Strona:Józef Weyssenhoff - Noc i świt.djvu/368

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   366   —

się spać aż do świtu. Co można wiedzieć w tym utrapionym zamęcie?
Jakoż po upływie godziny — wybuchła bitwa nie na żarty. Bandyci ponowili napad na sąsiedni dom znacznie większem stadem. Wybuchły snopy rozgłośnych trzaskań, rosnąc i przymierając, ale już bez przerw. Nie wyglądano przez okna z mieszkania Łabuńskich, bo brzęk szyb tłuczonych i pacanie kul w mury słychać było nieustannie, jakoby na niższych piętrach ściany, przy której leżała jadalnia. Nie można już było stwierdzić, czy bitwa nie przeniosła się na podwórze Ginsburga. Zarówno strzały jak wycia ludzkie zdawały się walić rozjuszonemi falami bezpośrednio w m ury cytadeli. Niejednemu już przemknęła przez wyobraźnię możliwość walki oko w oko, lufa w lufę, w klatkach schodowych.
Mieszkańcy skupili się znowu w przedpokoju. Pani Łabuńska usiadła na krześle przy samych drzwiach wchodowych i gorąco modliła się. Towarzyszyły jej córki. Stefan Łabuński krzątał się po mieszkaniu; raz po raz chwytał cenniejsze przedmioty wystawione na widok i pakował je w różne pomysłowe skrytki. Sworski ze strzelbą w ręku zaglądał ciągle na schody; gdzie nie się nie działo oprócz wzmożonego huku i rwetesu, — aż nareszcie zszedł na dół, na podwórze.
Ocembrowany murami podwórzec główny jęczał swemi betonowo-żelaznemi ścianami, jak pudło niezmiernej basetli. Ale nie gwizdały tu kule, tylko sąsiednia wrzawa, wpadając tu, nabierała grzmiącego rezonansu. — Warty stały bacznie na posterunkach; nie było zgiełku, ani popłochu. Rozglądał się Sworski