Strona:Józef Weyssenhoff - Noc i świt.djvu/369

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   367   —

za Celestynem Łubą, ale nie mógł go dostrzec na podwórzu. Spotkał znajomego żołnierza Polaka i zapytał, czy komendant sąsiedniego domu nie zażądał pomocy, podług umowy.
— Nie chce — odpowiedział żołnierz — chyba żeby mu się wdarli na podwórze.
— Twardy komendant!
— Zuch pierwszej klasy! — I sam strzela, a prochu nie marnuje — leży tam już sporo psubratów na bruku.
Sworski wchodził śpiesznie na schody, aby zanieść towarzyszom niedoli uspokajające wieści. Ale właśnie strzelanina już rzedła. Gdy doszedł do mieszkania i ogłosił nowiny, łoskot minął prawie, jak ta chmura gradowa nagle przez wiatr zabrana, która prażyła setnie, sypie jeszcze przez chwilę, aż rzuca już tylko niewinne sopelki.
Wypróbowano ciszę jeszcze przez pół godziny — poczem ustaliło się przekonanie, że awantura już się nie wznowi tej nocy i wszyscy udali się na spoczynek.
Ale Sworski, który mieszkał w jednym pokoju z Łubą, czekał na powrót przyjaciela.
— Czyżby mu się co stało? — — czy postrzelono go, czy jeszcze gorzej? — — Ej, nie mam złych przeczuć. — — Pewno go animusz poniósł na tamto podwórze? Świt już rozcieńczał księżycowy błękit, gdy ktoś delikatnie zapukał do drzwi od schodów. — Sworski upewnił się, że to Łuba, i wpuścił go do mieszkania.
— Szukałem cię na podwórzu — rzekł Tadeusz już we wspólnym pokoju — nie było cię — ręczę, żeś przelazł na tamto podwórze?