Noc i świt/25

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Weyssenhoff
Tytuł Noc i świt
Rozdział 25.
Wydawca Instytut Wydawniczy »Bibljoteka Polska«
Data wyd. 1924
Druk Zakłady Graficzne Instytutu Wydawniczego „Bibljoteka Polska“ w Bydgoszczy
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część druga
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
25.

Noc zawisła nad Kijowem księżycowa, a nieforemne podwórze posiadłości Ginsburga olbrzymiało w powodzi sinego światła, pokreślonej przez prostopadłe zręby ogromnych murów i ukośne słupy tłustych cieni. Nietylko księżyc malował te gmachy na podobieństwo fantastycznej cytadeli; cała posiadłość była istotnie zamieniona w warownię, przygotowana do obrony. Wejście od ulicy Nikołajewskiej i dwa od ulicy Instytuckiej szczelnie były zamknięte i zatarasowane stosami drew opałowych. W bramie głównej od Instytuckiej podbito ażurową kratę grubemi deskami, a naprzeciw niej, na podwórzu, ustawiono sześcian z drew, jako osłonę dla strzelców, którzy mieli z za niego prażyć w razie ataku na bramę główną. Po podwórzu snuli się żołnierze z karabinami — rzeczywiści żołnierze, choć w rozmaitych mundurach, ale zupełnie odrębni od uzbrojonych bandytów bolszewickich. Pomiędzy nimi jeden tylko najwyższy odznaczał się płaszczem i kapeluszem rozłożystym, choć nosił też karabin i przechodził z innymi, posłuszny komendzie oficera, dowodzącego załogą. Był to Celestyn Łuba, zaciągnięty ochotniczo do szeregów arm]i czynnej, chociaż i reszta lokatorów mężczyzn była uzbrojona, lecz siedziała po mieszkaniach w charakterze rezerwy. Postacią swą romantyczną w tej księżycowej dekoracji figurował Celestyn pana zamku, zagrzewającego przykładem załogę do walecznej obrony.
Noc miesięczna odzywała się złowrogo dalekiem trzaskaniem strzałów karabinowych; czasem który strzał huknął i blisko pod murami cytadeli; ale gdy nie wywoływał następnych, lub nie rozkiełzał szczekania kulomiotów, mijał bez wrażenia, gdyż uszy Kijowian nawykły oddawna do brzęczenia w powietrzu tych jadowitych owadów. Napady na domy, trwające już od kilku nocy, skupiły się dziś widać na niskim i oddalonym Padole, bo stamtąd wiało od czasu do czasu wycie ludzkie przeszyte strzałami.
Kijów był od kilku dni bez rządu. Niemcy zbliżali się do miasta, zatem wszystko, co miało nazwę i pozory wojska rosyjskiego, uciekło, nie wyłączając i „czerwonej gwardji“ bolszewickiej. Pozostały tylko jakieś szczątki pułków, spokrewnione instynktam i z hultajstwem, między którem rej wodzili zbrodniarze wypuszczeni z więzień. Tłumy zbrojne, niewiadomego zgoła autoramentu, czyniły po mieście napady nocne, pod pozorami byłejakiej „rewizji“. Domy Ginsburga, pełne mieszkańców zasobniejszych, wystawione były na niebezpieczeństwo wcale nieurojone, skoro wczorajszej nocy, przy wtargnięciu takiej rewizji, zastrzelono bez wszelkiego powodu jednego lokatora. Dzisiaj zatem, gdy okazała się zupełna niedostateczność zwykłej straży domowej, złożonej z lokatorów z browningami, zorganizowano błyskawicznie obronę regularną z najętych i grubo płatnych wojskowych kontrrewolucyjnych, którzy wytryśli na zawołanie z piwnic i różnych skrytek; znaleziono karabiny i amunicję, zatarasowano wejścia, rozstawiono warty — i postanowiono pod żadnym pozorem nie wpuszczać rewizji, choćby ogłaszała najsolenniejsze upoważnienia. W podobny sposób zorganizowano obronę w domach sąsiednich i okolicznych.
Celestyn Łuba chodził z patrolami, rewidującemi możliwe przełazy od sąsiednich podwórz, oglądał różne kąty strategicznie ważne, ale wkrótce nie miał żadnego przeznaczenia, gdyż wejścia główne strzeżone były przez zawodowych żołnierzy dobrze obiecujących. Gdy zapytał nareszcie kapitana komenderującego, co ma czynić, otrzymał odpowiedź, że może iść do swego mieszkania, a gdyby zabrzmiał sygnał, stawić się natychmiast u wewnętrznego wyjścia ze schodów na podwórze, poczem nastąpi stosowna komenda. Umówionym sygnałem alarmowym było uderzenie w żelazną blachę zawieszoną na podwórzu. Celestyn poszedł zatem na wysokie piętro do Łabuńskich, gdzie jeszcze nikt nie spał, chociaż minęła północ. Siedzieli wszyscy w jadalnym pokoju, popijając wino.
Odezwała się żartobliwie pani Łabuńska do Celestyna:
— Jakże tam, panie majorze? Dobrze jesteśmy przygotowani? Nie będzie, jak wczoraj?
— Plan obrony niechybny — odrzekł Celestyn, jakby brał swój tytuł majora na serjo. — Wejścia niemożliwe do sforsowania; a gdyby zdołali wywalić bramę główną, przyjmiemy ich ogniem plutonowym. Mamy trzydziestu żołnierzy — i to nie z „krasnej armji“! — połowa oficerów — ośmiu między nimi Polaków! Kilkaset tałałajstwa nam nie dotrzyma. Chyba... armaty.
— Jakto? — poruszył się Łabuński — czyżby oni mieli armaty?!
— Wątpię — ale na wszystko trzeba być przygotowanymi — ciągnął dalej Łuba. — Gdybyśmy zatem zmuszeni byli cofnąć się z podwórza, przeszłaby walka do klatek schodowych, gdzie mielibyśmy przewagę, prażąc zgóry. — — Gdyby wdarli się na pierwsze piętro, my na drugie...
Sworski przerwał niecierpliwie:
— A z naszego piętra ucieklibyśmy na dach. — Ej, Celestynie, nie strasz pań po nocy! Trzebaż uprzytomnić sobie, jakiego mamy przeciwnika — złodziejów! Cóż im za interes dom rozwalać, albo wystawiać się na ogień plutonowy? Gdy się przekonają, że dom naprawdę jest broniony, pójdą w nogi.
— Ja przecie nie życzę czego innego — cofał się Łuba skonfundowany — jednak plan obrony musi wszystko przewidzieć...
— Czy ma pan obecnie co do roboty? — zapytał swobodnie Łabuński.
— Nie mam. Chyba, żeby uderzono w żelazną blachę. Wtedy ja...
— No, to siadaj pan i napij się z nami wina!
Cisza zupełna na podwórzu i względna w mieście, skąpanem w księżycowem świetle, dodawała ochoty do rozmowy, choć noc była późna. Dobre wino krzepiło tez animusze i humory. Pani Łabuńska i córki pociągały też z kielichów, zdecydowane na czuwanie razem z mężczyznami przez tę noc błękitną w zagrożonej twierdzy.
— Przyznaj się pan, panie Tadeuszu, że oczekujesz dzisiaj z upragnieniem Niemców — odezwał się Stefan Łabuński z filuternym uśmiechem.
— Oczekuję ich — odparł Sworski bez wahania. — Skoro wiemy już, że idą z dwóch stron na Kijów — pizyjdą. Nic tu moje sympatje, lub antypatje nie pomogą.
— Ale wolisz pan, żeby przyszli jak najrychlej.
— Wolę. Narazie jest to usunięcie grożącego nam osobiście niebezpieczeństwa. A politycznie — dzień pierwej, czy dzień później niema tu znaczenia. Wilhelm zdobędzie którąś tam z rzędu obcą stolicę z równą łatwością, jak poprzednie. Ale — może mu to nie pójść na zdrowie.
— Jesteś pan nieubłagany, panie Tadeuszu. Przecież, abstrahując od naszych sympatyj osobistych, musimy przyznać, że naród, który potrafił w swym zwycięskim pochodzie zajść aż tutaj, jest wielkim narodem, a jego monarcha i wódz, choć ma niektóre usterki, będzie kiedyś wielbiony w historji, jako bohater.
— Panie Stefanie, nie piszmy historji zbyt pośpiesznie. Patrzymy na nią nadto zbliska i odcięci jesteśmy przez kordony i fronty od dalekich miejsc, gdzie się rozstrzyga prawdziwra walka. Tryumf kijowski, którego doczekamy dziś, albo jutro, może być tylko ostatnim odruchem szalonej megalomanji narodu niemieckiego i jego władcy.
— Pan ciągle jeszcze wierzy w zwycięstwo Francuzów i ich aljantów? I to w druzgocące zwycięstwo? — — Bo gdyby wojna stanęła nawet na punkcie dzisiejszym, tryumf Niemców jest już dość oczywisty. —
— A pan skąd wie, że wojna zatrzyma się na punkcie dzisiejszym?
— Skąd?... skąd?... Zewsząd się słyszy tylko o powodzeniach niemieckich. Gotują swą ostatnią ofenzywę na Paryż. — — Gdyby nawet ta się nie udała, Niemcy pozostaną panami Belgji, kawała Francji i obszarów wschodnich.
— Chodzi właśnie o to, czy pozostaną?
— Według wszelkich prawdopodobieństw.
Sworski zaciął zęby. Tyle już razy szeregował w dyskusjach podobnych swe niezbite argumenty — nawet w rozmowach z tym samym Łabuńskim — że nie chciał ich dzisiaj powtarzać. Jednak nie odmówił sobie powtórzenia konkluzji:
— Na to, co się stanie w przyszłości, żaden śmiertelnik nie może przysiąc. Ale można chcieć takiej, lub owakiej przyszłości. Ja chcę dobrej przyszłości dla Polski. A ta może wyniknąć tylko z pogromu Niemców.
— To jest przedawniona orjentacja.
— To jest orjentacja wieczna.
— Ach, panowie! dosyć tej polityki! — wmieszała się śpiesznie do rozmowy pani Łabuńska. — Wynajdźcie coś pogodniejszego dla odwrócenia uwagi od napadu, który ciągle nam grozi.
— Chyba już nie tej nocy — odrzekł Sworski, spoglądając na zegarek — już po pierwszej.
— Gdzie dziś na świecie jest najspokojniej? — mówiła znów pani Łabuńska, pragnąc koniecznie zmienić rozmowę — gdzieby można tak zapaść... i zasnąć aż do końca wojny?
— Tam, gdzie niema ludzi — na Saharze — zażartował Sworski.
— Nie chciałabym. Ale przyznam się ze wstydem, że chętnie znalazłabym się w Nizzy. Nie dla zabaw ale dla pysznego morza, dla kołyszącego klimatu. Już tam przecie wiosna....
— Lepiej w Indjach — przebudził się Celestyn.
— Co ty mówisz! — rzekł Sworski. — Indje są zmobilizowane od maharadżów do pariasów. I tam panuje trawiąca gorączka wojenna.
— Najlepiej w Warszawie — rzekł znowu Łuba. — I tam Niemiec i tu Niemiec. — — Ale zawsze tam ze swoimi, za swoje...
Rozmowy zamierały. Wino działało już raczej na sen, niż na podniecenie umysłów. Posiedziano jeszcze kwadrans w rosnącej ciszy zewnątrz i wewnątrz mieszkania, poczem gospodarz domu zaproponował, aby jednak udać się na spoczynek; czas będzie wstać, gdyby dano sygnał. Zaczęto życzyć sobie dobrej nocy.
Życzenie okazało się ironicznem. Zanim towarzystwo rozeszło się, przeraźliwy dźwięk alarmu bębnionego w zawieszoną blachę rozległ się na podwórzu i zatargał nerwami tem dotkliwiej, że już zapadły w półsenne ukojenie.
— Czas na mnie! — krzyknął Celestyn Łuba, chwycił karabin i pędem zbiegał po schodach.
Sworski i Łabuński wzięli też do rąk przygotowane dubeltówki, nabili i trzymali je w pogotowiu, według przepisanego regulaminu.
Wtem zagrała salwa karabinowa bezpośrednio bliska, dzwoniąca metalicznie między wysokiemi murami. — Cisza. — — Znowu salwa! — Gdzież to jest? co oni robią?! — wołali naprzemian Łabuńscy, rodzice i córki, zbiegając się wszyscy do przedpokoju.
Sworski nie umiał odpowiedzieć. Wyszedł na schody, gdzie kilka wystraszonych osób nie umiało również nic objaśnić, jak tylko, że jest napad. Powrócił do mieszkania i uspakajał:
— My tu w każdym razie mało ryzykujemy. Strzelanina jest mała — niema wyraźnej bitwy.
Okna jadalni zasłonięte były grubemi kotarami, których nie śmiano rozsunąć, aby nie stworzyć świetlnego celu dla strzałów, które teraz odzywały się pojedyńczo.
Hanka wpadła na pomysł: zgasiła elektryczność w jadalni, rozsunęła jedną kotarę i spojrzała przez okno w noc tak jasną od księżyca, że równała się pogodnemu zmierzchowi. Po chwili zawołała:
— To nie na naszem podwórzu! — — Obok! Patrzcie! Patrzcie!
Spojrzeli wszyscy przez okno odsłonięte, trzymając się jednak od niego opodal. Widoczny był napad na dom sąsiedni, którego podwórko odgrodzone było niskim murkiem od podwórza domów Ginsburga.
Bandyci nie przedostali się jeszcze na tamto podworko, strzelali w dom przez kraty żelazne od ulicy.
Przebiegł ktoś pędem przez podwórko. — — Dwa ogniste bicze błysnęły z piętra tamtego domu w kierunku ulicy — dwie detonacje — potem znowu gęsta salwa z ulicy na dom i zadźwięczał szklany grad szyb okiennych potłuczonych. Znowu parę strzałów z domu, znaczonych ogniście. — I cisza.
Doleciał aż tutaj jeden gromki głos rozkazujący — znowu wrzawa tłumna, niby jarmarczna. — — I znowu noc zaległa szafirowa, niema.
Po kilku minutach oczekiwania na dalszy ciąg awantury, odezwał się Sworski:
— Widocznie napad odparto. Komenderuje tam tą strażą jeden sążnisty Polak — widziałem go. Ma tylko sześciu podkomendnych, ale też wyborowych. Jesteśmy z tam tą załogą w porozumieniu. Gdyby tam było krucho, obowiązaliśmy się przybyć im na odsiecz. Ale widocznie dali sobie sami radę.
Zauważyła znów pani Łabuńska:
— Jak to łatwo dostać się przez ten niski murek z tamtego podwórza na nasze! Gdyby zbójcy zajęli tamten dom, mogliby nas stamtąd zaatakować.
— Mogliby. Ale od czegóż mamy trzydziestu karabinierow, a między nimi walecznego Celestyna — żartował Sworski już swobodnie.
— Prawda! a gdzież pan Łuba? — mógłby już powrócić i opowiedzieć nam dokładniej całe zajście.
Ale Łuba nie wracał. Towarzystwo zasiadło znów do stołu i do czarnej kawy; zdecydowano nie kłaść się spać aż do świtu. Co można wiedzieć w tym utrapionym zamęcie?
Jakoż po upływie godziny — wybuchła bitwa nie na żarty. Bandyci ponowili napad na sąsiedni dom znacznie większem stadem. Wybuchły snopy rozgłośnych trzaskań, rosnąc i przymierając, ale już bez przerw. Nie wyglądano przez okna z mieszkania Łabuńskich, bo brzęk szyb tłuczonych i pacanie kul w mury słychać było nieustannie, jakoby na niższych piętrach ściany, przy której leżała jadalnia. Nie można już było stwierdzić, czy bitwa nie przeniosła się na podwórze Ginsburga. Zarówno strzały jak wycia ludzkie zdawały się walić rozjuszonemi falami bezpośrednio w m ury cytadeli. Niejednemu już przemknęła przez wyobraźnię możliwość walki oko w oko, lufa w lufę, w klatkach schodowych.
Mieszkańcy skupili się znowu w przedpokoju. Pani Łabuńska usiadła na krześle przy samych drzwiach wchodowych i gorąco modliła się. Towarzyszyły jej córki. Stefan Łabuński krzątał się po mieszkaniu; raz po raz chwytał cenniejsze przedmioty wystawione na widok i pakował je w różne pomysłowe skrytki. Sworski ze strzelbą w ręku zaglądał ciągle na schody; gdzie nie się nie działo oprócz wzmożonego huku i rwetesu, — aż nareszcie zszedł na dół, na podwórze.
Ocembrowany murami podwórzec główny jęczał swemi betonowo-żelaznemi ścianami, jak pudło niezmiernej basetli. Ale nie gwizdały tu kule, tylko sąsiednia wrzawa, wpadając tu, nabierała grzmiącego rezonansu. — Warty stały bacznie na posterunkach; nie było zgiełku, ani popłochu. Rozglądał się Sworski za Celestynem Łubą, ale nie mógł go dostrzec na podwórzu. Spotkał znajomego żołnierza Polaka i zapytał, czy komendant sąsiedniego domu nie zażądał pomocy, podług umowy.
— Nie chce — odpowiedział żołnierz — chyba żeby mu się wdarli na podwórze.
— Twardy komendant!
— Zuch pierwszej klasy! — I sam strzela, a prochu nie marnuje — leży tam już sporo psubratów na bruku.
Sworski wchodził śpiesznie na schody, aby zanieść towarzyszom niedoli uspokajające wieści. Ale właśnie strzelanina już rzedła. Gdy doszedł do mieszkania i ogłosił nowiny, łoskot minął prawie, jak ta chmura gradowa nagle przez wiatr zabrana, która prażyła setnie, sypie jeszcze przez chwilę, aż rzuca już tylko niewinne sopelki.
Wypróbowano ciszę jeszcze przez pół godziny — poczem ustaliło się przekonanie, że awantura już się nie wznowi tej nocy i wszyscy udali się na spoczynek.
Ale Sworski, który mieszkał w jednym pokoju z Łubą, czekał na powrót przyjaciela.
— Czyżby mu się co stało? — — czy postrzelono go, czy jeszcze gorzej? — — Ej, nie mam złych przeczuć. — — Pewno go animusz poniósł na tamto podwórze? Świt już rozcieńczał księżycowy błękit, gdy ktoś delikatnie zapukał do drzwi od schodów. — Sworski upewnił się, że to Łuba, i wpuścił go do mieszkania.
— Szukałem cię na podwórzu — rzekł Tadeusz już we wspólnym pokoju — nie było cię — ręczę, żeś przelazł na tamto podwórze? — Przelazłem. — Murek wygodny — przelazłem, gdy się skończył pierwszy atak. Ofiarowałem komendantowi swe usługi. Posadził mnie w jednym wykuszu i kazał prać, jeżeli przyjdą znowu i kiedy on sam da pierwszy strzał. Ale ten strzela!
— Poczekaj; czy nie wiesz, jak się to zaczęło?
— Opowiadano: przyszła banda, krzycząc, żeby im dom otworzyć, bo mają rozkaz aresztowania redakcji ukraińskiego pisma „Nowa Rada“. Stoją na ulicy przed kratą i wrzeszczą. Odpowiedział im komendant z okna krótko: Wynoście się do waszej... maci! nie otworzymy! Wtedy oni gruch do tego okna — komendant uskoczył — gruchnął do nich z innego miejsca; oni znowu całą kupą prać zaczęli w okna — tam — napowrót — i zaraz dwóch, czy trzech padło na bruku przed kratą. — Stchórzyli — uciekli. To była pierwsza bójka.
— A ty wziąłeś dopiero udział w drugiej?
— Tak jest. Rozmieścił nas komendant jeszcze misterniej, po wykuszach, za dębowemi okutemi drzwiami z wylotem do strzelania — rozmaicie. Z komendantem i ze mną było nas ośmiu. Nagle — wali ich kupa ogromna i rozstawiają się przed bramą. Patrzę przez wąskie boczne okno wykusza: widać po księżycu jak na dłoni. Nastawia jeden na nas kulomiot. — Wtem strzał z miejsca, gdzie siedział komendant. — — Bach! — fajt! — przewrócił draba nastawiającego razem z kulomiotem! — Wtedy oni dali ognia ze wszystkich rur, przed siebie, w szyby, w ściany — nie drasnęli nikogo. I tak już było dalej. Co się tam zakotłuje kupa przed bramą, czy dla nastawienia kulomiotu, czy dla rąbania bramy — my z naszych zasadzek w kupę! — Rozlatują się — leży jeden, dwóch na bruku. Znowu się zbiorą — my znowu w nich tratarach! — A oni walą i walą w mury, jak idjoci.
Tadeusz słuchał uważnie i składał sobie obrazowo tę scenę, bądź co bądź nie śmieszną. Zapytał wreszcie:
— No a ty? — czy miarkowałeś, że strzelasz celnie? — czyś kogo powalił?
— Strzelałem przez wąskie okno wykusza i zaraz po strzale przykucałem tak, żeby mnie mur zasłonił. Strzeliłem sześć razy — nie wiem — raz ten, do którego mierzyłem, kiwnął się mocno. — I wiesz co? to wcale nieprzyjemne wrażenie.
— I jakże się to skończyło? — Zaczęli się rozlatywać od bramy i prać do nas ukośnie, z za węgłów. Trudniej już było do nich mierzyć, choć i oni nam nic nie szkodzili. — Wtem słyszymy — tętent konnicy i jakiś grzmot żelazny po bruku. Jeźdźcy w ogromnych papachach — Ingusze, czy inne djabły azjatyckie? — a za nimi samochód opancerzony. Komendant zawołał głośno na całe podwórze: zaprzestać ognia! — Więc cicho. — A i nasi napastnicy ucichli i jakoś krzywo na Inguszów patrzyli. Więc przejechała konnica przed bramą, przedudniał samochód — i wszystko się rozlazło.
— Iluż więc tam padło?
— Ja widziałem powalonych kilku. Inni mówią, że kilkunastu.
— Czy tamten komendant służył w wojsku?
— Zdaje się, że nie. — — Ale Polak i nie bylejaki — dość na niego spojrzeć!
Na zmęczonej twarzy Sworskiego zabłysnął na chwilę radosny uśmiech:
— No, Celestynie, będziemy mieli wojsko polskie! Gdziekolwiek Polaka postawić z bronią w garści, z kimkolwiek kazać mu bić się, spisze się po gracku.
Zasypiali już przy świetle dziennem. Celestyn Łuba bredził wojowniczo i rzucał się w malignie.

∗             ∗

Ten stan rzeczy przewlekał się i nękał nieszczęsne miasto. Ludzie niektórzy twierdzili, że lepsze było już panowanie bolszewików „regularnych“, niż terror tłuszczy bolszewickiej ochotniczej. Tymczasem Niemcy zbliżali się do Kijowa opieszale.
Choć napady mnożyły się z dnia na dzień i coraz były zuchwalsze, dom Ginsburga i całe wysokie miasto uwolniło się od zbójeckich odwiedzin po tęgiej odprawie, jaką im dano. W tych wielkich domach zamienionych na twierdze i bronionych przez rzeczywistych żołnierzy, interes rabunkowy był zawodny i niebezpieczny.
Ostatniego dnia lutego, podczas jednego z licznych posiedzeń przy stole jadalnym u Łabuńskich, pośród nieustannej słoty dalekich strzałów, tej morowej atmosfery Kijowa — Sworski rozróżnił dwa dalekie, ciężkie stęknięcia.
— Słuchajcie państwo.
Podwójne stęknięcia powtórzyły się.
— To są armaty niemieckie — rzekł Sworski z przekonaniem — poznaję ich bas sympatyczny.
— Niemieckie?! czy na pewno? — zawołali wszyscy z nietajonem uczuciem ulgi.
— Niewątpliwie; nie mogą zresztą być inne. Bolszewicy nie pchaliby swoich armat na spotkanie Niemców; to do nich niepodobne. Ukraińcy utracili swą artylerję, złożoną z sześciu armat, uciekając z Kijowa. — Niemcy idą — nie może być co innego.
— Odetchniemy nareszcie! — westchnął Łabuński.
Jakoż same poryki armat uśmierzyły już nieco orgję rabunków w mieście. W nocy nie było słychać znaczniejszej strzelaniny.
Nazajutrz zajechał pędem na dworzec koleje wy pociąg pancerny niemiecki, prażąc z kulomiotów na wszystkie strony. Nie zastał na dworcu nikogo; nikt nie bronił wjazdu, nikt też nie powitał. Niemcy, którzy zasadniczo unikają nazywania swych działań prawdziwem mianem, zjawiali się tutaj jako sprzymierzeńcy i oswobodziciele Ukrainy. To też wypchnęli naprzód do środka miasta Petlurę, który mizerny uczynił ingres na czele jakiejś karnawałowej kawalerji, witany tu i ówdzie okrzykami najętej zgrai, a oglądany przez ogół mieszkańców z zasłużoną pogardą. Dopiero potem Niemcy w milczeniu zajęli miasto i przeprowadzili przez nie znaczną siłę zbrojną na lewy brzeg Dniepru, nie opowiadając nikomu swych zamiarów.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Weyssenhoff.