny, że nie będzie potrzebował naśladować kultury „pańskiej“, gdy zrozumie, co jest naprawdę piękne, gdy mu będzie dobrze, wtedy przypomni sobie swoje dawne stroje i wznowi je. Malarze biegać wtedy będą po bibljotekach i muzeach geograficznych, odrysowując i przerysowując, zacznie się rewidować pamiętniki rodzinne, wnikać w sens i odgadywać znaczenie każdego, choćby najmniejszego szczególiku, i wtedy najbogatsi właśnie znową posprawiają te stare stroje i będą je nosili z miłością i słuszną dumą.
Powtarzam — już to gdzieindziej widziałem.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jerzy Bandrowski.